Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Andrzej milcząc szedł za nim. Z salonu, uważnie się rozglądając, mały człowieczek przesunął się do gabinetu, pokoju stołowego i stanął na progu sypialni.
— Andy, kto tam dzwonił? — rozległ się melodyjny głos Leny.
Andrzej wyprzedził naczelnika. W foteliku przed tualetą siedziała Lena. Była w kombinezce, tylko na ramiona narzuciła jego szlafrok. Głowę miała pochyloną nad maniucure.
— Wybacz, najdroższa, to policja.
— Policja? — w jej głosie było tylko zdziwienie. — Czegóż policja chciała?
— Okryj się, proszę, szukają jakichś przestępców i…
Naczelnik wysunął się z za drzwi i z szarmanckim ukłonem zawołał:
— Ach, pani wybaczy! Nasz twardy obowiązek… i…
Lena krzyknęła i otuliła się szlafrokiem:
— Jak pan śmiał, jak pan śmiał tu wejść!
— O, niech pani prezesowa będzie łaskawa się nie niepokoić. Całkowita dyskrecja zapewniona. Policjant, to jak konfesjonał.
Dowmunt zasłonił swą barczystą postacią Lenę i rzekł dobitnie:
— Wierzę panu i liczę na to. Teraz może pan obejrzy resztę mieszkania.
— Naturalnie, naturalnie… stokrotnie przepraszam, nigdybym się nie ośmielił wejść, gdybym przypuszczał… moje uszanowanie.
Mówił to już w progu wypierany przez sunącą nań górę dziewięćdziesięciu kilogramów Dowmunta. Tu jednak niespodziewanie zawrócił, wyminął Andrzeja i zbliżając się wprost do Leny tymże tonem dodał:
— Ach, przy sposobności pani prezesowa pozwoli, że zwrócę jej to…
Sięgnął ręką do kieszeni i wydobył białą skórkową rękawiczkę z szafirowym szlakiem na mankiecie. Jego bezrzęse oczka wświdrowały się w jej twarz.