Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lecz teraz zwlekał z odejściem. Tak tu było zacisznie i miło, a Ewa każde jego spojrzenie na zegarek odprowadzała tak proszącem spojrzeniem.
Zpoczątku mówili o interesach. Andrzej szczegółowo zdawał relację z poczynionych już kroków. Leżącą w bankach gotówkę ulokował w pupilarnych papierach procentowych, kamienicę w Krakowie zamierzał sprzedać.
Ewa na wszystko zgadzała się i na wszystko uznawała za słuszne. Mój Boże, cóż ją mogło obchodzić poza tem, że oto widzi go tutaj, że słyszy jego głos, którego dźwięk przez tyle lat odżywał temi najsłodszemi słowami z dawnych dni.
Zaczęła mu dziękować za jego dobroć:
— To tyle pracy z tem… Bardzo dziękuję.
Wyciągnęła doń rękę. Tak strasznie lubiła uścisk tej dłoni.
Andrzej złożył na niej pocałunek, lecz ręka się nie cofnęła.
Siedzieli naprzeciwko siebie w saloniku, a wysoka lampa napełniała pokój łagodnem kolorowem światłem.
Jeszcze raz pochylił głowę… Pocałunek trwał dłużej niż zwykle. W skroniach załomotało pulsem… Bezwiednie drugą, ręką zaczął głaskać ciepły atłas… Podała mu drugą. Palce splotły się w uścisku… Spotkały się oczy. Była w nich taka pogoda, taka cicha radość, takie szczęście… Głowy pochyliły się ku sobie, usta zbliżyły się do ust.
A w kącie pokoju stał ogromny stary mahoniowy fotel. Meble zaś czasem trzaskają. I teraz właśnie z kąta rozległ się suchy trzask. Ot, nie głośniejszy, niż zwykle, ale cisza była taka, że w niej trzask zabrzmiał niezwykle ostro.
Oboje drgnęli. Nagle odnieśli wrażenie, że ktoś tu jest oprócz nich. Andrzej odwrócił głowę i po grzbiecie przebiegły mu mrówki.
Na fotelu siedział Michał Żegota.