Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

O, dobrze pamięta… biała koszulka nocna z różową wstążką…
Chłopak wyprzedził go i otworzył drzwi do jadalni. Przy stole siedziała Ewa. Wskazała mu krzesło:
— Proszę.
Usiadł i wbił oczy w talerz. Ewa również milczała. Dopiero po chwili odezwał się Janek:
— Pan jest przyjacielem tatusia? Prawda? Bardzo się cieszę, że pana poznałem. Bardzo.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, chłopiec ciągnął:
— Tatuś mi o panu opowiadał. Dużo opowiadał. Mówił, że wszyscy ludzie są źli i trzeba przed nimi mieć się na baczności, ale że pan jest dobry i szlachetny.
Dowmunt targnął się wtył. Słowo to uczuł jak policzek, policzek, wymierzony tą małą reką wasnego syna. Usta wykrzywił mu zły uśmiech.
Chciał zerwać się, chwycić go mocno za ramiona i wprost w te niebieskie oczy krzyknąć:
— Nieprawda! Jestem podły, najpodlejszy!
Lecz nagle przyszła refleksja:
— Cóż jestem winien? Gdzież ta moja zbrodnia? Mój Boże, czyż mogłem wiedzieć… Za cóż cierpię tak strasznie?!
Obiad dobiegł końca.
Za oknami rozpylał się niewidzialny, a wciąż gęstszy zmrok.
— Piąta, — rzekł Janek — idę do tatusia.
Wstał, ucałował rękę matki, ukłonił się Dowmuntowi i wyszedł.
Zostali sami.
Wyprężyły się w powietrzu jakieś siły, zadrgały jakieś prądy, zawisły niewymówione słowa, zadygotał szloch, i prośby, i błagania, i ciche westchnienia, i rozpaczliwy krzyk.
A to tylko zegar na ścianie cicho powtarzał swoje mądre:
— Tik… tak… tik… tak… tik… tak…
Stary filozof: któż lepiej od niego znał tajemnicę