Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ach, Janku, Janku, — myślał Dowmunt — gdybyś wiedział, jak bardzo pragnę być z wami! Lecz nie wolno mi, nie wolno.
Znowu przypomniał sobie Martę i ogarniało go uczucie żalu do siebie. Kiedyś bał się, że wyhoduje się w nim nienawiść do tej nieszczęśliwej, którą sam przecie wyrwał z bezbarwnego może, ale przecież jasnego i pogodnego życia, w której sam obudził miłość…Kiedyś myślał, czy nie najlepiej będzie wprost rzucić jej w oczy całą prawdę…
Biedna Marta… Czemże zawiniła?
Tak, jedzie teraz do Warszawy, zobaczy Martę znowu… Jego obowiązkiem jest przynajmniej starać się stworzyć pozory ciepła…
Chodził po długim, wąskim peronie, między dwoma pociągami. Spojrzał na zegarek: kwadrans po dziewiątej — za pięć minut odchodzi pociąg.
Lecz co to? Pociąg już rusza! Niemożliwe?… ach, nie, to przecież tamten pociąg idzie do Warszawy. A ten?…
Wolno, majestatycznie przesuwały się nabierające rozpędu wagony. Rzucił okiem na białą tabliczkę, zawieszoną na jednym z nich:

„TORUŃ — HEL“.

Serce uderzyło, jak młotem i stanęło w bezruchu… Hel… Hel… Hel… Ewa… Janek…
Jeden za drugim przetaczały się wagony coraz szybciej… W świetle latarni już tak niewyraźnie migały tabliczki z tem magnetycznem słowem — Hel…
O, już się pociąg kończy, nadbiega ostatni wagon… coraz szybciej… ucieka…
Dowmunt nagle zaczął biec za nim. Biec trzeba było prędko. Oto kończy się już peron…
Skoczył.
Uchwycił się prawą ręką poręczy i siłą pędu wciągnęło go na stopień. Otworzył drzwi i wszedł do przedziału. Siedziała tam jakaś staruszka.
Rzucił walizkę na siatkę i zaczął rozcierać rękę.