Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ludzi w kościołku było niewiele, jak zwykle w sobotnie nieszpory, w okolicy bowiem nie wiedziano, że to dziś odbędzie się tu ślub panienki z Nieszoty. Zresztą i sam wygląd kościoła nie zdradzał tego. Ani dywanów, ani kwiatów. Wprawdzie przed plebanją stały dwa powozy ze dworu, lecz zdarzało się to zbyt często, by mogło wywołać jakiekolwiek domysły.
Zarówno Marta jak i Andrzej uparli się przy cichym ślubie i pani Rzecka nie mogła im tego wyperswadować.
— Przyznaję, — mówiła Marta — że to wielka dla mnie uroczystość. Ale dlatego właśnie wolę ją całą przeżyć w sobie. Nie chcę pompy. Zresztą tak już umówiliśmy się z panem Andrzejem.
Nazywała go wciąż „panem“. Nie dlatego, by czuła się z nim obco. Przeciwnie. Z dniem każdym, czy to widząc go w Nieszocie, czy czytając jego listy, zbliżała się doń coraz bardziej i coraz więcej upodobania znajdowała w jego umysłowości, w sposobie bycia i w myśli, że ten dzielny, rozumny mężczyzna, ten dobry i przystojny gentleman będzie jej mężem. Mężem… to znaczy opiekunem, przyjacielem i… no i mężem. Czy go kochała?… Chyba tak. W każdym razie nie wyobrażała sobie, by mógł znaleźć się człowiek, któryby bardziej jej się podobał. Gdyby się jednak znalazł, nie zamieniłaby nań Andrzeja… za żadne skarby.
Patrzyła teraz na jego profil.
Wyraz twarzy miał poważny i skupiony. Dowmunt stanął przed Rubikonem swego życia i wiedział, że nigdy tego kroku nie pożałuje.
Umilkły organy i od ołtarza rozbrzmiał dźwięczny baryton księdza:
— Magnificat anima mea…
Nieszpory zbliżały się ku końcowi.
Obrzęd ślubu odbył się przy cichej monotonnej melodji jakiegoś psalmu. Padały sakramentalne słowa, krótkie, zwięzłe, stanowcze…
—…iż cię nie opuszczę aż do śmierci…