Czasu? Kto lepiej od niego znał jego prawa, kto lepiej wiedział, że idąca w nieskończoność jego droga w niesamowite zawiązuje się pętle…
— Tik… tak… tik… tak…
Dowmunt nie zasnął tej nocy. Leżał z otwartemi oczyma, wpatrując się w ciemność.
Zrywały się w nim burze rozpaczy, opętała go lepka pajęczyna apatji, odzywał się krzyk pragnienia życia i dławiła tęsknota za niebytem, za próżnią, za pustką.
Tak. Najłatwiej byłoby odejść… Ale odejść teraz, gdy powrotna fala życia uderzyła w piersi, gdy zrzuciła mu na plecy ciężar, kiedyś tak lekki i tak łatwo zbyty… kiedy przygniotła go odpowiedzialność przed sobą samym… Teraz odejść?
I odejść od niej! Od niej!
A syn?…
A umierający tam przyjaciel!
A Marta, „Adrol“, a cały nowy świat, który sobie z takim trudem zbudował?…
Ściskał palcami skronie, aż paznokcie wpiły się w skórę.
Zamknął oczy, bo ciemność paliła mu źrenice, wchłaniała myśli, jak piasek wchłania wodę.
Gdzieś w oddali piały koguty, przeciągle, ochryple, czujnie…
I pocóż wracał do kraju, poco? Dałby połowę życia, by o ten rok, czas mógł się cofnąć…
A jednak… czy naprawdę? A Ewa, a ten smukły chłopak?… Nie, nie, niech będzie błogosławiony ten przeklęty dzień!
Tylko czemu przyszedł teraz, czemu teraz, kiedy już niema powrotu, teraz, kiedy jest Marta!…
Nagle przyłapał siebie, jak złodzieja na zbrodni: