Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jestem naczelnikiem policji — zabrzmiał przyciszony głos. — Proszę otworzyć.
Za małym człowieczkiem wślizgnął się drab z czerwonym nosem.
— Czem mogę panom służyć?
— O, drobiazg, — odrzekł mały człowieczek — przeprowadzamy rewizję w tej kamienicy. Jeden złoczyńca, gdzieś się ukrył i pragnąłbym zapytać, czy niema go tutaj?
— Nie panie. Drzwi były zamknięte i nikt nie mógł wejść.
— Jednakże, żebym miał spokojne sumienie, pan pozwoli, że osobiście przekonam się o tem?
Andrzej zastąpił mu drogę:
— Daruje pan, ale nie mogę się na to zgodzić
— Dlaczego?
Na tłustej twarzy zaigrał uśmieszek.
— Mam u siebie kobietę… Damę z towarzystwa i — uśmiechnął się porozumiewawczo — pan zrozumie, panie naczelniku, że ja jako gentleman…
— Niestety. Nas policję pierwej obowiązuje służba, a później dżentelmenerja. Zatem…
— Nie, proszę pana, — zimno odparł Dowmunt — nie mogę panom pozwolić.
Naczelnik uśmiechnął się pobłażliwie:
— Opór władzy?
— Nie, ale pan nie ma prawa na przeprowadzanie rewizji bez odpowiedniego rozkazu.
Naczelnik w milczeniu wyjął z kieszeni mały arkusik papieru i podał Andrzejowi.
— Widzi pan, że sam sobie mogę taki rozkaz podpisać.
Schował papierek i zwrócił się do towarzysza o czerwonym nosie:
— Zamknijcie te drzwi, klucz do kieszeni i tędy przejdziecie do kuchni. Tu taki sam rozkład mieszkania. Tam czekajcie na mnie. Pan pozwoli? — zapytał Dowmunta z przesadną grzecznością i nie czekając odpowiedzi wszedł do salonu.