Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że jest dla Andrzeja — kulą u nogi. Wspólny dom stał się dla niego więzieniem, jej obecność nieustającą troską, jej miłość zgrzytem w jego życiu…
Marta wpiła sobie paznokcie w dłonie, aż uczuła ostry ból:
— Proszę panią, — powiedziała z widoczną męką — ja usunę się z jego drogi. Wiem, że kocha panią… — zajęczało w jej piersi. — Ale ja go tak strasznie, tak strasznie kocham…
W oczach Ewy zaszkliły się łzy. Jej serce ścisnęło się współczuciem.
— To nic, to nic — mówiła Marta w łkaniu wiem, co muszę zrobić… Przecie będę miała jego dziecko… Niech mi to będzie pociechą… Byle Andrzej był szczęśliwy, byle przestał cierpieć… Pani, pani. Ja go tak bardzo kocham! Boże… Boże…
Ewa zerwała się ku niej. Dłonie wysmukłe, jak storczyki, przywarły do kurczowo zaciśniętych rąk Marty. Siadła obok niej i oplotła ją ramionami. Uczuła rozpaczliwy łomot jej serca, targanego tak mocno jak jej własne.
Na policzki Marty zaczęły spadać nowe gorące łzy jedna łączyła się z drugą, zlewały się w duże krople, staczały się razem, nizały się na niewidzialną nić, tak cienką jak nić pajęcza, tak nieskończenie długą…
Przytulone do siebie płakały dwie kobiety. Płakały nad swoją dolą, nad swojem szczęściem, nad bezlitosnym losem, co w tym siostrzanym splocie ramion zamknął tragedję dwóch serc, jednym uderzających rytmem, ból dwóch uczuć, dwóch nadziei, z których jedna musiała być zabita.
Przytulone do siebie, płakały dwie kobiety.
Przez otwarte okna wlewał się rozedrganemi w upale falami soczysty czerwiec, niosąc daleki, monotonny turkot życia wielkiego miasta.
Ewa oszołomiona nieoczekiwaną rezygnacją Marty, później rozczulona do głębi jej rozpaczą i potęgą uczucia, zdolnego do zaparcia się siebie, teraz dopiero