Przejdź do zawartości

Sosenka z wydm (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Sosenka z wydm
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI
SOSENKA Z WYDM
OPOWIEŚCI MORSKIE
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN


TŁOCZONO W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA W POZNANIU
NA PAPIERZE Z WŁASNEJ FABRYKI PAPIERU MALTA“.

Krysieńce i Heluni

najukochańszym córuchnom

TATUŚ





Cudowna podróż „Gwiazdy Polarnej“.

Zawsze tak na Rybakach bywało! Część rybaków wyjeżdżała na rybołówstwo, część zaś zaciągała się na okręty i „sztimry“, jak rybacy z angielskiego „steamer“ nazywają parowce, na których pracowali jako okrętnicy. Bo z samego rybołówstwa rybak na wybrzeżu polskiem utrzymać się nie może: albo ryb jest zbyt mało, a wtedy niema żyć z czego, albo też wiatr przypędza ich zbyt dużo, a wtedy ceny na ryby spadają i znowu zarobki są niewystarczające. Skutkiem tego, jak już powiedzieliśmy, część rybaków naszych stale wędruje po morzach. Dawniej ci, którzy pozostawali w domu, dorabiali sobie jeszcze wiązaniem niewodów, to jest samych jader, inaczej tkaniny sietnej. Niewody sprzedawali w Gdańsku, gdzie je wykończano. Teraz Gdańsk sam wyrabia wszelkie potrzebne rybakowi sejce, tak że odpadł ten zarobek rybakom. Natomiast pracują w zimie i na wiosnę w lesie i przy naprawianiu lub utrzymywaniu w porządku toru kolejowego, głównem zaś źródłem ich zarobków jest wynajmowanie mieszkań w lecie. Najchętniej jednak zaciągają się na statki, na których zawsze jest ciepło i syto, a zwłaszcza już marzą o służbie na statkach polskich, gdzie nie są za swą przynależność narodową poniewierani.
Paweł Kąkol, syn rybaka z Kuźnicy, słynnego na cały półwysep okrętnika, myślał zawsze o tem tylko, żeby się móc dostać na sztimr, oczywiście — polski. Kuźnica jest biedną wioską rybacką, zbudowaną w jednem z najwęższych miejsc półwyspu Helskiego, między zatoką Pucką a Bałtykiem. Jest tam wszystkiego kilkadziesiąt domków rybackich, z których wiele stoi tuż nad zatoką, tak iż wzburzone morze często je dawniej zalewało. Mieszkańcy musieli wówczas ratować się ucieczką do sąsiadów. Zdarzało się też, że oba morza wdzierały się w tem miejscu na półwysep i łączyły się ze sobą. Tak było za Niemca. W ostatnich czasach zmieniło się to na lepsze, bo rząd polski zbudował tamę od strony zatoki, wyrwał jej trochę ziemi i odsunął od brzegu jej fale. Tak więc Kuźniczanie mieszkają między dwoma morzami, skutkiem czego mają tę wygodę, iż bez najmniejszych trudności mogą uprawiać rybołówstwo zarówno na zatoce, jak i na Bałtyku.
Ale co tu dużo gadać! Kto widział Kuźnicę szarym porankiem zimowym, ten nigdy nie zapomni tych dygocących z zimna na żółtej wydmie domków rybackich, między smętnemi, szaremi przestworzami wód morskich, gdzie zaledwie kilkadziesiąt czarnych, poszarpanych i powyginanych przez wichry sosen stoi żałobnym szeregiem na niskim wale przybrzeżnym. Gdzie jak gdzie, ale zdaje się, że tu nie chciałoby się mieszkać za nic na świecie. Smutek bezbrzeżny.
Rozumie się, Kuźniczanie nie mają żadnych gruntów, wobec czego prawie zupełnie nie trzymają zwierząt domowych, drób jeden wyjąwszy i nieliczne krowy. Są też koty i psy — ogromne, groźnie wyglądające wilki.
Mimo to bardzo swą biedną wioskę kochają i bynajmniej nie twierdzą, aby w niej było smutno. Nieufni i podejrzliwi wobec obcych, między sobą są swobodni i pełni uszczypliwego, a nieraz bardzo złośliwego, ciętego dowcipu i humoru. Lubią bardzo wino i muzykę. Na cały półwysep sławna jest kapela kuźnicka, w której głównym instrumentem jest wielka rama z wiszącemi na niej flaszkami strojonemi zapomocą odpowiedniej ilości wody. Są to kuźnickie cymbały. Gdy muzykant zacznie je szybko trącać pałeczkami, wszystko dokoła aż dzwoni, a nogi same rwą się do tańca.
Młody Paweł Kąkol — szesnastoletni kawaler — choć marzył o dostatniem życiu na statku, z Kuźnicy się nie wyrywał i wcale na nią nie narzekał. Jego tęsknotę do mórz dalekich i przygód w nieznanych krajach zupełnie zaspokajały opowiadania tatka podczas wiązania żaków w wieczory zimowe. Stary rybak opowiadał o duchach morskich, o strasznych dziurach w wiatrze, to jest miejscach, które wiatr na morzu zupełnie omijał, tak, że żaglowiec, wjechawszy w taką dziurę, wiatrem przypadkiem w nią wtrącony, nie mógł się dalej ruszyć, bo miał dokoła siebie wieczną szpegelgladę, czyli ciszę morską. Majtkowie chorowali i umierali na szkorbut z braku świeżej wody i wskutek odżywiania się wyłącznie mięsem solonem, statek stał bez ruchu, a daleko widać było okręty, wesoło idące na wzdętych żaglach.
Najwięcej podobała się młodemu Pawłowi prawdziwa historja o pewnym chłopcu okrętowym, który w Australji stał się miljonerem. Tę historję ojciec często musiał mu powtarzać. Chłopiec służył na tym samym statku, co stary Kąkol. Przybywszy do Australji — ach, jaka to piękna nazwa, jaki to śliczny musi być kraj! — do miasta o tajemniczej nazwie Sydney, chłopak uciekł. Nikogo to tak bardzo nie wzruszyło, bo wszyscy zajęci byli nieznanym sobie lądem i ogromną górą, widną z morza, a która nazywa się „Koszasko-Mount“. Ten „Koszasko“ był podobnoś Polakiem, wielkim admirałem, a potem królem wszystkich Negrów i Morów i od niego tak się ta góra nazywa.
Od tego czasu stary, kosooki Bernard Kąkol nieraz bywał w tym bogatym kraju, dokąd statek, na którym był sternikiem, stale przyjeżdżał po wełnę owczą. Wielkie jej ładunki odwoził do Anglji.
Pewnego razu statek znowu leżał w sidnejskiej owindżi, to jest przystani, ładując ogromny lodżing wełny, gdy wtem na pokładzie jego pojawił się jakiś pan, młody jeszcze i bardzo elegancko ubrany. Przystąpiwszy do kapitana, który długie lata na tym statku przesłużył, nazwał go po nazwisku i imieniu, pytając, czy go sobie przypomina. Ale ani kapitan, ani stary Bernard Kąkol, ani żaden z najstarszych na statku majtków nie poznał go. Wtedy on nazwał się im sam i powiedział, że jest tym chłopcem okrętowym, który swego czasu zbiegł ze statku. Nie chciano wierzyć, żeby tak elegancki pan mógł być chłopcem okrętowym. Gdy jednak zajrzano do ksiąg okrętowych, przekonano się, że pan ów nie kłamał. Uciekłszy z okrętu, poszedł na służbę do bardzo bogatego fermera, który hodował na wielką skalę owce. Ponieważ chłopak był chętny, wierny i pilny, fermer powierzył mu po pewnym czasie jedną fermę, a później wziął go do dyrekcji swych rozległych dóbr, gdzie były chłopiec okrętowy poznał się z jedyną jego córką, a ożeniwszy się z nią, odziedziczył po śmierci fermera cały jego ogromny majątek.
Opowiadając tę historję, stary Bernard dodawał zawsze:
— Gdybym był młodszy, zaraz wyjechałbym do Australji!
Oczywiście zapomniał o tem, iż tamten chłopak nie był ani kosooki, ani tak dziobaty jak on. Zresztą czyż każdy fermer ma obowiązek wydać córkę za zbiegłego chłopca okrętowego?
Mnie się zdaje, że Bernard Kąkol był o tem jak najświęciej przekonany. Stąd też i Paweł, syn jego, wierzył niezbicie, iż wystarczy mu tylko stanąć na bulwarach miasta o tajemniczej nazwie Sydney, a już rzuci mu się w objęcia młoda Australijka z dwudziestu tysiącami owiec w posagu. I stary o tem nie wątpił, narazie jednak nie puszczał syna w świat, bo mu chłopak był w domu potrzebny.
Jednakże pewnej zimy było tak ciężko i głodno, że stary rady sobie dać nie mógł. Połów „wangorzy“ wypadł licho, śledzików było mało, a szproty się nie pojawiały. Chleba nie było. Dzieciom dawano na śniadanie i na wieczerzę bulwę, podlaną słonym lukiem, czyli sosem z pod śledzi. Na pólnie była też bulwa — dzień w dzień. Ale i bulwa zaczynała się kończyć. Stary Bernard walczył z głodem, jak mógł. Łowił szczupaki, płotki, okonie — nie na sprzedaż, ale dla własnej potrzeby. Paweł stawiał klepce na wrony i na mjewy, lecz to wszystko nie wystarczało. Rybacy jedzą dużo, głównem zaś ich pożywieniem jest bulwa i chleb. Bez chleba nigdy nie potrafią się nasycić, choćby dawano im Bóg wie jakie frykasy.
Wobec tego tatk postanowił pozbyć się przynajmniej jednej gęby i w tym celu sam wyprawił Pawła do Gdyni, żeby sobie tam poszukał jakiej pracy lub miejsca na statku. Chłopak ubrał się w świątalne ubranie rybackie, schował starannie dwadzieścia złotych, które ojciec dla niego od przyjaciół uręczył, wziął pod pachę zawiniątko ze skorzniami i ubraniem, w jakiem wyjeżdżał na morze, pod pachą ścisnął bochenek chleba z kawałem wędzonej słoniny i pojechał.
Rybak, z natury lekkomyślny, potrafi być bardzo oszczędny i wytrwały, gdy potrzeba. W biedzie chętnie jeden drugiemu pomaga. Tej solidarności uczy ich morze. To też Paweł sypiał i mieszkał u pracujących w porcie znajomych rybaków, jedząc wraz z nimi, gdy było co jeść, a poprzestając na samym chlebie, gdy na nic więcej nie można było sobie pozwolić. Dzień w dzień starannie wyczyszczony, z czarną krawateczką na białym gorsie koszuli, chodził od biura do biura i uśmiechnięty, z wesołą twarzą prosił o robotę, bo choć młody, wiedział już dobrze, że ludzi najłatwiej ująć uśmiechem. Zgrabny, mocno zbudowany, z dużemi, silnemi dłońmi rozszerzonemi przez wiosłowanie, ładny chłopak o różowej twarzy, błękitnych oczach i jasnej czuprynie, wszędzie budził sympatję i współczucie. Wiedziano dobrze, co to zły rok na półwyspie. Ale zajęcia znaleźć nie mógł. Robotników było więcej, niż potrzeba. Prócz tych, którzy stale mieszkali w Gdyni, codzień pociągi ranne zwoziły setki robotników z okolicy, z Redy, a nawet z dalekich Kartuz. Wszystkie wysiłki i starania chłopca były daremne. Tatk za późno spostrzegł się, że zima źle się zapowiada. I za późno chłopca do miasta wyprawił. Gdy Paweł przybył do Gdyni, wszystko już było rozchwytane.
Starał się też dostać na statek ale i to było rzeczą bardzo, trudną. Obiecywano mu coś kiedyś, wciągano jego nazwisko na różne listy, rozmawiał z kapitanami i z bosmanami, czekał, aż wreszcie zrozumiał, że nikt o nim nie pamięta, że ludzie obiecują mu to i owo tak sobie, tylko poto, aby się go pozbyć.
Tak tedy wałęsał się po mieście i po porcie, z zazdrością przyglądając się pracującym. Widział dragi, ryjące zaciekle dno morskie, widział je, jak wywożą z portu cuchnącą ziemię, aby ją wyrzucić gdzieś na pełnem morzu, podziwiał zawijające do portu wielkie zagraniczne statki handlowe, niemal z trwogą przyglądał się zdala statkom wojennym, szarym, o ostrych kantach. Widział też zagraniczne statki wojenne, angielskie i francuskie, i aż drżał ze wzruszenia, gdy je witała świetna kapela marynarska. Wszędzie, mimo zimy, wrzała praca gorączkowa, od której nie powstrzymywało ludzi ani ciemne niebo zimowe, ani śnieg, sypiący się na świat z chmur ołowianych.
Tylko on jeden był bez pracy.
Wreszcie przyszedł do przekonania, że będzie musiał wrócić do Kuźnicy, do ojca.
Tatk będzie wadził, ale z głodu umrzeć mu nie da. W Gdyni zaś czekał go głód. Pieniędzy miał już mało co wiele ponad to, co kosztuje bilet czwartej klasy do Kuźnicy. Wziął tedy pod pachę swe zawiniątko, powłóczył się raz ostatni po porcie i, napatrzywszy się różnych cudów, machnął na nie w duszy ręką i poszedł do miasta.
Było wczesne zimowe popołudnie, ale słońce już już zdawało się chylić ku zachodowi. Wszystkie piękne, białe domy, zbudowane wzdłuż szerokiej drogi, wiodącej do miasta, były różowe, a okna grały w nich złociście. Różowe były też obłoczki na bladobłękitnem niebie.
Idąc tak Paweł, obojętny na licznych przechodniów i samochody, zauważył przy drodze ogromny, stary dąb. Drzewo było oczywiście czarne, bezlistne, i wygląd miało ponury, jak zwykle drzewa w zimie, ale na pniu dębu wisiała jasna tablica z napisem: „Oberża Pod Wielkim Dębem“ i napis ten, niewiadomo dlaczego, dziwnie na młodego chłopaka podziałał. Zdawało się Pawłowi, że musi tu wstąpić, zjeść coś, lub bodaj napić się piwa. Miał wrażenie, że tu ktoś na niego czeka i że koniecznie powinien do tej oberży wstąpić.
Oberża stała po drugiej stronie drogi, naprzeciw dębu. Był to szeroki, ciężki, niski, pleczysty dom kamienny. Wygląd miał pochmurny, ale solidny.
Paweł, nie namyślając się długo, wszedł do oberży.
W pierwszej izbie zastał siedzących za stołem dwóch ludzi. Mimo że było ciemnawo, Paweł odrazu poznał w nich ludzi morskich. Obaj byli w zydwestkach, w grubych kurtkach skórzanych i manszestrowych spodniach, a na nogach mieli wysokie skorznie, sięgające aż do pachwin. Twarzy w ciemnym kącie nie było widać. Pili „psiwko“. Mówili plattem helskim.
— Elany! — z pewnym szacunkiem pomyślał Paweł.
Trunków wogóle nie używał, a palił mało i nie tyle z potrzeby, ile czasem, żeby sobie dodać fantazji i pokazać, że jest już mężczyzną.
Aż tu coś go skusiło tak, że kazał sobie dać większy kieliszek konjaku. Gdy wypił, któryś z siedzących w kącie chrząknął. Paweł wypił jeszcze jeden kieliszek. A wtedy ozwał się z kąta surowy głos po kaszubsku:
— Bardzo to niedobrze, gdy młody chłopiec pije wódkę!
Chłopak zwrócił się ku mówiącemu i odpowiedział z zakłopotanym uśmiechem:
— To na iwer!
— Wódka na iwer nie pomaga! — odpowiedział głos. — Zresztą jaki ty możesz mieć wielki iwer — taki młody!
Wobec tego Paweł zwierzył mu się i z całą otwartością opowiedział o swojem zmartwieniu. Nie potrzebował długo opowiadać, człowiek morski odrazu odgadł w czem rzecz.
— Ale wódki pić i tak nie potrzebujesz! — zganił mu. — Jakże wziąć na dek chłopca, który pije wódkę?
— Ja nie pijam! — odpowiedział chłopak, cały czerwony ze wstydu. — Ja tylko tak, z głupoty, dziś, teraz.
— Więc chciałbyś dostać się na statek? Chodźno tu bliżej, niech ci się przyjrzę.
Chłopak z bijącem sercem zbliżył się do stołu.
Rybak, który z nim rozmawiał, był człowiekiem starszym już, o starannie wygolonej, brunatnej twarzy, rysów poważnych, niemal surowych. Głębokie brózdy przecinały mu czoło, z pod którego patrzyły oczy jasne, wielkiej dobroci, o prawie dziecinnem spojrzeniu. Był to niewątpliwie Kaszeba. Obok niego siedział barczysty rybak, z twarzą również ogoloną, ale o gęsto zarosłem, szpakowatem podgardlu, jakie noszą rybacy helscy. Był z pewnością Helanem.
Kaszeba przyjrzał się dobrze Pawłowi i zadał mu kilka pytań, poczem, zwróciwszy się do swego towarzysza, przez chwilę naradzał się z nim w żargonie helskim, którego chłopak dobrze nie rozumiał. Wreszcie kazał mu się przysiąść, postawił mu szklankę psiwka i zaczął mówić:
— Jabym cię na statek wziął, chłopca okrętowego potrzebuję, ale sprawa jest taka:
„Gwiazda Polarna“ leży —
— To jest ten sztimr?
— Nie sztimr, tylko okręt dwumasztowy, ma rejd między Gdańskiem a Amsterdamem, należy do towarzystwa holenderskiego. Ale przed kilku tygodniami osiadł na mieliźnie i leży teraz niedaleko Helu. Kapitan nie miał dość pieniędzy na zrobienie go „flot“ i pojechał do Holandji, do swojej Kompanji. Nie wiem, co tam się stało, może kapitan zachorował, ale pieniędzy dotychczas nie przysłano, kapitan nie wraca, a z załogi ośmiu ludzi odeszło. Zostałem ja i jeden Niemiec, i tak we dwóch pilnujemy statku. Nie jest możliwą rzeczą, żeby o nim zupełnie zapomniano, bo ma wartość i biegać jeszcze długo może. Z pewnością dostaną go flot i wtedy pojedziemy. Ale teraz jest licho. Mój kolega, Niemiec, jest chory, w kościach go łamie i niewiele może mi pomóc. Ja muszę często wyjeżdżać na ląd i starać się o jakiś grosz na chleb, bo ja pochodzę z Karwji i mam tu przyjaciół, więc mnie, jako znajomemu, uręczą i pomogą. Niemcowi byłoby trudniej, Chłopiec okrętowy przydałby się, bo jak mnie niema na statku, a Niemiec jest chory, to tak, jakby nikogo nie było. Jeżeli chcesz, pojedziesz ze mną na „Gwiazdę Polarną“. Płacić ci teraz nie będę nic, ale kiedy okręt będzie znowu flot, dostaniesz płacę za cały czas służby, tyle, ile zwykle szyfsjunga bierze. Ubranie masz?
— Mam! A nie przewróci tego okrętu sztorm?
Okrętnik pokręcił głową.
— Nei! — odpowiedział. — On siedzi tak mocno, że go nawet pestsztorm-arkun z miejsca nie ruszy. Więc jakże? Pójdziesz ze mną? Zawiózłbym cię zaraz motorówką tego Elana, bo za chwilę jedziemy.
Propozycja nie była zbyt ponętna, ale chłopca zaczęła nęcić myśl służenia na zapomnianym, opuszczonym okręcie. Do Helu było niedaleko, więc w razie czego mógłby stamtąd łatwo wrócić do Kuźnicy, choćby pieszo. W Helu czasem bywał, ale nie znał go dobrze. Ciekawiło go życie bogatych rybaków helskich, o których nieraz słyszał, a którym wszyscy rybacy z całego półwyspu zazdrościli licznych motorowych kutrów. Ale..
— A cóż ja tam będę jadł? — zapytał po namyśle.
— To, co ja! — odpowiedział stary okrętnik. — Nie bój się, z głodu nie zginiesz! Jedziesz?
Paweł siedział dłuższą chwilę w milczeniu i rozmyślał. W domu bieda i na okręcie bieda. Czy nie wszystko jedno? Ale nie! Bo na okręcie wszystko nowe, nieznane, a w domu — stara bieda, znana oddawna i nudna.
— Jadę! — rzekł.
Okrętnik podał mu rękę i kazał dać jeszcze psiwka, poczem zaczął coś tłumaczyć Elanowi. Paweł zrozumiał że mówią o nim. Stłumiony pomruk Kaszeby przerywało dźwięczne, basowo-nosowe: — Jo! Jo! Jo! — Elana. Następnie okrętnik wypytał Pawła szczegółowo o jego rodzinę i miejsce urodzenia. Dowiedziawszy się, że tatk mieszka w Kuźnicy, skinął głową, jakby chciał powiedzieć: — No, to wszystko w porządeczku! — i w dalszym ciągu rozmawiał z Elanem. Napiwszy się jeszcze piwa, wyszli.
Wiała briża południowo-zachodnia. Żaglówką w taki czas jechać z Gdyni do Helu byłoby bardzo trudno. Ale motor nic sobie z wiatru nie robi.
— To jest właśnie ta zacha — myślał Paweł o rybakach helskich. — Oni mogą motorówkami wyjeżdżać w każdy czas, a my tylko, jak mamy dobry wiatr i to, żeby go nie było za dużo, boby nam baty poprzewracał.
Zeszedłszy z bitego, szerokiego gościńca, skoczyli w stojącą tuż u brzegu motorówkę, w której czekał już drugi Elan, syn starego. Motor zawarczał, kuter wykręcił się z kanału przez środek portu i, wyminąwszy kilka drag, naładowanych błotem morskiem, pomknął jak strzała na morze.
Słońce naprawdę zachodziło już i morze było złotoczerwone, fale, dość duże, rzucały kutrem, który skakał, ale mimo to worywał się w nie zwycięsko i chyżo szedł naprzód.
Ledwo słońce zaszło i nastał zmierzch czerwony, na południowym zachodzie błysnęło światło bliży helskiej. Nie szli ku temu światłu, ale kierowali się na pełne morze ku południowemu wschodowi, w stronę Kamerunu, tak zwanego przez rybaków terenu częstych połowów szprotowych. Wreszcie zaczerniał przed nimi ciemny kształt.
— To „Gwiazda Polarna“? — spytał chłopak.
— Tak! — odpowiedział okrętnik. — Krauze musi być chory, bo znowu nie zapalił świateł.
Po drabinie sznurowej weszli na pokład, gdzie okrętnik naprzód wskazał chłopcu trap, a sam zabrał się skwapliwie do rozpalania świateł.
Zeszedłszy nadół, Paweł instynktownie namacał drzwi i znalazł się w obszernej kabinie, która mu się wydała tem większą, iż oświetlona jedną tylko zakopconą lampą naftową, pogrążona była w zmroku. W kącie dyszał czerwonym żarem piecyk żelazny.
— To ty, bosmanie? — odezwał się po niemiecku głos z ciemnego kąta. — Nie gniewaj się, że nie zapaliłem świateł, ale ruszyć się nie mogę, taki jestem cały połamany.
— Ja nie jestem bosman, tylko Paweł Kąkol, nowozaciągnięty chłopak okrętowy — przedstawił się Paweł.
— Czyś ty zwarjował, chłopcze! — odpowiedział mu zdumiony okrzyk. — A cóż ty tu będziesz robił? Przecież to nie okręt żaden, tylko stodoła, która nigdy już pływać nie będzie! Cóż tu będziesz jadł? Czy masz pieniądze choćby na chleb?
— Bosman mi mówił...
— Ja, koleżka Albert Lizakowski! — przerwał głos. — To człowiek, który wszystkim wierzy. Zadłuża się, żeby tylko utrzymać to stare pudło, pewny, że Kompanja wynagrodzi mu to. Stary warjat! Przywykł do żaglowych statków i nie chce na innych służyć, a na „Gwieździe“ jeździ już osiem lat, kiedy to po wojnie wszystkie stare wreki uruchomiono, żeby było taniej i dlatego, że brakowało statków. A ja myślę, że Kompanja rozmyślnie zostawiła tu ten wrek, bo nie wiedziała, co z nim zrobić. A może zbankrutowała, nakradła, ludzie się rozleźli, a teraz nikogo już ten okręt nie obchodzi i nikt nie wie nawet, że on tu siedzi na mieliźnie. O, żeby cię!
Tu nastąpił wybuch jęków i stękań. Widać chory dostał nowego ataku bólów. Paweł ciekaw był, jak ten jego starszy towarzysz wygląda, ale w tej chwili przykro mu było zbliżać się do niego.
Wszedł Albert Lizakowski. Podkręciwszy knot od lampy, podszedł przedewszystkiem do leża chorego. Porozmawiawszy z nim chwilkę, skinął na chłopca, aby usiadł przy niedalekim stole, a potem postawił przed nim miskę gotowanych smażonych śledzików na zimno i pół bochna czarnego chleba.
— Spać będziesz tu — rzekł krótko, wskazując na jedno z leż.
Sam nie jadł nic, podsypał tylko trochę węgla do żelaznego piecyka, a ukląkłszy na oba kolana i złożywszy jak dziecko ręce do modlitwy, pomodlił się nabożnie i położył się spać.
— Lampy nie gaś! — mruknął jeszcze i natychmiast zachrapał.
Paweł zjadł wszystko uczciwie, bo w ostatnich czasach często nie dojadał, i również położył się spać z uczuciem dziwnej ciszy i spokoju w duszy.
Fale chlupały o boki okrętu.
Tak rozpoczęło się życie Pawła na opuszczonym i zapomnianym okręcie, tkwiącym samotnie na mieliźnie, wśród bezkresnego morza, W odległości kilku kilometrów od lądu.
Roboty było dość, bo wierny okrętowi bosman nie zaniedbywał go, lecz utrzymywał możliwie w najlepszym porządku. Za pieniądze pożyczane lub zyskane ze sprzedaży czegoś tam ze zbytecznych narazie części zapasowych kupował naftę do lamp, węgiel, żywność i inne niezbędne rzeczy. Biegły we wszystkich rzemiosłach, sam naprawiał, co było potrzeba, i biednie wprawdzie, ale dostatecznie karmił swą załogę.
Zaraz na drugi dzień rano wziął Pawła w obroty. Rzuciwszy mu eltychy, kazał mu myć pokład, tak iż Paweł nie miał nawet czasu dokładnie przyjrzeć się okrętowi. A potem znów kazał mu się wziąć do trzepania dawno już nie wietrzonych koców i pościeli załogi. Był małomówny, ale w gruncie rzeczy uprzejmy, mówił tylko takim jakimś dziwnym głosem, że zmuszał do natychmiastowego posłuchu. To też Paweł harował do południa jak koń, a gdy go wreszcie bosman zawołał na obiad, był tak głodny i zmęczony, że nogi pod nim drżały.
Tak wprzągnięty odrazu w jarzmo, ani się nawet nie spostrzegł, kiedy się z niem zrósł. Od świtu do zmroku nie miał ani chwili wolnej, bosman łagodnie. ale stanowczo wciąż pędził go do roboty i utrzymywał w bezustannym ruchu. Ale chłopcu było z tem dobrze. Dni mijały jak godziny, a dokoła falowało wesołe morze. Widać było tuż — tuż wielkie sztimry, idące z Gdańska lub do Gdańska, na morzu był ruch, życie.
Jak mówił bosman, który często wyjeżdżał na kraj, na półwyspie rybołówstwa nie było. Szproty pokazywały się czasem w niewielkiej ilości i zaraz znikały. Niedostatek wciąż na Rybakach panował. Ale Helanie nie próżnowali i nie skarżyli się na biedę. Paweł słyszał codzień już koło czwartej rano, gdy jeszcze było zupełnie ciemno, nerwowe tykanie motorów licznych kutrów. To Helanie wyjeżdżali na morze po łososie, które łowili na haczyki, zwane taklami. Po kilku godzinach wracali, czerwoni od wiatru i zimna, nieraz z soplami lodu na zydwestkach, ale zadowoleni i pogodnie uśmiechnięci. Cóż ich mogło obchodzić, że tej zimy niema szprotów? Wszak oni są specjalistami w poławianiu bardzo intratnych łososi, które łowią bezmała cały rok, wyjąwszy dwa letnie miesiące. Zgarniają tedy z morza śmietankę, skutkiem czego Helan o zarośniętem podgardlu rzadko kiedy cierpi niedostatek, żyje sobie przeważnie jak pan, i na jego stole zawsze jest mięso, kawa, kuch i białe pieczywo, gdy rybacy polscy na półwyspie jedzą mięso raz na tydzień w niedzielę, i to wędzone, a żyją głównie bulwą i chlebem. To też, gdy w żadnej wiosce rybackiej niema rzeźnika, w Helu jest rzeźnik, u którego zawsze wszystko można dostać, nawet leberworszta.
Pawłowi było na „Gwieździe Polarnej“ zupełnie dobrze, niepokoiło go tylko, co tatk na to wszystko powie. Długi czas zwłóczył z napisaniem do niego listu, a wreszcie napisał wymijająco i wykrętnie. Doniósł mu, że znalazł sztelę chłopca okrętowego, ale na jakim statku, nie pisał. Nie był też w domu na Boże Narodzenie, które spędził dość smętnie wraz ze starym Krauzem, w chłodnej i pustej kabinie. Bosman, korzystając z świąt, które zgromadzają rodziny, wyjechał do rodzinnej Karwji, aby się wystarać o trochę pieniędzy i jakieś zapasy żywności.
Wreszcie po Trzech Królach pokazały się koło Helu szproty.
Zdarzyło się tak, że kapryśne ławice szprotowe najchętniej uwijały się wpobliżu opuszczonego okrętu i najwięcej tamtejsze grunta upodobały sobie. Wywiedziawszy się o tem, rybacy zjeżdżali ze wszystkich stron, z całego Małego Morza i z zatoki, i tu, wpobliżu wreku stawiali mance. Skutkiem tego załoga „Gwiazdy Polarnej“ miała codzień rano przed sobą wesoły widok pracującej na morzu licznej flotylli rybackiej, składającej się tak z powolnych pomarenków, jak też i uwijających się żwawo, przeważnie białych, terkocących motorówek helskich. Nad morzem krążyły wtedy dokoła łodzi stada mew. Słychać było głosy rybaków, czasem śmiechy, często gęsto strzały do mew.
Trafiali się czasami goście, ale tylko wtedy, gdy sieci stawiano tuż przy „Gwieździe“. Wtedy można było z rybakami porozmawiać, dowiedzieć się, co nowego na półwyspie, i wyprosić u nich lub kupić tanio kilkanaście funtów ryby.
Przy takiej sposobności Paweł widział się kilka razy z ojcem, który dowiedział się wreszcie, na jakim to statku synek jego służy. Stary odwiedził go nawet na pokładzie „Gwiazdy“. Sam okręt mu się spodobał, nie można się jednak dziwić, że warunki, na jakich się nań syn zaciągnął, nie zyskały jego uznania. W pierwszej chwili aż poczerwieniał z gniewu, nazwał Pawła głupcem, zagroził mu, że go z okrętu zabierze, i był zły. Porozmawiawszy w kabinie z Albertem Lizakowskim, wrócił na pokład uspokojony i z niemałem uznaniem dla tego przedziwnego męża. Wierność, wytrwałość, poświęcenie i prawdziwie marynarska ofiarność starego okrętnika wzruszyła go i trafiła mu do serca.
— Będzie, jak Bóg da! — myślał. — Ale Albert Lizakowski, to dobry człowiek i nikt tak, jak on, nie potrafi nauczyć chłopca służby na okręcie. A to najlepsza szkoła dla okrętnika. Kto się nie rozumie na wiatrach, nie zna na żaglach i nie umie sobie z niemi poradzić, ten nie jest okrętnikiem, ale parobkiem, który tylko myje dek i pucuje klamki u drzwi na sztimrze.
Wobec tego nietylko zostawił syna na pokładzie „Gwiazdy“, ale nawet przywiózł mu pół centnara bulwy, sześć wielkich, wysokich chlebów kuźnickich, dobrze uwędzonej słoniny rybackiej i trochę różnych a niezbędnych drobiazgów.
Tak było, kiedy rybacy zastawiali sieci wpobliżu statku.
Jeśli jednak zdarzyło się, że trzeba je było postawić o kilometr lub dwa dalej, żywa dusza na pokład nie zaglądnęła. Rybak nie wyjeżdża na morze dla przyjemności, ani dla składania wizyt znajomym, a ponieważ praca jego jest ciężka i ryzykowna, jak tylko się z nią upora, zmyka do domu, ani chwili czasu nie tracąc. Dlatego, mimo iż nieraz marzli strasznie, a byli tuż przy Helu, nigdy nikomu na myśl nawet nie przyszło schronić się na godzinkę do portu helskiego i rozgrzać się szklanką grogu lub herbaty z rumem. Za dużo byłoby z tem marudzenia.
Czasami przyjeżdżał w odwiedziny któryś z Helan, którzy, posiadając kutry, mieli większą swobodę ruchów i więcej czasu od innych rybaków. Wiedząc, w jakich tarapatach znajduje się załoga „Gwiazdy“, zwykle coś ze sobą przywozili, przeważnie jednak ryby; szproty, śledziki, jakiegoś pomuchla. Czasem mniejszego łososia, słowem to, co im morze dawało, ale nigdy nic z tego, za co musieli płacić gotowym groszem. Było to zrozumiałe, ponieważ rybacy helscy nie mają żadnych gruntów ani zwierząt, lecz żyją wyłącznie z gotówki otrzymanej za ryby, które poławiają sposobami, dającemi duże zyski, ale wymagającemi wielkich wkładów.
Co innego, gdy zapraszali do siebie Alberta Lizakowskiego, którego bardzo wysoko cenili za jego męską stałość i wierność w służbie, a także za doświadczenie marynarskie. O ile to było możliwe, stary zabierał ze sobą chłopca, a wówczas zasiadali w ciepłej, schludnej kuchence rybaka helskiego, zawieszonej miedzianemi rynkami i białem gdańskiem naczyniem kuchennem, i rozmawiając plattem język wyłamującym, objadali się mięsem, białem pieczywem i opijali się słodką kawą z niemniej słodkim kuchem, podziwiając w duszy zamożność tych rybaków i zazdroszcząc im jej.
Podobała się Pawłowi bardzo stateczność i rozwaga Helan, nie używających prawie nigdy wódki, uprzejmych, spokojnych i, żyjących, jakby jakieś religijne bractwo. Polubił tę cichą wioskę, w której, zdawałoby się, panował zupełnie inny duch, niż w polskich wioskach rybackich. Lubił tę długą, po prawdzie mówiąc, jedyną ulicę, której środkiem ciągnął się szereg starych, zimą bezlistnych kasztanów, niby stos pacierzowy wioski, gdy po obu stronach jeden koło drugiego stały domki o ostrych szczytach, z okienkiem na pierwszem piętrze i z temi dziwnemi drzwiami, w pogodny dzień od góry do połowy odsłoniętemi, przez które wyglądał Helan o szerokiej, dobrodusznej twarzy i szpakowatem podgardlu i z fajką w zębach, lub Helanka w białym fartuchu i czarnym szalu na głowie — a wtyle połyskiwały rondle i naczynia, bieliły się na ścianie kanki i garnuszki, pod blachą huczał płomień czerwony, a z garnków, stojących na kuchni, szła na ulicę smakowita woń.
Naogół zaproszenia zdarzały się rzadko, a po pewnym czasie ustały zupełnie. Czasem tylko przywiózł ktoś jakąś rybę lub list od przyjaciół Alberta Lizakowskiego z odpowiedzią odmowną. Znacznie rzadziej przekaz na drobną kwotę.
Paweł Kąkol pracował i uczył się, głowę miał pełną różnych niezrozumiałych słów, jak: gaf-żagiel, gaf-bon, gaf-raja, fok-żagiel, fok-bonblak, fok-gaftopsel, bezan-maszt, grot-maszt i inne tym podobne „sztaksle“. Huczało mu od tego w głowie, ale miarkował sobie wszystko, bo czuł, że stary marynarz niepotrzebnych rzeczy go nie uczy. Niejednokrotnie, mimo iż statek ruszyć z miejsca nie mógł, rozwieszali we trzech lub we dwóch wszystkie żagle i ku podziwowi całego morza „Gwiazda Polarna“ rozkwitała naraz. Ale najbardziej rozkwitał Paweł, który tak się zawsze namęczył wspinaniem po drabinach i rajach dwumasztowca, że był czerwony jak piwonja. Za to pracował na prawdziwym żaglowcu z prawdziwymi okrętnikami. Miał to sobie za wielki zaszczyt.
Wieczorami, gdy latarnia helska zapłonęła, a zdala widać było na cyplu półwyspu oświetlony port i żółtawą łunę elektrycznych lamp Helu, pożegnawszy się z morzem huczącem i jasnemi gwiazdami na niebie, schodzili do jako tako ciepłej kabiny, i dorzuciwszy węgla do piecyka, zasiadali do wieczerzy. Z jedzeniem nie było tak źle, bo rybacy bądź co bądź dobrowolnych rozbitków wspomagali, bosman zaś, człowiek przewidujący, brał od nich ile się dało ryb i solił je lub wędził w małej wędzarence, którą sobie urządził w kuchni okrętowej. Prócz tego strzelał też mewy. Najadłszy się, gasili światło, bo z naftą było kiepsko, i obsiadłszy piecyk, rozmawiali.
Właściwie były to tylko długie opowiadania bosmana i Krauzego, których chłopak słuchał w milczeniu.
Albert Lizakowski służył długo na statku, krążącym po wodach chińskich i malajskich. Niestworzone rzeczy opowiadał o wyspach, zarosłych kokosowemi palmami, o brunatnych, brodatych ludziach, chodzących boso w różnobarwnych jedwabnych spódnicach i aksamitnych, złotem haftowanych myckach, o ich gulaszu, który jadali co najmniej dwa razy dziennie, robili go z baraniny lub z drobiu, mieszali z konfiturami, ale równocześnie zaprawiali ostremi korzeniami tak, że człowiek kamiennego serca, jedząc tę potrawę, płakał tak rzewnie, iż łzy strumieniem ciekły mu po policzkach i mieszały się ze sosem potrawy. Opowiadał o ludziach, którzy przegrywali z zimną krwią dziesiątki tysięcy dolarów, ale przegrawszy o pięćdziesiąt centów więcej, dostawali szalu i, dobywszy krisa, krzywego ostrego noża, wypadali na ulicę i mordowali każdego spotkanego człowieka, bez względu na wiek i płeć. A cała ulica zaczynała wówczas wołać: „Amok! Amok!“ i wszyscy ścigali szalonego, starając się go ująć lub zabić, bo on był w furji walki i śmierci.
To znów opowiadał stary o zdradliwych dżonkach chińskich. Wyglądają niewinnie, niby zwykłe sobie lodzie rybackie, ale przyjrzeć się im dobrze, zaraz się widzi — pierś, jak u ptaka, a żagle jak czarne skrzydła, i nigdy się nie wie, ile w takiej dżonce żółtych djabłów siedzi. Wystarczy pierwsza lepsza hawarja, skutkiem której okręt trudniej manewruje, albo mgła, w której mogą się niepostrzeżenie przysunąć, a naraz cały dek pełen jest żółtych i wtedy bij się, bracie, na śmierć i życie, bo nie masz do wyboru nic innego.
Krauze nie żeglował po tak dzikich morzach. Sługiwał przeważnie na statkach, krążących między Europą a Ameryką, którą uwielbiał, podziwiał jej drapacze chmur i jej kulturę. Wogóle był człowiekiem zasad, poważnym i kulturalnym.
— Co za porządek! — zachwycał się. — Jedziesz jednym stanem, nie widzisz nic, prócz kwiatów, jedziesz drugim stanem — tytoń i tytoń, trzeci, czwarty stan — pszenica albo żyto, potem znowu — kartofle. Potem znowu nic, tylko bydło. To — rozumiem. Człowiek przynajmniej wie, czego się trzymać, nie potrzebuje być ministrem rolnictwa na swoich czterech morgach piasku. Żadnych fantazyj, żadnych eksperymentów. Urodziłeś się wśród bydła, żyj w stanie bydlęcym, a będzie ci dobrze. Urodziłeś się w kartoflach, siedź w kartoflach. My, Niemcy, dużo zrobiliśmy na świecie dla porządku, ale takiej kultury jak w Ameryce nigdzie nie widziałem.
Na „Gwieździe“ służył dlatego, że jako marynarz stary i chory, lepszego miejsca znaleźć nic mógł. Dlatego też pozostał na pokładzie mimo niepewnego losu statku, bo bądź co bądź miał na nim swój kąt i opiekę zacnego Alberta Lizakowskiego.
W nocy stale któryś z nich czuwał na pokładzie. Wprawdzie światła były zapalone, bliża helska świeciła jasno, a statek leżał daleko od szlaku parowców, które zresztą wiedziały, że tu jest mielizna, jednak na wszelki wypadek dobrze było czuwać. W ciemne, chmurne noce, gdy nie słyszało się nic, prócz szumu fal, czuwanie to nie męczyło. I można było przysiąść w osłoniętym od wiatru kącie, owinąć się kocem i siedzieć tak, naprzemiany drzemiąc, to znów patrząc na fale, których muzyka łagodnie kołysała duszę.
Ciężko było w czas sztormu, gdy statkiem szarpały rozwścieklone bałwany, wicher wył, jak chór potępieńców, a wyjąca boja u wejścia do portu helskiego szczekała coraz zajadlej, jak jakiś okropny, zły potwór na łańcuchu. Morze wyło, a fale z rozmachem biły o boki statku, który dygotał i drżał cały jak ambitny koń przed biegiem wyścigowym. Czuło się, że wszelkiemi siłami zrywa się do skoku, a skoczyć nie może. Wówczas trzeszczał głośno, aż Pawła strach ogarniał, bo zdawało mu się, że okręt krzyczy, jak żywy człowiek, rozpaczliwym wysiłkiem pragnący zerwać krępujące więzy.
Najgorzej bywało w ciche, gwiazdami wyiskrzone, księżycowe noce zimowe, gdy widać było rozświetlone blado bezgraniczne przestworza morskie, ich pustkę niezmierzoną, powagę żywiołowego istnienia i niewypowiedziany smętek. Gdy w taką noc zdaleka dolatywało skowyczące szczekanie fok, Paweł wzdrygał się, bo zdawało mu się, że to wołają go duchy morskie.
Póki rybakom powodziło się jako tako, załodze „Gwiazdy“ bieda nie dawała się zbyt we znaki. Ale gdy szproty zniknęły, niepokojone zbyt często powtarzającemi się gwałtownemi burzami, a śledzików nie było, nastały czasy bardzo złe nawet dla Helan. Nietylko nikogo nie mogli wspomagać, lecz sami potrzebowali pomocy.
Wówczas na pokładzie „Gwiazdy“ zapanowała przykra cisza. Wycieńczony Krauze ledwo snuł się po statku. Dla Pawła stary bosman miał zawsze jakiś kęs schowany, ale chłopiec najeść się tem nie mógł, sam zaś bosman głodował z wytrwałością bohaterskiego żołnierza, zamkniętego w oblężonej twierdzy — i modlił się. Gdy mu Krauze tłumaczył, że pilnowanie statku — cudzej własności — w tych warunkach jest niedorzecznością, gdy mówił mu, że wobec widma śmierci głodowej powinni sprzedać, co się da, opuścić statek i udać się na ląd, bosman nie sprzeciwiał się, pozwalał im odejść, dodawał jednak, że on sam zostanie, ponieważ wierzy, że Bóg pomoc ześle. O sprzedawaniu żagli, koców i innych rzeczy nie chciał nawet słyszeć.
To niedorzeczne może, ale szlachetne zaparcie się siebie, ta głęboka wiara i ufność w Opatrzność dziwnie działała na Pawła. Nieraz, gdy mu dokuczał głód, a jeszcze bardziej chłód, myślał o ciepłym pokoju w domu ojcowskim. Choćby była tylko bulwa lukiem podlana — mniejsza z tem! A z pewnością tak źle nie jest, bo przecie przez jakiś czas szprotów było dość i tatk na pewno miał za co dokupić bulwy i mąki. Chciał wrócić do domu. Zdarzało się, że już — już otwierał usta, aby to powiedzieć bosmanowi, ale gdy tylko ujrzał jego poważną, przybladłą trochę twarz i wierne, uczciwe, błękitne oczy, głos wiązł mu w gardle i wstyd mu się robiło. Więc cierpiał dalej.
Pewnej nocy, gdy na pokładzie czuwał Krauze — a było to w czas gwałtownej burzy — Paweł zerwał się nagle i usiadł przerażony na swem leżu. Miał wrażenie, jakgdyby słyszał we śnie jakiś straszliwy trzask, a teraz wyraźnie czul, że okręt drewa, wyraźnie czuł jego kołysanie się.
— Czyżby się zerwał z kotwicy? — pomyślał. — Sztorm zrobił go flot?
Zaczął się pośpiesznie ubierać.
Gdy był już napół ubrany, zauważył ze zdumieniem, iż w kabinie jest zupełnie jasno. mimo że żadne światło się nie pali. Spojrzał na leże bosmana — było puste. Przypomniał sobie, że siadając na swem leżu, widział, jak bosman szybko wybiegał z kabiny. Ponieważ oczy jeszcze wciąż mu się ze snu kleiły, zdawało mu się, że śpi i że to wszystko śni mu się, Czując jednak ruch okrętu, ubrał się czem prędzej i pędem wybiegł na pokład.
A tam stanął, jak wryty.
Była straszliwa burza.
Zmagając się rozpaczliwie z czarnemi, wystrzępionemi chmurami podobnemi do okropnych potworów, księżyc toczył się po niebie, jakby przerażony i rozsrożony zarazem. Czasem tonął w czarnych odmętach chmur, a wtedy świat cały gasł i tylko tu i owdzie dygotała jakaś zalękniona gwiazdka, to znów wynurzał się triumfalnie jasny, stapiał w swym żarze srebrnym brzegi najbliższych chmurzysk i świecił, a wtedy świat znów rozkwitał pełnym nadziei uśmiechem. Ale morze było wciąż wściekłe, a fale skakały ku niebu, jakby je w samą pierś ugryźć chciały.
Statek zaś istotnie płynął pod pełnemi, rozzwianemi żaglami.
Jednakże nie to było dziwne.
Oto mimo iż na statku świateł żadnych nie było, „Gwiazda Polarna“ promieniała nieziemską światłością, szeroko rozwidniająca ciemną noc i wzburzone morze. Rzecz dziwna: po morzu przewalały się fale jak góry, a w pobliżu statku woda była spokojna. Sam statek doznał niezrozumiałej przemiany. Zniknęły brunatne, połatane żagle, kręgi lin poczerniałych od soli morskiej. Na złotych masztach ze złotych rai spływały purpurowe, jedwabne żagle, jaśniejące wzorzystemi wyszywaniami z pereł. Osady masztów były rubinowe, burty srebrne, ostroga z wielkiego brylantu świeciła, jak gwiazda. Również brylantowe było koło sterowe, przy którem na szeroko rozstawionych nogach stał nie znany Pawłowi sternik z długą brodą i nastroszonemi, krzaczastemi brwiami. Mimo orkanu i szalonego pędu statku sternik potężnemi dłońmi kręcił kołem sterowem, jakgdyby to była zabawka.
Cały pokład pełen był pracujących żwawo marynarzy. Mimo że okrętnicy ci byli przy pracy w burzy i pięli się po masztach i rajach, nie mieli na sobie ani niezdarnych eltychów, ani zydwestek, lecz ubrani byli, jak na paradę, w świątalne granatowe mundury marynarskie i czapki z wstążeczkami ze złotym napisem „Gwiazda Polarna“. Na błękitnych kołnierzach ich głęboko wyciętych bluz lśniły kotwice z brylancików. Mimo gwałtownego wichru i fal wzburzonych, dziwni marynarze poruszali się i pracowali sprawnie i żywo, jak na popisie w porcie. Na jucie, to jest na wywyższonym pokładzie rufy, stał bosman, który gromkim głosem wydawał rozkazy.
Ujrzawszy stojących na pokładzie w osłupieniu trzech okrętników z dawnej załogi, bosman podszedł do nich i krzyknął rozkazująco:
— Czegoż tu stoicie, gapie! Nie widzicie, że jest sztorm i każdy musi pracować? Dalej, do roboty!
Okrętnicy rzucili się do liny.
Statek manewrował, jakgdyby istotnie walczył z burzą, w rzeczywistości jednak woda była w jego pobliżu jak oliwa, on zaś sam świecił nieziemskiem, błękitnem światłem.
Leciał tak wciąż przez wzburzone morze, wyprzedzając fale i wiatr.
Naraz morze uspokoiło się zupełnie i wdali pokazał się jakby ląd górzysty, olśniewająco biały. Ku temu lądowi, świecącemu niesamowicie, a najeżonemu skałami, statek gnał, jakby się chciał oń rozbić. Paweł, z trwogą patrząc w tę stronę, ujrzał, że ma przed sobą olbrzymie góry lodowe, o które okręt rozbić się musi. Mimo to bosman nie zmieniał kursu, lecz szedł wprost na skały.
Pawłowi dech w piersi zaparło.
Góry lodowe były tuż — tuż, gdy naraz rozwarła się między niemi szeroka szczelina, którą „Gwiazda Polarna“ mknęła dalej niby korytarzem.
Teraz statek zwolnił biegu, i przepłynąwszy pod ciężkiemi, zwisającemi arkadami lodów, mieniących się tęczowemi blaskami, wjechał w szeroką, przecudowną zatokę. Morze było tu zupełnie spokojne, a powierzchnia jego jaśniała od modrych ogni. Wciąż jeszcze była noc i na ciemnem, choć pogodnem niebie widać było wielkie, drżące gwiazdy. Ale obramowane świecącemi białemi skałami lodowemi wody zatoki były szafirowe od przedziwnej jakiejś jasności. W powietrzu rozlegała się dźwięczna, szklana muzyka pływających brył lodowych, które, tańcząc lekko na wodzie, wzajemnie o siebie trącały.
A wtedy nagle trysnęły z wody niezliczone fontanny i ku statkowi podpłynęły nieprzejrzane stada wielorybów. Niby wielkie śpiżowe tarcze unosiły się na wodach ogromne skarpie i sole, wśród których, krzywdy im żadnej czyniąc, wesoło szczekając, tańczyły obłe foki, czarne a lśniące, jakby z lanego żelaza uczynione, i również czarne, pocieszne, krótkie delfiny. Tu — wyłoniły się ociekające wodą brunatne grzywy lwów morskich, szczerzących wielkie białe kły i niskim basem wykrzykujących gromko i radośnie: Ha! Ha! Ha! — Całą powierzchnię zatoki pokrywały żywe, ruchome arabeski, które kreśliły na wodzie chyżo wijące się, metalicznie tęczowe i srebrno szmaragdowe ławice szprotów i śledzi. Jak srebrne płomienie śmigały przez wodę łososie. Wybrzeże lodowe obramowane było szeregami białych niedźwiedzi, które tańczyły, przestępując z nogi na nogę w takt melancholijnej, ponurej pieśni, jaką im z głębokiem przejęciem śpiewały stada wilków północnych. Wyfraczone pingwiny w białych kamizelkach wymachiwały krótkiemi skrzydłami i klaskały dziobami. Olbrzymia chmura wszelkiego rodzaju ptactwa utworzyła strop ruchomy, pod którym na różnych wysokościach krążyły żywe girlandy i festony ptasie. Stada wielkich łabędzi z szumem i graniem potężnych skrzydeł okrążały wciąż statek, a różnego rodzaju mewy obsiadły jego burty i raje z rozgłośnem śpiewaniem.
Wtedy ozwała się niewidzialna, cudowna muzyka i wszelkie stworzenie w zatoce zaczęło śpiewać jakiś hymn, uszom ludzkim niezrozumiały, ale rzewny, pełen nieopisanej, niewypowiedzianej radości i słodyczy.
I wówczas Paweł dojrzał wśród nich starego Krauzego w paradnym mundurze i z twarzą jasną od łez i roztkliwienia, a przy nim klęczał stary bosman Albert Lizakowski, również w świątalnem ubraniu, z twarzą zachwyconą i promienną.
Statek stanął w łunach, a na purpurowym żaglu grotmasztu pojawił się naraz obraz Najświętszej Panny.
I Dzieciątko podniosło rączkę i pobłogosławiło wszystkim rybom, ptakom i wszelkiemu stworzeniu morskiemu.
Wówczas zerwał się zgiełk tak radosny a niewysłowienie słodki, że Paweł, wytrzymać już sercem nie mogąc, stracił przytomność.
W tej chwili zbudził się i ujrzał, że znajduje się w kabinie na „Gwieździe Polarnej“.
Wszystko tu było, jak zwykle, na swojem miejscu. Przez okrągłe luki wpadało blade światło zimowego poranku. Było tak zimno, że z ust szły kłęby pary. Chłopak usłyszał wzruszony głos bosmana:
— Dzięki Ci, Najświętsza Panno, za zesłaną łaskę! Czemże zasłużył na nią ten stary wrek, czem zasłużyliśmy my, grzeszni?
Chłopak dźwignął się i oparł na łokciu.
Bosman klęczał przy leżu i modlił się. Krauze zaś siedział na posłaniu, zasłaniając oczy dłońmi, jakby w ten sposób zatrzymać chciał w nich jakieś widzenie. A naraz rzekł:
— Czemu Najświętsza Panna upodobała sobie ten stary opuszczony wrek? Dlatego właśnie, że jest opuszczony. Czem zasłużyliśmy na łaskę? Wierną, uczciwą służbą i wiarą.
Tu wykrzyknął Paweł:
— Otrzymaliśmy błogosławieństwo Dzieciątka!
— Więc i ty widziałeś? — zwrócił się do niego zdziwiony bosman.
— Czyż nie klęczeliśmy wszyscy razem w świątalnych ubraniach na deku? Wszelkie stworzenie śpiewało i chwaliło Pana, korony ptactwa latały nad nami, a na purpurowym żaglu...
Wtem dało się słyszeć turkotanie motoru, a potem głos jakiś zaczął wołać:
— Halo! Lizakowski! Stary! Halo, bosman! Żyjecie jeszcze? Bywajże tu który!
— Kapitan Sellaert! — wykrzyknął bosman.
I wciągnąwszy szybko żakiert, wyskoczył na pokład.
Za nim, ogarnąwszy się byle jak, wybiegł Paweł, a potem przywlókł się stary Krauze.
Kapitan już wszedł na pokład po drabince, którą mu bosman zrzucił z burty.
— Jak się masz, stary! — wołał, uśmiechając się radośnie. — Zmizerniałeś trochę! Pewnie z tęsknoty za mną, ha! ha! ha!
Niski, barczysty, krępy człowieczek śmiał się głosem, oczami, ramionami, różową, czysto wygoloną twarzą i oczami niebieskiemi jak niezapominajki.
— Ha! Ha! Ha! — śmiał się wciąż, podając rękę bosmanowi. — Pościliście trochę! Wiem, wiem. Opowiadano mi. Ale to się już skończyło. Przybywam z ośmiu ludźmi nowej załogi i pełną kasą. Statki holownicze z Gdańska już przyszły, draga też. Dostaniemy was wnet flot.
— Więc do roboty! — krzyknął uradowany bosman.
— Do roboty weźmiemy się jutro. Dziś nie można. Dziś święto Matki Boskiej Gromnicznej — odpowiedział kapitan, który, choć Holender, był katolikiem.
Trzej okrętnicy w milczeniu spojrzeli po sobie.





Strąd Dorotki.
Córuśnie Tatusiowej, słodkiej Krzysieńce.

Mała Dorotka dłuższy czas ciężko chorowała. Mamusia była nawet o nią bardzo niespokojna, zwłaszcza, że na całym półwyspie nie było lekarza, a sprowadzać doktora z Pucka i płacić mu sto złotych za wizytę często nie mogła. Doktor był u Dorotki tylko trzy razy: kiedy choroba wybuchła, kiedy zbliżał się kryzys, a potem przypadkowo raz, przy sposobności, kiedy go zawezwano do innego chorego[1]. Dorotka chorowała na ciężkie zapalenie płuc i stan jej był naprawdę bardzo niebezpieczny. Niewiadomo było, czy serduszko jej gorączkę wytrzyma. Mamusia Dorotki pielęgnowała ją troskliwie, przez długi czas nie odstępując jej ani na krok, nie śpiąc i nie jedząc, tak że schudła i bardzo osłabła. Leczeniem dziecka zajmowała się jednak głównie stara Cyla Lizakowska, rybaczka, która doskonale znała się na chorobach i oddawna już leczyła wszystkich chorych w wiosce. Zaznaczyć trzeba, że Cyla nie była żadną znachorką, lecz przepisywała te same lekarstwa, co doktorzy.
Po pewnym czasie choroba ustąpiła, ale mała Dorotka była tak osłabiona, że dłuższy czas jeszcze musiała leżeć. Mamusia nie mogła już przesiadywać przy niej, bo żyjąc z krawiecczyzny, przez czas choroby córeczki dużo straciła. Teraz musiała to nadrobić. Że zaś na półwyspie była najlepszą, jeśli nie jedyną krawcową, która naprawdę coś umiała, a przy tem nie zdzierała rybaczek, więc roboty miała zawsze poddostatkiem.
Mówi się dużo o tem, że rybacy są zacofańcami, niechętnie usposobionymi do wszystkiego, co nowe. Tak nie jest i w rzeczywistości nigdy nie było, albowiem, służąc w marynarce, widywali i poznawali wiele rzeczy nowych, widzieli, jak ludzie żyją na świecie, a gdy znalazłszy się na półwyspie, wracali do starych obyczajów to tylko dlatego, że nie zawsze stać ich było na zaprowadzenie nowych. Trzymając się starych obyczajów i zwyczajów mimo wszystko, wstydzili się ich do pewnego stopnia, i gdy pewien ksiądz, który całe życie wśród nich spędził, ich obyczaje i stroje ukochał i w pięknej książce opisał, obrazili się o to, mówiąc, że ich na pośmiewisko podaje, a gdy który tej jego książki dopadł, wydzierał z niej wszystkie kartki, odnoszące się do dawnych strojów i zwyczajów.
Kiedy Pomorze wraz z półwyspem powróciło do Polski, a letnicy polscy zapełnili wszystkie wioski rybackie, rybacy, a przedewszystkiem ich żony i dorastające córki zapragnęły ubierać się po miejsku. Mało tego. Wiele dziewcząt zaczęło nosić fryzurę chłopięcą i stroić się tak, jak to widziały u letniczek, w krótkie spódniczki, lakierki, cieliste pończoszki i bluzki jedwabne. Zdarzało się nawet tu i owdzie, że za przykładem miejskich elegantek paliły papierosy i piły koniak. Co się tyczy tańców, to tańczono tylko najmodniejsze, począwszy od tanga, a skończywszy na charlestonie. Mistrza tańców na półwyspie nie było, ale rybacy i rybaczki kochają się w tańcu i nietrudno im było nauczyć się go z przyglądania się tańczącym letnikom. Nie podobało się to starszym białkom, które w głos twierdziły, że młodzież grzeszy pychą, i po dawnemu chodziły w święta lub do kościoła czarno ubrane, z głowami owiniętemi czarnemi szalami. Ale młodzież nic sobie z ich uwag nie robiła, a że dochód z letników z każdym rokiem wzrastał, przeto rodzice nie odmawiali córkom detków na stroje, dumni, że ich dziewczęta wyglądają jak miejskie panienki.
Temu to nierozumnemu i szkodliwemu hołdowaniu przez rybaczki modzie miejskiej zawdzięczała mamusia Dorotki to, że nie tylko żyła na półwyspie dostatnio, ale nawet mogła coś na czarną godzinę odłożyć.
Po śmierci męża, po którym wypłacano jej niewielką pensję, żyła w Warszawie, mieszkając kątem u niezbyt zresztą życzliwych krewnych i zarabiając cośniecoś robieniem kapeluszy dla pań znajomych i lekcjami muzyki. Gdy zachorowała, lekarze wysłali ją nad morze, twierdząc, że tam odzyska siły. Zaznajamiając się z warunkami życia na półwyspie, sprytna i praktyczna Warszawianka spostrzegła, że poza sezonem życie jest tu tak tanie, iż z łatwością na wszystko mogłaby jej wystarczyć pensja po mężu, przyczem nie było wykluczone, że przy szczęśliwym zbiegu okoliczności, sprycie, energji, oraz znajomości ludzi i stosunków, mógłby się nadarzyć i niezły interes. Ze zaś upodobała sobie wielce cichy i prosty tryb życia w skromnej wiosce rybackiej, oraz morze, w którem wraz z Dorotką się zakochała, postanowiła osiedlić się na półwyspie na stałe, wiedząc, iż w najgorszym razie zupełnie może jej wystarczyć pensyjka po mężu, która w kosztownem życiu w stolicy wystarczała zaledwie na to, by nie umrzeć z głodu.
Sprowadziwszy tedy z Warszawy najniezbędniejsze sprzęty, a między niemi swą ukochaną maszynę do szycia, na której można było także haftować, zagospodarowała się w wiosce rybackiej. Ponieważ Dorotka rosła bardzo prędko, pozostało sporo sukienek, z któremi mamusia nie wiedziała, co robić. Mając sporo czasu, przerobiła je odpowiednio i darowała przyjaciółkom córeczki. Widząc piękne, modne sukienki na dzieciach, i inne matki zaczęły się zgłaszać z zamówieniami do mamusi Dorotki. Tak zwolna powstała jej pracownia krawiecka, w której szyła już nietylko sukienki dla dzieci, ale także bluzki i sukienki dla dziewcząt i młodszych rybaczek. Że zaś, wyjąwszy niemiecką wioskę Hel, na całym półwyspie nie było krawcowej, znającej się na modzie miejskiej i jej subtelnościach, przeto mamusia Dorotki miała nietylko dobre dochody z szycia, ale także i ze szkoły krawieckiej, jaką założyła, a w której dziewczęta uczyły się kroju. W tym celu Warszawianka donajęła pokój w drugiej połowie domu, aby dla siebie i córeczki mieć własny kąt, gdzieby mogła się schronić przed spóźnionemi nieraz wizytami klientek, spokojnie zjeść i trochę wypocząć, i dokądby podczas lekcyj Dorotki nie dolatywały zbyt donośne głosy rybaczek i głuche dudnienie maszyny.
Bo Dorotka uczyła się i to nie na żarty. Wprawdzie mamusia nie posyłała jej do szkoły miejscowej, której poziom obliczony był głównie na dzieci rybaków, zato poprosiła pana nauczyciela, aby córeczkę jej uczył, sama zaś uzupełniała jej wykształcenie lekcjami i wykładami z różnych zakresów, a także uczyła ją języka francuskiego, który znała świetnie, ponieważ matka jej była rodowitą francuzką. Po niej to mamusia miała zmysł praktyczny i wielką zdolność tak do krawiecczyzny, jak też i do robienia kapeluszy. W ten sposób wykształcenie Dorotki nie zostało wcale zaniedbane, mamusia żałowała tylko, że nie może uczyć jej muzyki. Na lekcje religji dziewczynka chodziła do księdza proboszcza.
Tak mamusia jak córeczka odrazu zakochały się w morzu. Bez względu na pogodę musiały je widzieć co najmniej trzy razy dziennie — podczas krótkiej przechadzki po śniadaniu, w południe przed obiadem i o zachodzie słońca. Chodziły czasem i do lasu, ale tylko dlatego, aby prędzej czy później wychynąć z jego cichego mroku na strąd, gdzie było zawsze jasno i skąd rozciągał się przecudny widok na olbrzymie przestrzenie morza, codzień innego, a zawsze niewypowiedzianie pięknego. Nie obawiały się przechadzki nad morzem nawet wówczas, gdy potężna norda z powierzchni skamieniałego prawie strądu zdmuchiwała ziarenka piasku i siekła niemi twarz, lub też podczas powrotu popychała mamusię i Dorotkę tak, że biegły wbrew swej woli. Kochały szum fal, czasu pogody cichy, dźwięczny i śpiewny, czasu burzy srogi i huczący jak grom. Kochały chwile, w których gasła zorza po zachodzącem słońcu, a w gęstniejące ciemności niebios rozżarzały się jasne gwiazdy. Lubiły patrzeć na drgającą na falach kolumnę światła, szybko bieżącą za księżycem, szybującym przez przestworza. Ale nietylko za piękno pokochały morze. Rozumiały dobrze, iż jemu zawdzięczają zdrowie i nowe siły. Maszerowanie po strądzie, na którym nieraz po kostki grzęzły w piasku, zrobiło ich nogi krzepkiemi i wytrwałemi, powietrze morskie wzbudzało apetyt, wichry osmaliły ich twarze. Na otwartej, bezkresnej przestrzeni znakomicie odpoczywał i nowe siły zyskiwał wzrok. Mało tego, ryby morskie, zawsze świeże, prosto z morza, wybornie im służyły. Niedokrewna Dorotka, która dawniej musiała pić obrzydliwy tran, nie potrzebowała już tego lekarstwa, bo świetnie zastąpiły je smaczne i tłuste szprotki, wędzone, gotowane lub smażone. Było im tak dobrze w tej rybackiej wiosce, że dziwiły się, dlaczego ludzie, zmęczeni miastem i jego gwarem, nie przyjeżdżają tu odpocząć choćby nawet w zimie, kiedy w wiosce panuje cisza i spokój, a na morzu jest ruch i życie największe.
Choroba Dorotki była tylko skutkiem jej lekkomyślności. W czasie nieobecności mamusi, widząc bawiące się niedaleko domu dzieci, wybiegła do nich z ciepłego pokoju bez sweterka i szalika. Goniąc się z niemi, zawiodła je na strąd. Dzień był wprawdzie, jakby to powiedział mieszkaniec lądu, słoneczny, pogodny, tylko trochę wietrzny, w rzeczywistości jednak był to „nordowy sztorm“, według wyrażenia rybaków, to znaczy, że wiał silny, zimny wiatr północny, mało dający się odczuwać w osłoniętej lasem wiosce, ale do szpiku kości przejmujący ziąbem na strądzie. Lekkomyślność tę Dorotka przypłaciła ciężką i długą chorobą.
Kiedy się jej zrobiło lepiej, mamusia, chcąc powetować sobie straty i koszta leczenia, musiała się znowu ostro wziąć do pracy, i z tego powodu nie mogła już przesiadywać przy Dorotce tak długo, jak przedtem. Dziewczynka widywała mamusię głównie rano, w południe podczas obiadu i wieczorem, kiedy już była zaspana. Podwieczorek mamusia jadała przeważnie w pracowni, bo wtedy miała właśnie najwięcej klientek, jako że rybaczki są przez cały dzień zajęte pracą koło domu i dopiero nad wieczorem mogą się z chaty wymknąć na chwilę.
Z początku, gdy Dorotka zaczęła przychodzić do siebie, cisza i pewne osamotnienie nie dawały się jej bardzo we znaki. Wyczerpana i zmęczona chorobą, odpoczywała. Pokój, choć niski, był obszerny, biały, o czterech oknach, z dylami pomalowanemi na niebiesko. Okna wychodziły na południe, wschód i zachód, tak że w dzień pogodny ze wszystkich stron kolejno słońce zaglądało do pokoju. W środku ściany północnej, niedaleko drzwi, stał wielki biały piec kaflowy, promieniujący miłem ciepłem. W oknach zawieszone były żółte zasłony, które rano gorzały złotym płomieniem, a gdy dzień był piękny i ponad firaneczkami widziało się niebo błękitne, mogło się zdawać, że samo słońce zawiesiło w oknach strzępy swej złotej jasności. Okna zachodnie wychodziły na małe podwórze, gdzie rosło kilka drzewek owocowych, na uboczu zaś stało coś w rodzaju lamusa, zrobionego ze starej, napoprzek przeciętej łodzi. Niegdyś czarna, łódź ta pokryta była teraz pięknie zieloną śniedzią. Przez okno wschodnie widziało się dom sąsiada, zezowatego Bernarda Muży, słynnego okrętnika, który kilka razy objechał cały świat dokoła. Czwarte okno wychodziło na plac przed kościołem. W środku placu był kwadratowy wzgórek, na którego czterech rogach rosły cztery wielkie, stare wierzby. Na konarze jednej z nich stale wisiały kosy, zawieszone tam przez rybaków. Na tym małym pagóreczku suszono też żaki, a po sezonie węgorzowym mance białe, brunatne, czasem nawet buraczanej barwy lub popielatej. Było to ulubione miejsce zabawy małych dzieci.
Mamusia, postanowiwszy osiedlić się w wiosce na stałe i sprowadziwszy nieco pozostałych w Warszawie ubogich sprzętów, urządziła pokój jak mogła najlepiej. Podłoga przykryta była dywanem, spłowiałym wprawdzie, lecz pamiętającym czasy rodziców mamusi, którzy niegdyś byli zamożni. Dzięki temu dywanowi podczas sztormów wicher nie mógł już gwizdać przez szpary podłogi. Między oknami na ścianie zachodniej wisiało piękne lustro w złoconych ramach (w pracowni mamusi Dorotki stało wielkie zwierciadło ruchome), a nad tem lustrem mamusia rozwiesiła moc jaskrawych wachlarzy japońskich. Dorotka miała białe łóżeczko żelazne z niebieską kołderką i niebieskiemi kokardkami u poduszek, a nad jej łóżeczkiem, na dywaniku, przedstawiającym sarenki w biegu, wisiał obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej. Nad łóżkiem mamusi był tylko stary czarny krzyż żelazny z Chrystusem. W jednym kącie na zaimprowizowanej toaletce lśniły różne przybory toaletowe, pamiątki lepszych czasów. Wielka lampa wisząca, oraz druga, stojąca na stole przed czerwoną kanapką, przysłonięta była ciemnoamarantowym abażurem. Wogóle w tym pokoju było tak ładnie, że wszyscy się dziwili.
Ale najładniejszy był kącik Dorotki. Królowała w nim Andzia, wielka, śliczna lalka z prawdziwemi złotemi włosami, zamykająca i otwierająca oczy i paradująca w prawdziwej jedwabnej sukience i w prawdziwych skórzanych trzewiczkach, które można było zdejmować i czyścić. Tak samo zdejmować można było pończoszki i majteczki z koronkowemi falbankami. W jasnych włosach miała Andzia kokardę z prawdziwej jedwabnej wstążki seledynowej i to taką wielką kokardę, jak sama Dorotka. Prócz tego laleczka miała jeszcze lorgnon, torebkę, balonik, który jej fruwał nad głową, „prawdziwe“ perełki na szyi i prawdziwą parasoleczkę, która się otwierała i zamykała. Nie była to już lalka, ale niemal towarzyszka Dorotki, która nie wiedziała nawet, że szyjąc jej z pomocą mamusi nowe sukienki i nową bieliznę — bo przecież Andzia musiała bieliznę zmieniać! — uczyła się kroju i szycia. Andzia pędziła życie księżniczki z bajki: nie potrzebowała się uczyć ani pomagać w sprzątaniu, siedziała tylko na prawdziwem metalowem łóżeczku z prawdziwemi poduszeczkami i jedwabną kołderką i z uśmiechniętą buzią słuchała bajek, jakie jej Dorotka opowiadała. Tuż obok niej, przy piecu, stał drugi skarb Dorotki, a mianowicie prawdziwa, stosownie do mody krótka, czerwona parasolka. U nóg Andzi siedziała Basia, śliczna Krakowianka i Dzidzi w samej tylko koszulce, zaś obok łóżeczka lśniła wspaniała kuchnia, otoczona wielką ilością najrozmaitszych srebrnych naczyń i talerzy. Nad tem wszystkiem, niby balon, zwisała z wbitego w ścianę gwoździka wielka, malowana piłka w złotej, jedwabnej siatce.
Nic dziwnego, że wszystkie te bogactwa i nigdy nie oglądane na półwyspie cuda zdobyły Dorotce wybitne stanowisko wśród jej rówieśniczek i rówieśników. Rówieśniczki schlebiały jej i pieściły, aby się móc nacieszyć choćby widokiem wspaniałych zabawek, a zachwycone były, gdy Dorotka dawała się czasem pobawić Dzidzią lub Krakowianką, bo o tem, aby ktoś taką damę, jak Andzia, śmiał choćby palcem dotknąć, mowy nawet być nie mogło. Chłopcy kochali się w Dorotce, i aby zwrócić na siebie jej uwagę, bili się między sobą, wyprawiali różne hece, albo też przygrywali jej pod oknami na harmonijce ustnej. Dorotka z całą godnością przyjmowała te hołdy, należące się jej, jako władczyni tego małego światka, w którym wodziła rej tak z powodu znajomości licznych gier towarzyskich, jak też dla swej pomysłowości i wyobraźni.
Łatwo tedy zrozumieć, iż chora dziewczynka, pozostawiona samej sobie, po kilku dniach zaczęła się nudzić. Zauważywszy to, mamusia dopuszczała do niej najbardziej ulubione jej przyjaciółki, a potem i co grzeczniejszych chłopczyków.
Cichy pokój napełnił się gwarem radosnych okrzyków, śmiechem i melodyjnym akcentem rybackiej gwary kaszubskiej, w której Dorotka była wcale biegła. Jak każde dziecko prędko uczyła się języków, a mamusia nieraz nawet łajała ją za to, że zbyt często używa takich wyrażeń, jak „Jo! Jo“, lub „Taka to zacha.“ Dzieci podziwiały jej zabawki, zachwycały się jej rysunkami — Dorotka przedziwnie rysowała kolorowemi kredkami różne potwory i lasy i domy o krzywych ścianach, zezowatych oknach, pijanych drzwiach i kręgach dymu — oraz opowiadały jej, co się działo podczas jej choroby, jak oddawna skończył się połów węgorzy i teraz sprzedaje się już tylko „wangorze“ z kist, jak sołtysowa maszoperja dała w dzień św. Barbary na całodzienne nabożeństwo z nieszporami i „wystawieniem“ Najśw. Sakramentu, jak już pokazują się szprotki i że starsze dziewczęta cieszą się na robotę w wędzarniach i że starki po domach przędą już manillę, a rodziny wiążą wieczorami nowe żaki. Z naiwnych tych opowiadań przebijało się bezustannie życie półwyspu i morza.
Wtedy Dorotka nagle strasznie zatęskniła do morza. Pytała mamusię, czyby stary Karol Kohnke, ich gospodarz, nie mógł jej, ciepło ubranej, w dzień słoneczny choćby na chwilę zanieść na strąd, ale mamusia nie pozwoliła. Jakże można mówić o wyjściu na strąd, skoro dziecko było tak słabe, że wstać z łóżka nie mogło.
Właściwie to morze było tak blisko, iż w wielkiej mierze widziało się je i słyszało nawet na placu przed kościołem. Kręcąca się na wieży kościelnej chorągiewka wskazywała kierunek wiatru. Z zachowania się kur i psów można było odgadnąć siłę wiatru. Gdy wiała niezbyt ostra briża, psy, zwinięte w kłębek, drzemały albo wałęsały się leniwie, kury zaś grzebały w piasku lub biły się, póki ich kogut nie rozpędził. W czas sztormu psy szukały kątów osłoniętych przed wiatrem, a kury albo szły za ich przykładem, lub też chowały się w kępce bezlistnej, dygocącej od wiatru wyki. Widać było powracających z połowu rybaków, to z kaszerzami pełnemi rybek, to znów z pustemi, a po ruchach ich domyślić się można było, jak połów wypadł. W nocy, gdy morze było bardziej podrażnione, wyraźnie słyszało się huk fal.
To wszystko jednak nie zadowalało Dorotki i dlatego wpadła na pomysł, do którego wykonania natychmiast przystąpiła. „Nogi“ jej łóżeczka znajdowały się niedaleko okna, które było podwójne. Otóż dziewuszka poprosiła koleżanki, aby przyniosły jej ze strądu trochę piasku zwykłego i fioletowego[2] a także parę garstek różnobarwnych kamyczków. Kiedy życzeniu jej uczyniono zadość, owinęła się starannie kołderką, i poleciwszy otworzyć okno wewnętrzne, kazała dzieciom na parapecie zrobić z piasku strąd. Dziewczynki z radością zabrały się do modelowania strądu. W krótkim czasie powstały góry, czyli wały piaszczyste, poprzecinane stegnami, sam strąd, na niem cienko piórkiem narysowane krzyżujące się łuki grzbietu, firbeki, w których kawałeczki szkła miały udawać wodę, wreszcie zoloj, wysypany ubitem na proch szkłem, mającem oznaczać, iż tu jest właśnie pas, po którym denedżi biegają. Kawałeczki zapałek połamanych były „bitami“. Nie zapomniano też i o tem, aby wpobliżu stegn porobić doły, jakie powstają na strądzie zwykle tam, gdzie wybiera się piasek. Na zoloju, grzbiecie i dalej na strądzie błyszczały małe, różnobarwne kamuszki, jakie morze zwykle wyrzuca na brzeg; wśród nich dziewczynki umieściły też kilkanaście najmniejszych muszelek, które Dorotka miała w swym zbiorze. Strąd zrobiony był tak, że morze zaczynało się tuż za oknem, odgrodzone od niego tylko szybą.
Nie na tem jednakże koniec. Na prośbę Dorotki dziewczęta przyniosły z lasu gałązki sośniny, które wetknięte w piasek na górach udawały las. Mamusia wieczorem zrobiła córeczce z czarnego papieru kilka pękatych batów rybackich z masztami i paczenami, zmajstrowanemi zręcznie z zapałek. Baty te na drugi dzień umieścił na strądzie Dorotki jeden z zakochanych w niej chłopców, i to umieścił je tak, jak to rybacy robią naprawdę: wykopał dołek w piasku, w którym umieścił łódź, uwiązaną poza tem do wbitego u stóp gór pala liną, zrobioną z grubej nici, aby morze batu nie porwało. Inne łodzie były mniej lub więcej tak samo zabezpieczone. Dorotka, ujrzawszy tak pięknie ukształtowany strąd, związała z nici kilka manc, gdy mamusia z organtyny, przymocowanej do kółek z cienkiego drutu, zrobiła parę żaków. Aby zaś strąd nie był pusty, ustawiła na nim malutkich rybaków, zrobionych przemyślnie z waty napuszczonej atramentem. Wkońcu zlepiła z tektury śliczną, zupełnie prawdziwą bliżę ze szklaną latarnią u szczytu i wieżę sygnałową.
Teraz Dorotka miała już własny strąd na oknie, tak podobny do prawdziwego, że nawet starzy rybacy, przechodząc koło okna, zatrzymywali się, pukali w szybę i śmiejąc się, chwalili Dorotkę i jej zręczność, co słusznie dziewczynkę wbijało w dumę, bo przecie, choć własnoręcznie mało co zrobiła, jej to był pomysł, wykonany rączkami przyjaciółek i z pomocą mamusi. Żałowała tylko, że nie mogła zrobić wody ani fal morskich, ale to już było zupełnie niemożliwe.
Myśl ta zatruła jej do pewnego stopnia radość. Strąd był ładny, ale martwy, jakby zamknięty w szklanej klatce. Żaden ptak nad nim nie przelatywał, nie widać było rybaków, ciągnących niewód, nie przypływały doń łodzie, nie przejeżdżały zdala statki. Mamusia
Fot. Jan Bułhak, Wilno.
Dorotki przestawiała czasem rybaków, ale to nie wywoływało większych zmian ani życia na strądzie, minjaturowe zaś drzewka stały tak nieruchomo, jakby na imaginarnem morzu za szybą panowała wieczna szpigielglada.
Pewnej nocy zbudziło Dorotkę żałosne wycie syren statków. Wiedziała już, że to wycie oznacza tylko mgłę na morzu, było jednak tak posępne i ponure, że wyobraźnia dziewczynki zaczęła jej podsuwać straszne obrazy katastrof i nieszczęść przeróżnych. Były to może nietyle obrazy, co uczucia, niejasne a pełne lęku, niepokoju i trwożnych a nieokreślonych przypuszczeń. Rybak, słysząc te głosy, mówił sobie spokojnie „douka“, naciągał na siebie pierzynę, przewracał się na drugi bok i zasypiał spokojnie, zadowolony, że nie jest teraz na morzu. Ale na małą dziewuszkę ryk ten, pełen jakoby trwogi pływających olbrzymów, działał inaczej.
Zaniepokojona owinęła się kołderką i przysunęła do okna.
Mamusia widocznie zapomniała zsunąć zasłony, bo przez okno widać było ciemne zarysy sąsiedniego domu, jakby zanurzonego w mleku.
Znowu zaczęły się na morzu żałośnie nawoływać statki. Po różnicy tonu można było poznać, że były dwa — dwa tylko statki w mgle, na niezmierzonem morzu. Może zbłądziły, może bały się wpaść na siebie? Dorotka nie wiedziała oczywiście, że nawet nie nawołując się, nie wpadłyby na siebie, bo każdy jechał wyznaczoną sobie ściśle drogą, a pohukiwały na siebie tylko dlatego, że przepisy tak każą.
W tej chwili Dorotka ujrzała, że coś na jej strądzie świeci. Po lewej stronie okna bliża miarowo rozcinała mgłę jasnem ramieniem, po prawej na wieży sygnałowej płonęło czerwone światło.
Wspomniała sobie teraz, iż i statki na morzu muszą widzieć światło z Rozewja, czerwoną latarnię na wieży sygnałowej pod wioską i miganie bliży Dąbkowej. Zatem chyba nie zbłądzą.
Zdziwiona patrzyła czas jakiś na światełka na „swym“ strądzie, a potem zaczęła się kiwać na łóżeczku, w oczkach jej pociemniało, powoli wyciągnęła się, otuliła kołderką i zasnęła.
Rano była pewna że to był sen. Tak w to wierzyła, że mamusi nawet nie wspomniała o nim. Cały dzień czytała książeczki i oglądała obrazki, bawiła się z dziećmi i zupełnie o swym śnie zapomniała.
Ale wieczorem, kiedy mamusia, zapaliwszy lampę, zasłoniła okna, Dorotce stało się jakoś dziwnie. W obszernym, ciepłym pokoju było przyjemnie i zacisznie, lampa świeciła jasno, płonął na stoliku błękitnozłoty płomień spirytusowej maszynki, na której mamusia smażyła dla Dorotki jajeczniczkę — a Dorotka była głodna i jajeczniczkę lubiła bardzo. Mimo wszystko od chwili, gdy mamusia zasunęła żółte zasłony w oknach, było dziewczynce tak, jakgdyby ją od świata odcięto. Stało się jej prawie duszno. Niemal z tęsknotą pomyślała o swoim „strądzie“ na oknie, gdzie musiało być przewiewnie i skąd w wyobraźni „na niby“ widać było morze. Dlatego, kiedy mamusia po kolacji zmówiła z Dorotką pacierz, położyła się i zgasiła lampę, dziewuszka pocichutku przysunęła się na łóżeczku aż do okna i przyciągnęła ku framudze zasłonę, tak, aby mogła wiedzieć, że ma swój strąd wpobliżu.
W nocy zbudził ją miły, łagodny blask.
Zdziwiona usiadła na łóżeczku.
Patrzy — aż tu jej strąd żarzy się zielonawem światłem. Białe, długie, jasne ramię, wytryskające z bliży, miarowo przecina ciemności, na sygnałowym maszcie widać czerwoną latarnię, zwiastującą burzę z niewiadomej strony, widać białe grzbiety fal, z szumem biegnących ku wybrzeżu, słychać grzmot wichru. A daleko nad morzem noc, gęste ciemności, wśród których ledwie błyszczą białe i czerwone światełka idącego z Gdańska dalekiego parowca.
Wtem cień jakiś zamajaczył za oknem, które zadrżało tak, że aż szyby w niem zadzwoniły.
Kto tam mógł być za oknem? Może jaki rybak?
Rozgorzało żywiej zielonawe światło strądu i w jego blasku pokazała się dziwna ostać. Miała na głowie śpiczastą czapkę futrzaną z długiemi klapami, opadającemi na uszy i policzki bronzowe z wystającemi kośćmi policzkowemi. Pod niskiem czołem paliły się skośne czarne oczy, z poza grubych, rozchylonych warg połyskiwały białe zęby, wyszczerzone w uśmiechu, z brody sterczały nieliczne, rzadkie włosy, szczecinowate i proste, z biedą układające się w coś w rodzaju bródki. Człowiek ten — bo Dorotka nie wątpiła, że to jakiś wędrowny z dalekich stron — ubrany był w gruby płaszcz wojłokowy, a nad głową wywijał biczem na krótkiem drewnianem biczysku. Tego bicza Dorotka się zlękła. Za plecami chwiały mu się, niby dwa białe skrzydła, dwa blade cienie.
Ale ów wędrowny zgoła niestrasznie patrzył przez okno na otuloną kołderką, zalęknioną dziewczynkę w białej koszulince. Przeciwnie, śmiał się i słychać było, jak mówi przeciągłym głosem, przypominającym wycie wiatru:
— Przyleciałem do ciebie, diewoczka, odwiedzić cię. Z dalekich, dalekich stron, od Uralskich gór, od wielkich rzek, od morza Kaspijskiego. Nie słyszała o takiem morzu, a? To duże morze, piękne morze! Żeby ty znała, maleńka, jakie tam przed wiekami wspaniałe miasta były, całe z białego marmuru, złotem obite, w ogrodach i sadach kwitnących... Ty o nich nie słyszała i już nie usłyszysz, bo pamięć o nich między ludźmi zaginęła, no ja — pomniu i nie zabudu!
Tu wędrowny zaśmiał się, a potem mówił dalej:
— Pomarły narody, rozpadły się miasta, a ja, choć mnie nie widzisz, nie złapiesz, zawsze młody, zdrów i świeży!... I swobodny, bez pana nad sobą, wszystko mnie wolno! Zechcę — pszeniczne łany Ukrainy głaszczę, jakbym głaskał złotą główkę dziecinki, zechcę — podnoszę fale Czarnego morza i szukam dla siebie zabawki na jego dnie... Zechcę — strząsam owoce z drzew nadkaspijskich sadów! I jakie owoce! Ty takich nie widziała, diewczonka! Granaty, pełne soku czerwonego jak żywa krew, brzoskwinie duże jak moje pięści, grusze soczyste i rozpływające się w ustach, winogrona o gronach podłużnych, czarnych, fioletowych, złotych i zielonych, te słodkie, inne gorzko-kwaśne, tamte znów winne... Gdy mi się spodoba, gdy wiosna uśmiechnie się do mnie, lecę za morza i w dolinach najdzikszych gór pełnemi garściami rozrzucam zapachy kwitnących gajów i sadów Wschodu... A gdy mnie w nogi kąsać zacznie zima, ja się śmieję i ja ją wtedy — ot, jak!
Świsnął za oknem bicz i w tej chwili zerwała się wichura, która przedtem była przycichła.
— A gdy mi się znudzą stepy i morza południa, gdy mi się znudzą śnieżne równiny północy i smętne śpiewy brodatych chłopów, ciągnących saniami do wsi, których chaty, słomą sczerniałą kryte, wyglądają jak wielkie kupy gnoju, lecę do was, pędząc przed sobą świecące ławice srebrnozielonych śledzików lub tęczowych, świecących bretlinżków, albo też załopocę skrzydłami i —
W powietrzu zawirowały wielkie płatki śniegu.
— A przyszedłem do tej chaty dlatego, że mi mówiono, iż mieszka tu panienka, która w swem okienku ma strąd. Chciałem zobaczyć owo dziwo i nacieszyć się niem nie mogę. Rozpowiem o niem siostrom, powiem bratu, niech cię odwiedzą. A teraz idę, muszę, nie mam czasu... Za godzinę mam się spotkać z siostrą na Helgolandzie...
— Przyjdziesz jeszcze kiedy? — zapytała Dorotka.
— Przyjdę! — śmiał się wędrowny. — Przyjdę, i nieraz, i będę ci opowiadał powiastki o dzikich jeźdźcach z nad szerokich rzek, o sadach nadmorskich krajów, o karawanach wielbłądów, wracających z milczącej pustyni, o nieprzejrzanych lasach północnych krajów, o brodatych, długowłosych mieszkańcach wiosek, przysypanych śniegiem a otoczonych wyjącemi stadami głodnych wilków — o czem zechcesz...
— A kto ty jesteś? — zapytała dziewczynka cichutko i przymykając oczęta, jakgdyby sen zaczął ją morzyć.
— Ja jestem Ost! — odpowiedział przeciągły głos z za okna.
— Rybaka trost! — dokończyła Dorotka, zasypiając.
Kiedy ją na drugi dzień rano mamusia obudziła i postawiła przy niej kubek ciepłego mleka — a mleczko u Kohnki było dobre, prawdziwe, nie takie, jak w mieście! — i podała jej bułeczkę z masłem, — przywieziono poprzedniego dnia świeże z Pucka — Dorotka poprosiła mamusię przedewszystkiem, żeby popatrzyła, jaki jest wiatr.
Mamusię wiatr niezbyt zajmował, ale żeby córeczce dogodzić, zaczęła się przyglądać chorągiewce na wieży kościelnej.
— Nie widzę dobrze — mówiła — bo chorągiewka się kręci!
— A z której strony się kręci i w którą? — pytała dziewczynka.
— Czekaj, niech się lepiej przyjrzę... Od wschodu, tak, to wschód! ku południowi.
— A czy więcej ku południowi, czy ku wschodowi?
— Nie, więcej ku południowi!
— Ost naddał i idzie do zydy! — westchnęła Dorotka. — To jest licho!
— Mówisz, jak stary rybak! — roześmiała się mamusia. — I cóż ci może zależeć na tem, z której strony wiatr wieje?
— Ost dziś do mnie w nocy nie przyjdzie!
— Et, pleciesz! — rzekła mamusia, która, zajęta wykładaniem szynki na talerz, nie dosłyszała dobrze.
Po śniadaniu przyszły dzieci i Dorotka tak się rozbawiła, że zupełnie o nocnych odwiedzinach zapomniała. Na drugi dzień nie spytała nawet, z której strony wiatr wieje.
A tymczasem zrobiło się zimno, tak, że trzeba było w piecu dwa razy dziennie palić. Mimo to Dorotka rano kuliła się pod pierzynką na swem łóżeczku, a mamusia, grzejąc wodę do mycia, narzekała na mróz. Dzieci, przychodzące do Dorotki, rączki miały zimne jak lód, a policzki czerwone, jakby wyszczypane. Wesoło opowiadały, jak to ślizgają się na sadzawkach nad brzegiem zatoki, albo w lesie na zamarzniętych kanałach. Dzieciom łatwo było śmiać się z mrozu i cieszyć się ślizgawką, ale rybacy mieli miny smutne, bo zatoka zamarzła, nikt na morze nie mógł wyjechać i nie było ryb, a co za tem idzie, nie było pieniędzy na najpotrzebniejsze rzeczy, nawet na chleb, skutkiem czego w wielu domach podawano na śniadanie tylko bulwę, podlaną lukiem, t. j. słonym sosem z pod śledzi.
Dorotka niezbyt dobrze na tym mrozie wyszła, bo choć zimna nie cierpiała a na śniadanie miała zawsze i ciepłe mleczko i jajeczka na miękko i bułeczki albo chlebuś z masłem, nie dostawała już ślicznie na złoty kolor uwędzonych szprotów, które bardzo lubiła.
— Zła Zyda, zła! — narzekała na bezrybny wiatr południowy. — Żeby to Ost przyszedł! Ten rybek nie odpędza, ale je przynosi!
W nocy zbudziła się. Zdawało się jej, że ktoś puka w okno. Nie zlękła się tego, bo rybacy często w razie jakiejś potrzeby budzą się w ten sposób w nocy, więc myślała, że to może zaspany rybak zastukał do nich zamiast do gospodarza. Odsunęła zasłonę i znowu ujrzała strąd swój w łagodnem, zielonawem świetle, i jasne ramię bliży, migające w ciemnościach, i świecącą, jak kropla krwi, czerwoną latarnię na sygnałowym maszcie, za oknem zaś postać kobiecą w długiej białej szacie. Kobieta drżała z zimna, małe jej rączki kurczowo zaciskały na piersiach płaszcz, a wielkie, gorejące, czarne oczy wpatrywały się w widniejący jeszcze na podłodze różowy odblask niewygasłego w piecu ognia.
— Zimno mi! — skarżyła się smutno. — Nie przywykłam do śniegu, lodu, mrozu i pochmurnego nieba. W ojczyźnie mojej zimy niema, słońce świeci i grzeje wiecznie, niebo promienieje błękitem niepokalanym a głębokim jak morze. Jestem Zyda.
— Rybacka bida! — wykrzyknęła niechętnie Dorotka. — I pocóżeś tu przyszła, niedobra! Zimno tylko przyniosłaś i mróz i rybacy przez ciebie nie mogą pracować!
Zyda westchnęła.
Od okna powiał taki chłód, że Dorotka zadrżała i szczelniej otuliła się pierzynką.
— Idź sobie! — zawołała. — Jesteś zła, mróz od ciebie idzie! Patrz, od twego oddechu okna zamarzają.
Istotnie, szyby zaciągnęły się cienkim, przeźroczystym, srebrnym muślinem.
Zyda zapiszczała smutnym, żałosnym głosem.
Biały płaszcz zsunął się z jej ramion, odsłaniając głowę z rozwianym, bujnym kruczym włosem. Zdawało się, jakgdyby śniada, drobna główka Zydy z palącemi, ciemnemi oczami owiana była czarną chmurą. Drobne jej dłonie puściły poły płaszcza i zatrzepotały za szybami rozpaczliwie, jak dobijające się do okna zmarznięte ptaszki.
— Nie znasz mnie, dziecinko! — zawołała Zyda płaczliwie. — Nic o mnie nie wiesz! Ja nie jestem zła! O, gdybyś wiedziała, jak gorące, rozpalające krew w żyłach jest moje tchnienie! Kogo ja pocałuję, kogo owionę połą swego płaszcza, ten staje się ciemnozłoty na podobieństwo posągów śpiżowych. Oczy moich dzieci, choć czarne, świecą jak gwiazdy, a pieśń moja jest gorącą pieśnią miłości. O, nie znasz mnie, nie wiesz nawet, jak cierpię wśród śniegów i lodów, ja, wygnanka, dziecię słońca, przy którem wasze słońce jest niby zakopcona żaglowa latarka rybacka! Nie znasz mnie! Ja nie przywykłam dźwigać na swych ramionach ciężkich skrzydeł lodowych, nie przywykłam mrozić wody, ludzi, drzew ni kwiatów! Gdy mnie tęsknota ogarnie, gdy szał lotu opadnie na serce, dyszę żarem, w którym, niby w ogniu, skręca się i czernieje wszelkie stworzenie.
— Więc dlaczego tu przynosisz zimno i mróz? — zapytała zdziwiona Dorotka. — Skąd właściwie jesteś?
— Przychodzę z południa, z wielkiej pustyni, z morza piasku, z którego sterczą czerwone, dzikie, poszarpane skały. Tam miejsca na swój taniec mam dość, tam mnie nic wstrzymać nie może, tam swobodnie z ręki do ręki przerzucam chmury piasku i wygrywam pieśni na wyschłych białych piszczelach ludzkich i pustych oczodołach czaszek końskich lub wielbłądzich. Szkielety uczę śpiewać, rozumiesz? Śpiewają tylko kości wybielone i ja — i w oazach palmowych kobiety czarne w niebieskich sukniach, usypiające małe dzieci — nocami zaś szakale... Tam ja mieszkam, pani obszarów bezgranicznych, które czasem tylko przerzynają długie sznury obładowanych wielbłądów. Słyszałaś co o tem?
— Widziałam raz w kinie! — przypomniała sobie Dorotka. — Tam jest taki kamienny, ogromny lew czy pies, co się uśmiecha!
— Jest! I piramidy są, i białe miasta z domami o płaskich dachach i z setkami smukłych, białych wieżyczek, na których błyszczy półksiężyc, i zielone gaje palmowe są, i winnice, rodzące winogrona, jakim równych niema na całym świecie... Ach, jak tam pięknie!
Niewymowna tęsknota zabrzmiała w głosie Zydy.
— Czemużeś kraj swój opuściła? — zapytała dziewczynka.
— Lot mnie porwał, skrzydła mnie poniosły! Ach, ty nie wiesz, co to pęd, dziewuszko mała! Napróżno chciałabyś wstrzymać serce, rwące się przed siebie. Czy chcesz, czy nie chcesz — pójdziesz za nim! Lot mnie porwał, skrzydła mnie poniosły! Przeleciałam przez morze złoto-turkusowe, — wzburzyłam je tak, że wytrząśnięte z fal delfiny jak ptaki fruwały w powietrzu, przemknęłam ponad ziemią zieloną, pełną cyprysów, tuj czarnych i białych zwalisk dawnych świątyń — i nic nie mogło mnie wstrzymać, póki wreszcie nic uderzyłam piersią o ogromne góry. Wtedy — aż mi coś w piersiach jęknęło.
O, jakież to wielkie góry, jakie okrutne, jak nieustępliwe! Okute pancerzami z lodu i śniegu, najeżone ostremi turniami, niebosiężne, nie chciały mnie przepuścić. Biłam o nie głową, piersią, skrzydłami, całem ciałem, aż wreszcie straciłam siły, wybiłam z siebie żar.
— Trzeba było wrócić! — napomniała Zydę dziewczynka.
— O dziecko! Ty nie wiesz, że wracają czasem tylko umarli, ale żywi muszą iść zawsze naprzód, wprost przed siebie! Gdyby ryba wiedziała, że może się cofnąć, nie utknęłaby nigdy w oku mancy! Tak, tak! Tedy i ja nie mogłam się cofnąć, lecz wspięłam się po stromych zboczach gór na ich szczyty i stamtąd runęłam na równiny. Ale jakżeż zmieniona, jakże inna! Sukienki moje poszły w strzępy, został mi tylko ten płaszcz. Bransolety na nogach i rękach poczerniały i przestały dzwonić, kamienie, świecące cudnie, pogasły, tylko oczy me płoną wciąż tęsknotą... I patrzę na świat przez krwawe oczy, a serce płacze łzami bolesnemi...
— Biedna! — wtrąciła Dorotka, użaliwszy się losu Zydy.
— Wichry zimne zmroziły mnie na wierzchołkach górskich, niebo zimne pozbawiło mnie rumieńców, skrzydła zlodowaciały i stały się ciężkie. Ja, która mocowałam się z sępami i orłami na niebosiężnych wysokościach niebios, polatuję tuż nad ziemią, mając nogi obciążone kajdanami z lodu! O! Uciszcie mą tęsknotę, burze północne, zepchnijcie mnie na południe, w kraj piasków śpiewających i cichych oaz palmowych, dumających nad czystemi wodami!... Czyż przeznaczone mi wzlecieć aż tam, gdzie nawet promienie słoneczne są niby ostre, przeszywające serce długie igły lodowe?! Litości, litości!
Zyda znikła.
Zatrzęsły się chaty od gwałtownego uderzenia wichru, zawyły przyginane aż ku ziemi stare wierzby przed domem.
Dorotka dumała nad cierpieniem Zydy i żałosny smutek ogarnął dobre jej serduszko.
Strąd na oknie powoli gasł.
Aż zgasł.
Gdy Dorotka otwarła oczy, był już biały dzień, ogień wesoło huczał w piecu, mamusia właśnie cedziła jej mleczko — Dorotka niecierpiała kożuchów! — a na dworze było cicho.
Chorągiewka na wieży kościelnej wydzierała się wciąż ku zachodowi, ale Zyda nie puszczała jej i wciąż ciągnęła ku sobie.
— On chce iść do westu — mówili o wiatrze rybacy — ale mu zyda nie daje. Ciągle do niej wraca, jakgdyby był tam uwiązany.
Lecz jednego dnia wiatr oderwał się od południa i przeszedł na zachód, a wkrótce potem nadleciała na zatokę i półwysep „tamcza“ — czarna douka, zimna, ciemna mgła. Przynosi ją tylko wiatr zachodni.
Na wiatr westowy rybacy nie mają żadnego przysłowia. Jako lądowy, uważany jest zasadniczo za zły, ale mało to szczęśliwych połowów było pod złym wiatrem, choćby pod tą samą zydą? A po zydzie, która z pewnością ryby zjadła, west nie był lichy, bo rybę nordzie naganiał. Byle tylko norda chciała przyjść!
Tej nocy znowu rozżarzyło się światło na strądzie Dorotki. Znowu ktoś zapukał w szybę.
Dorotka, zaciekawiona, przysunęła się do okna i odchyliła zasłonę, ale natychmiast cofnęła się, zdziwiona i przestraszona.
Za oknem widać było jakiegoś jeźdźca.
Wyglądał na pierwszy rzut oka strasznie. Na głowie miał jakby koronę z orlich piór, a nagi do pasa, cały pomalowany był w czarne i czerwone pręgi i zygzaki, kółka i dziwne figury. Prócz pierzastej korony miał na sobie spodnie skórzane, z których szwów sterczała sierść zwierzęca. Na plecach trząsł mu się kołczan, pełen strzał, i łuk, w rękach zaś trzymał jeździec siekierkę, a za pasem nóż. Mały, czarny, kosmaty koń, o dużej głowie i czerwono łyskających oczach, rwał się pod nim i rzucał niecierpliwie, wywijając długim ogonem. Gdy ogonem tym musnął szyby okna, zdawało się, że deszcz je siecze.
Dorotka patrzyła na jeźdźca przez chwilę zdziwiona i przestraszona, aż wreszcie jakby sobie coś przypomniała. Gdzieś widywała tego jeźdźca w koronie pierzastej, okropnie pomalowanego, z siekierką w ręku i nożem u pasa. Gdzie? Czy nie na obrazkach, czy nie w tej grubej książce francuskiej po tatusiu?
Ależ tak! To Indjanin!
— Czego tu chcesz? Skąd się wziąłeś? — zapytała odważnie, przypomniawszy sobie, że Indjanie żyją już tylko w książkach na obrazkach.
— Jestem Czarna Chmura, Sztorm Westowy, wielki wódz preryj i siwego morza, które światy od siebie oddziela. Przybyłem tu na pomoc siostrze Zydzie, która zbłąkana nie mogła się wydostać z waszych równin. Lecąc przez morze, zebrałem w dłonie wilgoć jego, i teraz patrz!
Bryznął z ręki gęstym snopem deszczu.
— Czarne obłoki, wierne moje rumaki, deszczem napęczniałe, przycwałowały tu do mnie! Teraz pracują nad wyzwoleniem ziemi i wód! Lody na zatoce stały się już jak gąbka, nasiąkają ciepłą wilgocią a jutro zaczną pękać! Gdy ja je rozmiękczę, nadleci Norda, starsza siostra moja, skruszy lody, połamie i zepchnie je na morze. A równocześnie ławice pięknych, maluśkich rybek dążą w te strony, i rybacy, wyjechani na mjerze, nie wrócą z pustemi mancami!
— Będą bretlindzi! — wykrzyknęła Dorotka ucieszona i z radości aż klasnęła w rączki. — O, jakiś ty dobry, poczciwy Sztormie Westowy!
— Czy bretlindzi będą, tego na pewno przewidzieć nie mogę! — odpowiedział Sztorm Testowy. — Ja robię, co mogę, ale tu koniecznie jest potrzebna pomoc Nordy, a kto wie, czy ona teraz nie ma spraw pilniejszych.
— Jakież wy sprawy mieć możecie? — zdziwiła się dziewczynka.
— Jak wszystko na świecie, tak i my jesteśmy dziećmi bożemi i musimy na tym świecie pracować, pełnić służbę, przez Boga przeznaczoną. Niemało mamy pracy, a każdy z nas musi swe zadanie wypełnić!...
— A ja myślałam, że wichry są wolne, że żadnej władzy nikt nad niemi nie ma, że latają sobie, jak się im podoba! — wykrzyknęła Dorotka.
— O, dziecko, dziecko! Jest to możliwe? A czyż Zyda może przyjść z północy lub Norda od strony ostowej? — śmiał się Sztorm Westowy. — Nie wiesz to, że jak któryś z nas choć trochę zboczy z wyznaczonej drogi, już przestaje być sobą, a staje się „Westem do Nordy“ lub do Zydy, Westwestnordem, Ostostzydą, Zydą westową, Nordą westową, aż wreszcie ginie zupełnie?
— Prawda, prawda! — przypomniała sobie Dorotka, — Ale to znaczy, że spotkasz się ze swą siostrzyczką Nordą!
— To może być.
— Więc powiedz jej, żeby była tak dobra, przyszła do nas i przyniosła rybakom i mnie dużo, dużo szprotek! Powiedz jej, że tu jest taka mała, trochę chora dziewczynka, która ją bardzo, bardzo o to prosi!
— Tak lubi szprotki ten mały łakomczuch?! — zaśmiał się znowu Sztorm Westowy.
— O, nie! — zaprzeczyła dziewczynka. — Ja nie dla siebie proszę. Ale widzisz, Sztormie Westowy, rybacy nie mają już pieniędzy na chleb, dzieci jedzą tylko bulwę z lukiem z pod śledzi, a tu święta Bożego Narodzenia nadchodzą!... Bieda wielka we wszystkich wioskach rybackich, bo detki po letnikach i wangorzowe już się skończyły i teraz cały półwysep jest w druku![3] Jeśli jesteście dziećmi i sługami Bożemi, to nas w sztychu nie zostawicie![4]
— Dobrze już, dobrze, ty mała rybaczko! — zawołał, śmiejąc się, Sztorm Westowy. — Jeśli Nordę spotkam, powiem jej, a prośbę twą spełni. Ona krzyczy głośno, hałasuje i rzuca bardzo falami, ale nie jest zła. Na boskim świecie niema nic złego!
— Jakiś ty poczciwy, Sztormie Westowy! — wzruszyła się Dorotka. — Gdybyś nie był tak brzydko umalowany, byłbyś nawet ładny!
— Poczciwy? — odrzekł Sztorm Westowy. — Czekaj, zaraz ja ci pokażę tę moją poczciwość!
To rzekłszy, machnął tomahawkiem, a w tej chwili błysnęło i z nad morza doleciał głos huczącego grzmotu.
— Ajaj! — krzyknęła Dorotka, zakrywając oczka rączkami.
Deszcz ulewny zadzwonił o szyby.
Przy jego szumie monotonnym Dorotka usnęła.
I znowu minął jakiś czas.
Dziecinka już wstawała, bawiła się z dziećmi wielką lalką, nawet pan szkolny do niej przychodził, ale wychodzić mamusia jej nie pozwalała, zwłaszcza że wciąż trwał wilgotny a zimny sztorm westowy, od strony płaskich brzegów nad zatoką przewiewający cały półwysep. Pogoda była tak brzydka, że nawet zahartowani rybacy chorowali. W co drugim domu leżał ktoś chory na grypę, zdrowi zaś spali dzień i noc, „na zapas“ wygrzewając się pod ciepłą pierzyną. Wysypiali się tak nieraz po kilka dni zrzędu, budząc się tylko do śniadania, obiadu i kolacji.
Jeszcze chorągiewka nie drgnęła w stronę północy, jeszcze wciąż skierowana była ku wschodowi, jakgdyby od początku swego istnienia innego kierunku nie znała, a już rybacy zaczęli przebąkiwać o niewątpliwem zbliżaniu się nordy. Tego w nogach łamało, tamtą głowa bolała, prawie każdy miał coś, jakiś swój znak, po którym poznawał i według którego przepowiadał nadejście oczekiwanego wiatru.
Aż wreszcie norda przyszła — nad wieczorem. Spadła na półwysep burzą gwałtowną, dziką, brutalnie wstrząsającą lądem i burzącą odmęty morskie.
Norda uważana jest za wiatr dobry, najlepszy, „morski“, to znaczy, idący od morza, ale odwiedziny jej w tak gwałtownej formie nie obiecywały nic dobrego. Zbyt mocny i wstrząsający był jej uścisk, zbyt bezwzględny powitalny pocałunek.
Cóż robić!
Norda poprawi albo pozbawi! — mówi przysłowie rybackie.
— Może sztorm nadda i zmieni się w briżę! — pocieszali się jedni.
— Będzie, jak Bóg da! — mówili z chrześcijańską pokorą i wiarą drudzy.
Dorotka była w siódmem niebie. Nie wątpiła, że to Sztorm Westowy na jej prośbę namówił panią Nordę, aby zleciała na polskie morze. Wprawdzie pani Norda runęła na półwysep, owiana burzą, Dorotka jednak nie wątpiła, że jeśli przyjdzie do niej pod okienko, ona zdoła ją ubłagać, aby nie srożyła się i nie rzucała wielkiemi falami, lecz żeby złagodziła szorstkie tchnienie.
Gdy odwiedzające ją dzieci powtarzały, jak zwykle dzieci, skargi i narzekania starszych na złą nordę, Dorotka uspokajała je.
— Nie bójcie się! — mówiła. — Ona wnet złagodnieje! Niech tylko przyjdzie do mnie! Już ja ją potrafię uprosić, żeby była dobra!
Dzieci zaczęły się śmiać, ale Dorotka zaperzyła się.
— A cóż wy sobie myślicie! — wołała. — Do mnie przychodzą w nocy wszystkie wiatry morskie! Widziałam i Ost, i Zydę, płaczącą z zimna, i wielkiego wodza czarnych obłoków deszczowych, Westową Burzę w koronie z orlich piór i na karym rumaku! Norda też do mnie przyjdzie, z pewnością. Zobaczycie! Zobaczycie! A wtedy ja jej wszystko powiem i poproszę ją o ryby dla waszych tatusiów i dla siebie.
— Co też ty wygadujesz, Dorotko! — rzekła mamusia, z niepokojem przyglądając się córeczce. — Kiedyż to wiatry morskie przychodziły do ciebie?
— A w nocy, jak mamusia spała!
— Musiałaś mieć gorączkę.
Mamusia położyła Dorotce rękę na czole. Czoło nie było rozpalone.
— Wcale żadnej gorączki nie miałam! — upierała się dziewczynka. — A wiatry morskie widziałam tak, jak widzę mamusię!
— Śniło ci się, dziecinko.
— Niech będzie, że mi się śniło! A ja wiem na pewno, że rozmawiałam z wiatrami morskiemi, i że pani Norda do mnie przyjdzie!
I istotnie, w nocy Norda przyszła, cała zakuta w zbroję srebrzysto-lodową, w obszernym, ciężkim płaszczu czarnym, trzepocącym się jej u ramion. Na głowie miała lśniący hełm z czarnym pióropuszem, a w ręku trzymała długą dzidę. Piękna jej twarz była zimnej, kamiennej bieli, surowej powagi, ale w wielkich szafirowych oczach ciepło świeciła dobroć. Nad głową miała promienną łunę zielono-żółto-pomarańczową, glorję z barw Zorzy Północnej.
Dorotka klęczała na łóżeczku, wpatrzona z podziwem w jaśniejącą za oknem srebrną, wyniosłą postać pani Nordy.
Sztorm huczał, fale morskie grzmiały, las jęczał.
Dumna, surowa pani Norda w zamyśleniu patrzyła jakiś czas na klęczącą przy oknie dziewczynkę, aż wreszcie jej gorejące szafirem wielkie oczy zaczęły się uśmiechać.
Strąd Dorotki świecił.
— Poznajesz mnie? — zapytało zjawisko.
— Pani Norda! Pani Norda! — wołała z zachwytem Dorotka.
— Tak. Jestem Norda. Przyleciałam tu z dalekich pól lodowych, gdzie niema nic, prócz śpiczastych, białych turni i jarów w lodzie, gdzie latem, mimo iż w słońcu jest gorąco, lody nie topnieją, w cieniu zaś można zamarznąć na śmierć. Nie ujrzysz tam ani ptaka żadnego, ani zwierzęcia, ani żadnej żywej istoty, nie usłyszysz żadnego głosu żywego, nie ujrzysz nic, prócz zorzy północnej i gorejących w słońcu ogni gór lodowych. A czasem wszystko ginie w gęstej chmurze zamieci śnieżnej, lub przesłania się białą, lepką, zimną mgłą. I wtedy niema tam nic. Nie widzisz nic, nie słyszysz nic...
— Tam smutno! — szepnęła Dorotka.
— Smutno! — powiedziała pani Norda. — Ojczyzna moja jest kolebką tęsknoty.
— Kraj śmierci!
— Tęsknota to już życie, dzieweczko, nie śmierć.
— Mamusia opowiadała mi, że wielu dzielnych ludzi pragnęło się tam dostać, lecz rzadko któremu z nich udało się wrócić. Cóż się z nimi stało?
— Zapytaj o to skał i brył lodowych, zapytaj zawiei śnieżnej, niech ci to opowie biały mróz z długiemi ostremi zębami i szponami, niech ci powie coś głód, usypiający na wieki... Ja nie wiem o tem nic. Widywałam czasem statki, wciśnięte między skały lodowe, widywałam dymy, wydobywające się ze schronisk rozbitków, lecz nigdy nie miałam sposobności posłuchać ich opowiadań. Zanim znalazłam wolną chwilę, śladu już po nich nie było. Wszystko zmiażdżyły lody ruchome, wszystko przysypały śniegi.
— Straszny kraj! — zadrżała Dorotka.
— Bóg to jeden wie, moje dziecię! — westchnęła pani Norda. — Ustanowiono mnie strażnikiem tych dziedzin, więc ich strzegę wiernie — i kocham je. Kocham ich pustkę i ciszę, kocham ich sen głęboki, zrzadka tylko przerywany burzami lub mym śpiewem. Bo to nie kraj umarły, lecz kraj, który się jeszcze nie zbudził. Ale któż wie, któż może powiedzieć, co mu przeznaczone? Ludzie szukają tam czegoś wciąż i coraz częściej nad lodowemi pustyniami pokazują się ich głośno tokujące, wielkie ptaki o srebrnych skrzydłach. Czegoś szukają — a gdy ludzie raz zaczną czegoś szukać, znajdą na pewno! Giną przytem jak muchy, ale nawet ich śmierć stwarza nowe życie. Oni nawet lody potrafią ożywić!
— Rybacy mówią, pani Nordo, że jesteś strasznie bogata! Skądże bierzesz swe bogactwa, jeśli ojczyzna twa taka biedna?
— O, to tylko mój pałac lodowy taki jest pusty i cichy, ale prócz niego mam też i swe grunta na morzu, a także wielkie zwierzyńce — morskie i lądowe. Pełno tam zwierza wszelakiego, mnóstwo ptaków najrozmaitszych a ryb obfitość niezmierzona!
— A przyniosłaś nam teraz jakie rybki, pani Nordo? Już oddawna nic nie mamy!
— Nie przychodzę nigdy z pustemi rękami, kochanie! Płaszcz mój jest bardzo obszerny, dużo się kryje w jego miękkich, głębokich fałdach, srebro i złoto samo płynie za mną drogami, które dotknięcie mych stóp ubija w odmętach mórz...
— Tak mówią wszyscy, pani Nordo! — przyznała dziewczynka. — Ale mówią też, że możesz poprawić lub pozbawić! Z czemże przyszłaś teraz do biednych rybaków naszych? Chcesz pozbawić czy poprawić?
— To nie zależy ode mnie, dzieweczko! — odparła Norda. — Będzie, jak Bóg da!
— Ale On da? — wołała Dorotka, uśmiechając się i kiwając do pani Nordy główką, jakby w ten sposób chciała wymusić od nich jakieś przyrzeczenie. — On da, nieprawdaż?
Frunęły czarne skrzydła pani Północy, zakołysały się wokół jej głowy ciężkie obłoki.
— Wierz silnie, dziewczynko dobra, że Bóg nikogo nie opuści! Wierz, ufaj i kochaj!
Rozległ się znowu grom wichru, morza i ryk sprężonego w męce lasu.
Jaśniejąca za oknami pani Norda ciągnęła:
— Mówił mi o tobie Sztorm Westowy, śpiewał mi o tobie Ost, chwaliła cię za serduszko dobre zziębnięta Zyda.
— Chciałam tylko wyzorgować dla reboków perżno bretlinżków! — tłumaczyła się skromnie Dorotka.
— To jest od ciebie dobrze, że nie prosisz dla siebie, ale dla drugich. Zrobię, co mogę. Jutro stąd na krótko odejdę. Muszę jeszcze lecieć na południe. Teraz nie mogę nic poprawić, mogłabym tylko pozbawić. Ale wrócę przez West, razem z nim obdam fajn zatokę i bretlinżki będą. Tylko przyjdź na strąd w wilję Bożego Narodzenia...
— Mamusia mnie w nocy na strąd nie puści! — zawołała Dorotka, widząc, że pani Norda zamierza odejść.
— Przyjdź na swój strąd! Przyjdź na swój strąd! — powtórzyła pani Norda i zniknęła.
Na drugi dzień sztorm naddał i od westu powiała silna briża na jakie pięć rewin wiatru. Niebezpiecznie było w taki czas wyjeżdżać na zatokę, ale przecie rybacy śmielsi lub bardziej przyciśnięci niedostatkiem, odważyli się na to i, choć pod wiatrem westowym, mieli na drugi dzień po parę centnarów szprotów dostane. że zaś priz był dość znaczny, przez kilka dni cośniecoś zarobili.
Jakoś na dwa dni przed Bożem Narodzeniem mamusia pozwoliła Dorotce wyjść na pół godziny przed dom i pospacerować sobie trochę na placu przed kościołem.
Dzień był spokojny, chmurny ale pogodny, nie deszczowy, właśnie jak to lubią rybacy, przytem nie zimny i prawie bez wiatru. Przez szczeliny między domami widać było szaro-srebrne wody zatoki a na nich czarne żegła pomarenków. Chorągiewka na wieży kościelnej drgała niespokojnie. Wskazywała niby wciąż na wschód, ale coraz skakała to ku południowi, to ku północy.
Na placu pokazał się stary mejster Jan, niski, ale krzepki staruszek, z obrośniętem podgardlem i dużym czerwonym nosem, bystro i sprytnie patrzący z pod brwi krzaczastych. Szedł przygarbiony wiekiem, ale barczysty, dziarsko suwając korkami na krzywych nogach, pałąkowatych i po rybacku zgiętych w kolanach.
— Dobrydzień, dzeus! — zawołał, ujrzawszy Dorotkę. — fajn wiadro, prawda?
— Pogódka fajn! — potwierdziła Dorotka.
— Żeby tylko west nie przeszedł znowu do zydy! — zatroskał się mejster Jan, spoglądając z niepokojem na chorągiewkę.
— Nie bójcie się, mejstrze Janie, pójdzie do nordy! — zapewniła go.
— Będzie, jak Bóg da! — odpowiedział z pokorą mejster Jan.
— Pewnie! Ale ja to już mam wyzorgowane!
— A u kogo?
— Nie mogę wam powiedzieć, ale mam to już na pewno wyzorgowane, na pewno! Zobaczycie! Najdalej po świętach bretlinżki będą!
— Daj to Boże, dziecko! Jak się twoje słowa wypełnią, przyniosę ci całą kipę[5] bretlinżków.
Przyszły święta Bożego Narodzenia.
Obchodzono je jak zwykłe święta, bez tej ozdobności uroczystej, jaką się odznaczają na lądzie, gdzie ludzie są bogaci, znacznie bogatsi od biednych rybaków. Tu i owdzie tylko u bogatych rybaków-wędzarzy widać było przez okna świeczki, gorejące na „bomie“, zresztą wioska była pogrążona w ciemnościach i ciszy, bo rybacy kolęd nie znają, a jeśli, to zaledwie kilka, które śpiewają tylko w kościele.
Zato Dorotka miała gwiazdkę wspaniałą. Nie brakło tam niczego, ani choinki, pięknie przybranej, świecącej włosami anielskiemi, przyprószonej błyszczącym „śniegiem“ i jarzącej od różnobarwnych świeczek, ani pomarańcz i jabłuszek, ani nowych książek, ani zabawek, wśród których były też i farby z kilku zeszytami obrazków do malowania.
Zmęczona radością dziewczynka wcześnie położyła się do łóżeczka.
Ale w nocy zbudziła ją jakgdyby cicha, lecz wyraźna, radosna muzyka. Zdawało się, że to szumią jakieś maleńkie organy, że ktoś rytmicznie, dźwięcznie bije w dzwonki leśne, że w dźwięczne, łaskotliwe pasaże rozpylają się jakieś szklane, przeczyste akordy — a na tle tej muzyki wykwitały to głosy poszczególne, to znów niby chór, cichutki a przecie mocny, rwący się napozór, lecz jednolity i harmonijny.
Od okienka Dorotki biło światło.
Dziewczynka uchyliła zasłony i omal nie krzyknęła z zachwytu.
Srebrne światło księżyca falami biegło ku strądowi na oknie, właśnie jak morze. Strąd cały jaśniał świetniej, niż się to zdarzało dawniej, sosenki na papierowych górach szumiały. Rybacy spychali na morze bat, który, oddalając się od brzegu, zaczął wydawać niewód. A co najdziwniejsze — na strądzie utworzywszy wielki krąg, tańczyły jakieś dziwne postacie, kołem ogromnem, wirując szybko to w prawo to w lewo.
— Co to być może? — pomyślała Dorotka. — Tych figur tu przecie nie było.
A wtem — poznała.
Poznała: panią Nordę, zakutą w zbroję lodową, owianą czarnym płaszczem, Osta z nahajem w ręku, Burzę Westową w koronie z orlich piór i Zydę w rozwianym burnusie. Między temi głównemi wichrami było najbliższe ich rodzeństwo — Nord-Nord do Ostu, Nord-Nord do Westu, Nord do Ostu i Nord do Westu, Nord-Ost i Nordwest, West-West i Ost-Ost do Zydy i tak dalej, całe mnóstwo kuzynów i bliższych i dalszych krewnych największych czterech władczyń i władców powietrza i przestrzeni. A wszystko to w zgodzie śpiewało niewysłowienie piękną pieśń, grzmiącą ni to burza, to szumiącą zgiełkiem fal morskich, to grającą słodyczą harfianą lekkiego, pieszczotliwego podmuchu.

— I cóż, dzeus! Będą bretlinżki? — spytał Dorotkę z uśmiechem mejster Jan, spotkawszy ją przy wyjściu na cmentarzu kościelnym.
— Po świętach niewód będziecie na strądzie ciągnąć! — odpowiedziała śmiało Dorotka.
— Daj to Bóg! — ucieszył się mejster Jan.
— Zobaczycie!
A we wtorek rano przybiegł ze strądu zdyszany bojs i wręczył Dorotce wiaderko, pełne świeżutkich, jeszcze żywych szprotek.
— Od mejstra Jana!
— Są bretlindzi? — wykrzyknęła uradowana dziewczynka.
— Cała ława! Niewodem na strądzie ciągniemy!

„Strąd“ Dorotki utrzymywał się na jej oknie dość długo, ale choć burze i wichry nieraz siekły półwysep, nie jaśniał już i wichry morskie go nie nawiedzały.
Na wiosnę, kiedy okno otwarto, gospodyni „strąd“ z niego zmiotła.
Dorotka chciała z początku płakać, ale potem się pomiarkowała.
Wszakże miała już prawdziwy strąd, z prawdziwem morzem i prawdziwemi statkami na szlaku parowców...
I tak się ta historja skończyła.





O małym Eryku, czarnym kocie i upartym worku.

Dzieci rybaków bardzo kochają zwierzęta, może właśnie dlatego, że ich jest na półwyspie tak mało. „Kueczka“, czyli kotka przez dzieci i kobiety zwana powszechnie „pujką“, rezyduje prawie w każdym domu, zajmując stanowisko nie pozbawione wygód, ale niezbyt zaszczytne. Nie wszędzie ma swój kąt pod piecem i nie wszędzie dbają o jej pożywienie, pozostawiając to raczej własnemu przemysłowi kotki. Dlatego koty na Rybakach są przeważnie bardzo pokorne i bez humoru. Dużo zniosą, aby tylko uzyskać odrobinę mleka lub przespać noc w sionce, a nie gdzieś w jakimś kącie na dworze, przy zimnym, do szpiku kości przejmującym wietrze. Dlatego też cierpliwie poddają się różnym pomysłom dzieci, zwłaszcza chłopców, wesołym dla nich, lecz niezbyt przyjemnym dla pujki. Dzieci zaś, jak to powszechnie wiadomo, złe nie są, ale często bywają okrutne, a już zwłaszcza dzieci ludzi prostych, twardego życia, dla których ból jest rzeczą zwykłą. Opisywać igraszek dzieci z kotami nie będziemy, poprzestaniemy tylko na stwierdzeniu, że czasami patrzeć na nie bez oburzenia nie można.
Nie trzeba jednak myśleć, że dzieci rybaków cały swój wolny czas spędzają na dręczeniu kotów, właściwie mówiąc jedynych swych ofiar, bo psy, zwłaszcza wielkie wilki, dręczyć się nie pozwalają. Nawet maleństwa, za któremi gdzie indziej chodzi troskliwa niania, na półwyspie pracują, ochotnie starając się pomagać gdzie się da. Chłopcy, jak tylko wrócą ze szkoły i zjedzą pólnie, zabierają się do siekier i godzinami całemi rąbią na podwórzu drzewo, w grubych kurtkach i podwójnych rękawicach, nie zważając na mróz ani na wiatr. Kiedy indziej, gdy chróstu potrzeba, pomagają tatkowi zaprząc krowę do wozu i jadą z nim do lasu po „chlonst“. Do szesnastego roku życia chłopcy na rybołówstwo nie wychodzą, zato pomagają we wszelkich robotach po domu. Ale cóż mówić o kilkunastoletnich lorbasach, którzy nawet nie próżnują nadaremnie, bo w rzadkich chwilach, gdy niema nic do roboty, stawiają klepce na wrony i mewy, jeśli dzieciaki poniżej wieku szkolnego, t. j. lat siedmiu, biorą udział we wszystkich pracach domowych. Mały berbeć umie wiązać żaki, a kliszka żywo miga w jego drobnych, umorusanych paluszkach. Malutkie dziewczątka, które po miastach zaledwie zaczynają się bawić lalkami, noszą do piekarza ciężką dzieżę pełną ciasta, uginając się pod jej ciężarem, potrącane przez wichurę tak niemiłosiernie, że co kilka kroków, dysząc, przystają. Ale jak tylko odpoczną, znów, śmiejąc się, wprzęgają się w dzieżę z ciastem i biegną dalej.
Dodamy jeszcze, że cały ten drobiazg jest nadzwyczaj ciekawy, wszystko musi wiedzieć, wszędzie nos swój wścibi. Podgląda starszych na każdym kroku, naśladuje ich, podchwytuje każde słowo, każdy ruch, żyje ich życiem i w ten sposób powoli wciąga się w nie, dzięki czemu kiedyś staje się prawdziwym rybakiem.
Takim chłopaczkiem był Eryk Budny, jedyny syn Tomasza Budnego, zwanego „Kochankiem“, i jego żony Cyli, którą od przezwiska męża również pospolicie „Kochankową“ zwano. Pochodziło to stąd, że stary często bardzo używał słowa „kochanku“. Synek ich, chłopczyna sześcioletni, z krągłą, różową buzią, jasnemi włosami i wielkiemi, po matce odziedziczonemi szafirowemi oczami, był naogół grzeczny, rodziców miał w szacunku i we czci, kochał ich całą duszą, a już o ile w chwilach trwogi wkładał głowę pod fartuch neńki, to gdy burza przeminęła, ojca ani na krok nie odstępował. Ponieważ chłopak siedmiu lat jeszcze nie skończył, starodawnym zwyczajem oficjalnie nie ojciec go wychowywał, lecz matka. Mimo to stary traktował malca, jak równego sobie, rozmawiając z nim poważnie, wtajemniczając go w szczegóły i arkana każdej pracy i pozwalając mu brać w niej udział. Bez trwogi patrzył, jak mały Eryk rąbie drwa ciężką siekierą, którą ledwie w rączkach mógł utrzymać, i nie obawiał się, że chłopak może się obuchem uderzyć w głowę lub ciąć w nogę. Kazał mu nieraz samemu własnoręcznie pompować wodę ze studni, co nie było bynajmniej rzeczą łatwą, bo pompa się zacinała. Eryk bez szemrania nosił wiadra pełne wody do kuchni, gdy neńka prała, zawsze musiał osobiście zbadać, co i jak się gotuje, wogóle — wszędzie go było pełno. Ale też za to chłopak rósł i był mocny, mimo iż żywił się głównie śledziami, chlebem, bulwą, mlekiem i zupą z marchwi.
Skutkiem bezustannego obcowania z tatkiem Eryk stawał się coraz bardziej do niego podobny. Tak samo, jak on, trzymał zawsze ręce w kieszeniach, tak samo się garbił i tak samo, idąc, zginął nogi w kolanach i włóczył za sobą korki. W niedzielę wraz z tatkiem ubierał się w świątalne granatowe ubranie i granatową muckę rybacką i uroczyście wędrował do kościoła, gdzie nabożnie słuchał dwóch mszy, cichej i śpiewanej. Pracując wraz z tatkiem, uczył się wytrwałości, co więcej, wyrabiała się w nim iście rybacka zawziętość w robocie i dokładność. Przeszkody nie zrażały go, lecz podniecały. Od tatka, który był bardzo zmyślny i kunsztowny i dla którego nie było rzeczy nie do zrobienia, nauczył się, że człowiek może zrobić wszystko co chce, byle tylko wiedział jak. Sprytu jeszcze dużo nie miał, więc, choć był malutki, polegał raczej na swych mocnych piąstkach, skutkiem czego wyrabiała się w nim siła.
Często chodził z neńką na strąd alać piasek. Była to jedna z największych jego przyjemności, bo wówczas mógł zobaczyć morze, które nieświadomie kochał, lecz którego nie widywał bynajmniej tak często, jakby tego pragnął. Podobnie, jak na lądzie rodzice nie pozwalają dzieciom chodzić samym nad rzekę, tak i rybacy surowo zabraniają swoim malcom wałęsać się samotnie nad morzem. Ale krew rybacka była silniejsza od wszelkich zakazów. To też Eryk często się na strąd wykradał, gdzie szukał bursztynów, lub też zbierał na mokrym zoloju kolorowe kamuszki i muszelki, przyczem nieraz fale oblewały mu pończochy. Za to, oraz za nieposłuszeństwo brał srogie cięgi, bo tatk nie żartował, gdy karcił, lecz bił co się zowie, ale to chłopca od wycieczek nad morze nie powstrzymywało. Zresztą tatk karcił prawdopodobnie głównie dla tradycji, bo pamiętał dobrze, że jego swego czasu za to samo karcono.
Kobiety są dziwne. Zabraniają czegoś jak najsurowiej, krzyczą, jeśli się ich zakaz przekroczy, ale gdy zajdzie potrzeba, same żądają, aby zrobiono to, czego tak stanowczo zakazywały. Tak bywało i z Kochankową. Krzyczała na chłopca, gdy sam poszedł nad morze, lecz kiedy nie miała piasku pod ręką, a nie mogła się od roboty oderwać, posyłała go na strąd samego. To Eryk lubił nadewszystko. Czem prędzej naciskał na uszy własnoręcznie przez tatka uszytą czapkę z starego futerka, brał swój worek na piasek — miał własny, mały, także przez tatka uszyty — i kłapiąc drewnianemi podeszwami korków, co żywo biegł na strąd. Tam nie odrazu klękał nad wygrzebanemi już dołkami, aby piasku nabrać. Przez jakiś czas bujał sobie po strądzie, przyśpiewując i tańcząc jakiś tuńc własnego pomysłu, szukał muszelek, drobnych bitów, klepców, zastawionych przez starszych chłopców, przyglądał się statkom dalekim, słowem, hulał sobie nad morzem, tańcząc, śpiewając i mówiąc sam do siebie. Co mówił? Czy można zrozumieć, co mówi dziecko urywkami niedojrzałych jeszcze w jego ustach słów? Ale z pewnością był to jakiś dziecinny, pierwotny rapsod o wszystkich rozkoszach strądu, o morzu, rewach grających, o mewach, chmurach, niebie nawisłem, groźnem i chmurnem, o śpiewie fal, szumie wiatru i piękności odpoczywających na piasku czarnych łodzi, pachnących solą morską i rybami. Dopiero tak się wyhasawszy, napełniał worek piaskiem, starając się nabrać go jak najwięcej, więcej, niżby mógł unieść, poczem naddawszy go sobie sprytnie podpatrzonym ruchem na plecy, zgięty we dwoje, jak starzy, powoli wdrapywał się stromą stegną na góry. Nieraz wątły krzyż dziecka giął się pod przepełnionym workiem, nieraz Eryk zataczał się po stegnie, jak pijany, chwiejąc się na nogach. Często padał, przyczem przewracał się rozmyślnie na wznak lub na bok tak, aby nie wór padł na niego, tylko on na wór. Ale nie płakał, lecz śmiał się, przez chwilę przyglądał się morzu i niebu, i tak wypocząwszy, znowu naddawał sobie worek na plecy i dźwigał go dalej, póki wreszcie zziajany i z nosem w wielkim nieporządku nie dotarł triumfalnie do domu. Lubił wysiłek.
Poza tem było to dziecko, jak wszystkie inne, czasem grzeczne, czasem nieznośne, czasem posłuszne, to znów krnąbrne, dobre i niedobre, jak zwykle dzieci. Praca była dla niego zabawką, bo rozwijający się organizm potrzebował ruchu, z czego jednak nie wynika, aby Eryk nie popełniał tych samych głupstw, co jego rówieśnicy.
I otóż raz bawiły się dzieci w szopie pełnej najrozmaitszych gratów rybackich, a która miała na piąterku stryszek z sianem. Na stryszek prowadziła drabinka. Dobrze się było bawić wśród różnych rzeczy morzem pachnących, bo potworzyły się tu rozmaite ciemne kąty, nadające się świetnie na schowki. Podczas tej zabawy wsunął się do szopy czarny kot jednej z sąsiadek. Prawdopodobnie znudziła mu się samotność, a słysząc wrzawę i głosy dziecinne, chciał się z dziećmi trochę zabawić.
Źle trafił — bo dzieci — bawiąc się zdala od oka rodziców, w ukryciu, rozbrykały się. Zobaczywszy kota, zaczęły się nad nim znęcać tak, że pujka, wyrwawszy się im rozpaczliwym wysiłkiem, uciekła na stryszek. Dzieci pędem rzuciły się za nią, a gdy oszalałe ze strachu zwierzę ukryło się w kącie ciemnego poddasza, zaczęły je bić, aby je stamtąd wypędzić.
I wówczas to Eryk dokazał „bohaterskiego“ czynu. Mianowicie, chwyciwszy leżąc na sianie widły, kilkakrotnie szturchnął niemi w ciemny kąt. Dało się słyszeć przeraźliwe, bolesne miauczenie, podobne do krzyku katowanego dziecka. Zmieszane tym okrzykiem bólu dzieci cofnęły się i umilkły.
Po chwili, ledwie się czołgając wypełzła pujka.
Nie miauczała już, szła tylko na przednich nogach, z trudnością wlokąc za sobą bezsilne ciało.
— Co się jej stało? — odezwał się jakiś głos.
Dokładnie dzieci nie wiedziały, nie przypuszczały, że pujka ma przetrącony grzbiet, widziały tylko, że nie może chodzić.
Co teraz zrobić? Co począć? Jeśli ktokolwiek ze starszych przyjdzie na strych po siano dla krowy, kota z pewnością znajdzie, a ponieważ wiadomo sąsiadom, że dzieci się tu bawiły, prawda odrazu wyjdzie nawierzch.
I tu znowu właściwość charakteru rybaka: rozmyślnie czy nie naumyślnie zrobiwszy coś złego, natychmiast na wszelki wypadek ślady za sobą zatrze, co czyni niejednokrotnie genjalnie. A potem w żywe oczy kłamie jak najęty.
Rada w radę, cóż dzieci postanowiły?
Należy kota sprzątnąć i położyć gdzieś w takiem miejscu, aby się zdawało, że albo pies krzyż mu złamał, albo ktoś złośliwy — tylko nie one! — kamieniem na niego rzucił.
Teraz ułożono odpowiedni plan działania. Jeden z malców wyszedł na ulicę, aby wyczekać chwili, w której wpobliżu nikogo nie będzie. Wówczas na dany znak cała gromadka wymknęła się z szopy, stojącej na skraju wioski. Tuż za szopą, już w polu, dzieci porzuciły zdychające zwierzę, pobiegły chyłkiem przez pola, i zatoczywszy krąg, wróciły jakby nigdy nic od strony zatoki, tworząc sobie w ten sposób „alibi“.
Tu trzeba dodać, iż w ciemnościach, które na stryszku panowały, i w powszechnem rozgorączkowaniu żadne dziecko nie zauważyło, kto kota pchnął widłami.
Eryk o tem nie wiedział, ale i tak ani na myśl nie byłoby mu przyszło przyznać się do swego postępku. Wielka rzecz — pujka!
Żałosne miauczenie kota wkrótce usłyszano. Zaniepokojone kobiety zaczęły szukać, skąd ono pochodzi, i wnet pujkę znalazły. Biedne, śmiertelnie ranne zwierzę, z nieprzytomnemi z bólu oczami, pełzło zpowrotem ku wiosce, jakgdyby spodziewając się, że tam wśród ludzi znajdzie ratunek.
Zrazu nie wiedziano, co się kotu stało, i usuwano się przed nim, myśląc, że się wściekł. Tymczasem zewsząd schodziły się kobiety, tak iż dokoła pujki zebrała się cała gromada rybaczek, żywo i ze zdziwieniem radzących między sobą, coby to być mogło, bo kot był do tego czasu zupełnie zdrów. Wreszcie przyszła właścicielka kota, obejrzała go, i stwierdziwszy, że ma przetrącony stos pacierzowy, z wielkim lamentem wzięła biedną pujkę na ręce, krzycząc i przeklinając niewiadomego zabójcę.
Jak się już rzekło, koty nie cieszą się na Rybakach szczególniejszemi względami, ale rybaczki lubią mieć je w domu. Trzeba wiedzieć, że rybacy mają jedną, nader ciekawą właściwość: oto może być jakiś stary, połamany sprzęt zupełnie niepotrzebny i tygodniami całemi walający się na podwórzu, w sieni czy w pokoju. Ludzie go kopią, gdy im zawadza, a nie wyrzucają go na śmietnisko przez lenistwo. Ale niechno przyjdzie ktoś obcy i podniesie tę skorupę, czy co tam jest takiego, i zechce ją zabrać, odrazu usłyszy: — Co robisz? Doch to jest moje! — Bo jak tylko rybak zobaczy, że ktoś drugi rzecz podnosi, sprzęt niepotrzebny natychmiast nabiera dla niego wartości, chociażby nawet nie miał najmniejszego zamiaru go używać.
Tak było i z pujką.
Kotka niejednokrotnie gdzieś przepadała i nie wracała do domu aż po kilku dniach. Wtedy właścicielce jej było to zupełnie obojętne. Teraz jednak, gdy mogła podejrzewać, że ktoś jej rozmyślnie zranił pujkę, natychmiast wszczęła śledztwo.
Tu znowu rzecz dla wioski rybackiej charakterystyczna:
Zdaje się, że żywej duszy niema ani na placu, ani w uliczkach. Drzwi i okna pozamykane, domy ciche, tylko z kominów się kurzy. Dziecko się nie zaśmieje, pies nie szczeknie, krowa nie ryknie, słychać tylko gromowy szum wichury. Ale niech się stanie cokolwiek, chociażby to była nawet rzecz najdrobniejsza, z pewnością ktoś ją zauważy i zapamięta.
Tak było też i w tym wypadku. Znalazł się ktoś, kto widział, jak kot do szopy wchodził. Co go to mogło obchodzić? Nic. A jednak on zauważył i zapamiętał sobie! Inni wiedzieli, że tam się bawiły dzieci, jeszcze inni wiedzieli, które. Znaleźli się świadkowie ukradkowego wymarszu dzieci w pole, właśnie ku temu miejscu, gdzie pujkę znaleziono — a reszty łatwo już było się domyślić. Dzieci chytrze plan swój układając, zapomniały, lub też poprostu nie wiedziały o tem, iż właśnie dlatego, że tak często bawią się bez dozoru, stale są pod troskliwą opieką oczu, zdala nad niemi czuwających.
Śledztwo, prowadzone bardzo przebiegle, zapomocą ognia pytań krzyżowych i różnych kruczków, nie dało żadnego wyniku prócz stwierdzenia faktu. Ten wyglądał zgoła niewinnie. Dzieci bawiły się z kotem, który się do ich zabawy przyłączył. Jak się bawiły — nie mówiły i nikt o to nie pytał. Kiedy pujka uciekła na stryszek, pogoniły za nią, chcąc ją sprowadzić nadół.
Tu nadchodził moment tragiczny.
Ale dzieci rybackie mocno obstawały przy tem, co między sobą ułożyły.
To zaś brzmiało:
Pujka zlękła się czegoś i nagle skoczyła przez okno. Zamiast spaść na ziemię, prawdopodobnie spadła na płot grzbietem tak nieszczęśliwie, że sobie go złamała. Dzieci spostrzegły to, a ponieważ się bały, że je o skaleczenie pujki oskarżą, ostrożnie wyniosły ją w pole, aby myślano, że to pies ją zagryzł, a same uciekły.
Nikt temu nie wierzył, ale historja wyglądała tak prawdopodobnie, a dzieci tak się przy niej upierały, że od śledztwa odstąpiono, tem bardziej, iż nawet z min tych małych krętaczy nic wyczytać nie było można. Twarze zapłakane ze strachu i zamorusane brudnemi rączkami zmieniły się w maski, drgające lękiem i udanem oburzeniem. Ustalono jedynie nazwiska dzieci, które brały udział w tej zabawie.
Kota dobił ktoś litościwy łopatą i, wyniósłszy za wieś, zakopał.
Tak się ta przykra historja narazie skończyła.
Dodajmy jeszcze, że Kochankowa, która zwierzęta bardzo kochała, a syna swego znała dobrze, dowiedziawszy się, iż i on był bohaterem tego zdarzenia, tegoż wieczora jeszcze wytoczyła mu surowe śledztwo.
Eryk wyparł się wszystkiego. Kota widział, to prawda, na stryszek pogonił za nim wraz ze wszystkimi, ale co się dalej stało, nie wie, ponieważ na strychu wpadł w siano tak, że nic nie widział.
Mimo gróźb matki, próśb i morałów od swego nie odstępował.
Wobec tego neńka zaprzestała narazie śledztwa, on zaś, zupełnie już spokojny, wybiegł w sąsiedztwo bawić się. Wieczorem z czystem sumieniem zjadł wraz z rodzicami wieczerzę, przy której o pujce już mowy nawet nie było, a potem, jak zwykle, ukląkł przy łóżku do modlitwy.
Ale tu neńka odezwała się naraz:
— Uważaj, Eryku, jeśli zgrzeszyłeś, zrobiłeś co złego, a mnie okłamałeś, Pan Bóg modlitwy twojej nie wysłucha i da do ciebie dostęp Złemu.
— Ja nic złego nie zrobiłem, neńko! — odpowiedział chłopiec po chwili milczenia, bo go słowa matki zaskoczyły.
— Pamiętaj!
Zaczął się modlić, monotonnym, sennym głosem odmawiając niezliczone pacierze, które tatk uważał za niezbędne dla zbawienia jego duszy i utrzymania jej w należytej czystości. Oczy mu się już kleiły, on jednak uważał pilnie, bo wiedział, że jak tylkoby się pomylił, musiałby znowu od początku zaczynać. Tatk na mylenie się w pacierzu nie pozwalał.
Jakiś czas wszystko szło dobrze, gdy naraz Eryk zmieszał się. Wyraźnie, tuż przy sobie, usłyszał przeciągłe, bolesne miauknięcie.
Drgnął i zaciął się.
Tatk poprawił go, podpowiedział mu zapomniane słowo, które chłopak podchwycił, jechał na niem jeszcze jakiś czas, a potem urwał.
— Od początku! — rozkazał tatk.
Już ze łzami w głosie Eryk zaczął powtarzać pacierz. I tym razem szło mu przez pewien czas jakoś szczęśliwie. Wtem rozległo się tuż przy nim przeraźliwe, żałosne „miaauu!“ — i chłopaczek ujrzał przed sobą na pierzynie czołgającego się czarnego kota z przetrąconym grzbietem.
Teraz już nie pamiętał ani jednego słowa z pacierza. Tatk zaczynał się naprawdę gniewać i podejrzewając chłopca o upór i krnąbrność, groził lejprem, który też wreszcie poszedł w ruch. Trwało to tak długo, póki neńka nie zlitowała się nad synkiem i nie wyzwoliła go z rąk rozsrożonego ojca.
Łatwo się domyślić, że po tak srogich cięgach i wielkim łez wylewie zmęczony malec spał znakomicie i obudził się na drugi dzień, kiedy słońce stało już wysoko. Przez okno widać było niebo tak piękne i błękitne, jak płaszcz jakiejś świętej. W małym pokoiku, przy stole pod oknem, siedział tatk nad talerzem wysmażonej słoniny, którą dzióbał własnym starym, cienkim nożem, zagryzając chlebem i popijając słodką kawą. Naprzeciw niego siedziała neńka i zajadała słodkie placki z ryżu z wczorajsza, chleb z masłem, worszta pięknie pachnącego majerankiem i syrpała kawę z malowanego kubka. Słońce ukośnie świeciło przez okno, a przez ścianę słychać było z chlewa wesołe pochrząkiwanie młodego świniaka.
Olśniony temi wszystkiemi cudami Eryk zerwał się czem prędzej, przywitał się ładnie z ojcami, ubrał się, umył, pomodlił, i zasiadłszy również do śniadania (dostał kubek mleka i kromkę chleba z marmeladą), wypytywał tatka, co dziś będą robić.
Tatk miał zwozić węgiel.
Eryk ucieszył się. Zwożenie węgla, to zajęcie nadzwyczaj przyjemne. Na wozie jedzie się na bon, tam się widzi, jak ludzie ten dziwny, czarny kamień wyładowują, ważą — gdy równocześnie można też zobaczyć przejeżdżającą z jakimiś panami drezynę, podkradłszy się pod okno pana naczelnika przyglądać się krążkom świecącym na stołach jak małe słońca powiązane białemi wstążeczkami, a gdy się miało szczęście, można się było znaleźć na stacji właśnie wówczas, gdy przejeżdżał jakiś pociąg. Wszystko to bardzo się Erykowi podobało.
Tego dnia jakoś nic z tych przyjemności nie było. Tatk był zły, bo musiał grubą sumę za węgiel zapłacić, a tyle detków nie miał i nie wiedział, od kogoby je mógł uręczyć, jako że wszyscy za węgiel płacili. Neńka miała z tego trosk, wiedziała też, że czeka ją ciężki trud znoszenia węgla, rozbijania większych brył, a wszystko poto, aby sobie jak najwięcej nieporządku narobić w sieni, kuchni i gdzie tylko się da. Dlatego też chłopcem się tego dnia nie zajmowała. Eryk nie wiedział, co ze sobą począć. To bawił się z chłopcami na stacji, to znów szukał jakiegoś towarzystwa lub zajęcia koło domu. Nic mu się nie udawało.
Ujrzał swą pujkę — łagodne, ciche, szare zwierzę o smutnych, zielonych oczach i ruchach złodziejskich.
— Pobawię się z nią! — pomyślał.
I już chciał pujkę wziąć na ręce, zamyślając nową bolesną złośliwość, gdy tuż koło uszu rozległ mu się wrzask tamtej pujki, okrutnie zabitej.
Pujka, która nigdy przed nim nie uciekała, dziś, ujrzawszy go, wysmyknęła mu się, przebiegła truchcikiem pod ścianą domu i zniknęła.
Eryk spuścił głowę. Posmutniał. Stał tak dłuższy czas, bezmyślnie wywijając jakimś kijkiem. Z sieni doleciał go naraz głos neńki:
— Eryk! Bijoj na strąd i alaj mi perżno piasku!
Śpiewając z radości, sprężystym krokiem pomaszerował do pokoju, poszukał pod łóżkiem swego woreczka i pobiegł nad morze.
Dzień był złoty, czysty, morze i niebo błękitne, chmury srebrnobiałe. Na szlaku parowców widać było piękny trójmasztowiec w pysznym stroju wydętych żagli. Od morza wiała świeża, rzeźwa briża północna. Na skraju wysokiej wydmy, tuż nad stegną stał, jak zwykle, jakiś rybak i przyglądał się morzu.
Chłopaczek rzucił worek i zaczął się tarzać po piasku. Czuł się w tej chwili zdrowy i wesoły, jak młody pies. Nie obchodziło go nic ponad to, że mógł oddychać tem tęgiem, upajającem, chłodnem powietrzem, że widzi trójmasztowiec, zielony las na wydmach i że zaczyna mu się chcieć jeść.
— Dziś ja piasku naalam! — postanowił sobie.
Nabrał piasku ile tylko w worek wlazło, naddał go zgrabnie na plecy, zgiął się, porwał się ku stegnie — ale już po kilku krokach padł. Nie zniechęciło go to. Dźwignął się, szarpnął worek, lecz jak tylko go na plecy narzucił, znowu upadł. Zdziwiony tem, usiadł koło worka i zaczął mu się uważnie przyglądać. Nie było w nim piasku o wiele więcej, niż nosił zwykle. Zacięty chłopak zgrzytnął zębami, wytężył wszystkie siły i stękając zrobił kilka kroków. Tym razem nietylko padł, ale zsunął się po stegnie znów na strąd, jakgdyby go worek tam ściągnął.
I wówczas usłyszał nad sobą głos:
— Nigdy tego piasku do domu nie zaalasz!
Tak mówił stojący na skraju wysokiej wydmy rybak.
Eryk zdziwiony podniósł głowę, aby zobaczyć, kto to mówi.
Był to istotnie rybak, ale jakby i nie rybak zarazem. Człowiek nieznany, od którego wiało czemś obcem i jakby groźnem. Eryk nigdy go w wiosce nie widział. Mimo to patrzył mu śmiało w oczy.
A ów człowiek spoglądał nań wciąż z góry i z jakimś dziwnym uśmieszkiem powtórzył:
— Nigdy tego piasku do domu nie zaalasz!
Powiedziawszy to, odwrócił się i odszedł.
— Bóg wie, co za jeden, skąd się wziął i czego tu chce? — pomyślał Eryk z właściwym rybakom lokalnym patrjotyzmem, nieufnie i podejrzliwie patrzącym na każdego nowego człowieka w wiosce, wyjąwszy oczywiście letników.
Po dłuższym odpoczynku zabrał się znowu do swego worka. Szarpał go, kopał, ciągnął — nic nie pomagało. Worek leżał jak wmurowany.
Rozpłakał się ze złości i ze strachu. Co teraz neńka powie? Kazała mu alać piasek, a on nie przyniesie. Wstyd! On, taki duży bojs, nie ma tyle sił, żeby podźwignąć mały worek? Neńka nie uwierzy, pomyśli, że to psoty, i da karę.
Chłopaczek naraz zerwał się i pobiegł ku niedalekiej łódce, na której leżała ciężka rema. Chwycił ją, szarpnął i dźwignął bez większego trudu.
Więc siły nie stracił!
Z rozpromienioną twarzą powrócił do swego worka z piaskiem. Targnął nim z całej siły, szarpnął — napróżno.
Teraz już Eryk nic nie rozumiał. Usiadł przy swym worku i rozpłakał się rzewnie.
Z radosnym piskiem zbiegło stegną na strąd kilka dziewcząt w jaskrawych, różnobarwnych swetrach. Napatrzywszy się dosyta morzu, zaczęły się gonić po piasku z wesołemi okrzykami i wogóle zachowywały się, jak młode kozy, szczęśliwe, że choć na chwilę są wolne od dozoru starszych. Następnie uklękły nad dołkami, z których piasek wybierano, i wówczas zauważyły płaczącego chłopca.
A co, bojs? — wykrzyknęła jedna z nich.
Eryk płakał przez dłuższą chwilę w dalszym ciągu, aby zyskać na czasie. Myślał równocześnie tak:
— Dzeusy „jego“, tego obcego rybaka, nie widziały, „on“ im piasku alać nie zakazał. Powiem im, że upadłem, potłukłem się o burt łodzi i teraz tak mnie wszystko boli, że swego worka podnieść nie mogę. One mi go z pewnością doalają do dom.
Tak się też stało. Dziewczęta, zlitowawszy się nad potłuczonym małym chłopaczkiem, chętnie zaniosły mu jego worek z piaskiem do domu.
Tym razem udało mu się. Mimo to przez cały dzień chodził zasępiony i roztargniony tak, że nie rozumiał, co do niego mówiono. Z tego powodu kilka razy od neńki oberwał. On zaś zastanawiał się wciąż nad tem, co się właściwie stało, i czy neńce powiedzieć co, czy nie? Zdawało mu się, że trzeba powiedzieć, a jednak coś go od tego powstrzymywało. Jakiś strach, jakiś niepokój i wstyd.
Wieczorna modlitwa zakończyła się bardzo burzliwie. Niewidzialny kot miauczał wciąż, chłopak mylił się, lejper był znowu w robocie.
Następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu, wykradł swój worek i, skorzystawszy z tego, że matka wyszła do sąsiadki, wymknął się z domu i pobiegł na strąd. Był blady, z podkrążonemi oczami, a wargi miał spierzchłe od gorączki. Drżącemi rękoma zaczął zgarniać piasek i wsypywać do worka. To udawało mu się bez trudu. Gdy jednak chciał worek dźwignąć, siły go opuściły. Jego natura rybacka nie poddawała się prędko. Przygotowany na to, co go spotkało, wyjął z pod kurtki kawał lejpra i obwiązał nim worek, szepcąc:
— Nie mogę alać, to spróbuję smyczyć!
Ale i to nic nie pomogło. Worek ani drgnął. Chłopak płakał, tupał nogami, bił worek pięściami, znowu się z nim zmagał, modlił się, odpoczywał i znów z rozpaczliwą zaciętością rzucał się na wroga, ale za każdym razem ponosił nową klęskę.
Tymczasem rodzice zauważyli, że chłopca w domu niema. Gdzie się podział? Widziano go, jak biegł na strąd.
— Dam ja mu strąd! — mruknął ojciec i poszedł nad morze.
— Co ty tu czynisz, lorbasie jeden! — zabrzmiał naraz nad głową Eryka jego surowy głos.
Chłopak spojrzał na niego przerażony. Szafirowe jego oczy pełne były łez, tak, że świeciły, jak błękitne gwiazdy. Był blady z wysiłku, na policzkach miał ceglaste wypieki, cała jego twarzyczka zroszona była potem.
— Co ty tu robisz? — powtórzył tatk trochę łagodniej, bo widok syna go zaniepokoił.
— Tatku! — jęknął płaczliwie Eryk. — Ja w żaden sposób nie mogę podnieść tego worka!
— To go nie podnoś — odpowiedział poprostu tatk.
— Kiedy ja zawsze taki worek alalem!
— To odsyp trochę piasku!
— Próbowałem — nic nie pomaga!
Stary odsypał połowę piasku z worka.
— No, dźwignij!
Chłopak, ośmielony obecnością ojca, odważnie naddał sobie worek, ale zanim postąpił krok, już się wraz z nim przewrócił.
— Ty jest czysto niedoczyniony! Tyle piasku trzyletni dzeus uniesie.
— A ja nie mogę, tatku! — skarżył się Eryk.
Z oczu trysnęły mu znów rzęsiste łzy.
Ojciec spojrzał na syna uważnie. Po chwili rzekł:
— Albo ty głupstwa jakieś robisz, albo jest coś nie w porządku. Mów zaraz, bo cię skarcę!
— Ja nie wiem, tatku! — żalił się Eryk. — W żaden sposób nie mogę podnieść tego worka!
Ojciec zmarszczył brwi i chciał krzyknąć. Wtem przyszło mu na myśl, że może syn jest chory. Wyglądał na to. Był blady, trząsł się cały, oczy miał wpadnięte.
— Chodź do dom! — rzekł łagodnie, dźwigając worek i biorąc chłopca za rączkę.
Eryk przez całą drogę gorzko płakał.
Zdawało mu się znowu, że powinienby tatkowi powiedzieć o wszystkiem, ale i bał się i nie wiedział dokładnie, co to jest to „wszystko“.
Wtem krzyknął głośno i przytulił się do ojca, w jego buksach chowając zapłakaną twarzyczkę.
Przez drogę przebiegł czarny kot.
— Co ci, synku? — pytał już tkliwie stary.
— Pujka! Pujka! — wołał Eryk, drżąc z trwogi.
Ponieważ czarny kot w wiosce nie był bynajmniej nadzwyczajnem zjawiskiem, a ojciec o historji z pujką nic nie wiedział, przyszedł do przekonania, że chłopak ma fiber.
Neńka bardzo się zlękła.
Skąd ta nagła choroba? Chłopak wprawdzie spał trochę niespokojnie, o czem wiedziała dobrze, bo sypiał przy niej, mówił przez sen, ale gorączki nie miał. To rzucanie się i niespokojny sen można było wytłumaczyć tem, że przed spaniem tatk przeciągnął go kilka razy lejprem. Niezawodnym instynktem macierzyńskim neńka wyczuwała, że chłopak wstał rano zdrów.

Fot. Jan Bułhak, Wilno.
— W tem jest coś innego! — pomyślała neńka. — Fiber bojs ma, ale nie z choroby! Coś mu się musiało stać!
Zaraz po obiedzie, podczas którego chłopak zjadł zaledwie parę łyżek zupy, położyła go do łóżka. Dziecko w mgnieniu oka zasnęło i spało aż do zmroku równym, zdrowym snem. Fibru nie miało zupełnie.
Zbudziwszy się, Eryk, zupełnie już uspokojony, poprosił o chleb z masłem i mleko. Nie chciał leżeć. Wstał i zjadł podwieczorek z wielkim apetytem.
Tatka nie było w domu. Poszedł na psiwko do Ciszy. Korzystając z jego nieobecności, neńka zaczęła synka delikatnie wybadywać.
— Co ci się, synku, na strądzie stało?
— Nic, neńko, zmęczyłem się bardzo.
— A czemżeż się tak zmęczyłeś, synku?
Chłopak milczał długą chwilę. Wreszcie rzekł cichym głosem:
— Nie mogłem dźwignąć worka z piaskiem.
— A dlaczego nie mogłeś, synku?
Chłopiec znowu milczał.
— Dlaczego, synku, nie mogłeś? — powtórnie zapytała matka.
— Bo był za ciężki — prawie szeptem odpowiedział Eryk.
— Nie mogłeś odsypać trochę piasku?
— Nie chciałem! — brzmiała niepewna odpowiedź.
— Dlaczego, dziecko?
Cisza.
Wreszcie w półzmroku rozlega się szept:
— Bo chciałem przynieść pełny worek. Zawsze przynosiłem.
— Ale może ty jesteś osłabły?
— Nei!
— Więc cóż to znaczy, synku?
Długa cisza. Chlipanie, pociąganie nosem, wreszcie płacz, przechodzący w łkanie, a w niem urywane słowa:
— Ja... nie... wiem...
Neńka wzięła chłopca na kolana, uspokoiła go. A wówczas Eryk opowiedział jej, jak to od jakiegoś czasu nie może dźwignąć nawet ćwierci worka piasku, że mu w tem coś przeszkadza, że nie pozwala.
— Ale przecie wczoraj jeszcze przyalałeś?
— To nie ja, to Julka! Ja nie mogłem! Ja ją prosiłem, żeby przyalala.
— A widzisz! — pocieszała go matka. — Osłabły jesteś, nic więcej. Jeżeli ona mogła worek dźwignąć, to tam niema nic takiego, coby go do ziemi przyciągało.
O dziwnym rybaku Eryk, mimo swego zgorączkowania, uznał za stosowne nie wspominać.
Jakoś się uspokoił, poszedł do Klemensa Długich bawić się, kolację zjadł z apetytem, przy pacierzu się mylił i wzdrygał, ale tatk dał mu tego wieczora spokój.
Tylko neńka spokojna nie była. Uderzyło ją przedewszystkiem to, że chłopak od kilku dni mylił się przy pacierzu, mimo że pamięć miał doskonałą i zwykle odmawiał pacierze gładko. Następnie, prawda, że wrócił ze strądu napół przytomny, ale chory nie był, fibru nie ma, zaziębły też nie jest, jedzenie szmaka mu, więc i na sumieniu mu nic nie wisi. Dziwne było też w jego opowiadaniu, że gdy on, chłopaczek silny, swego woreczka dźwignąć nie mógł. Julka z łatwością go przyalała, mimo iż dźwigała równocześnie swój wielki, ciężki wór.
— Coś w tem musi być — myślała.
Na drugi dzień, jak zwykle, poszła na mszę ranną do kościoła, wyspowiadała się i przystąpiła do Komunji świętej, jakby nigdy nic wróciła do domu, dała mężowi i synowi śniadanie, a potem, kiedy oporządziła krowę i świniaka, wzięła swój worek i zawołała na Eryka:
— Synku, pójdziemy na strąd piasek alać!
Tym razem mały Eryk poszedł niezbyt chętnie, ale iść musiał. W niektórych wypadkach neńka żartów nie znała, a wtedy gorzej było mieć do czynienia z nią, niż z tatkiem.
Wziąwszy woreczek, podreptał za nią.
Neńka naprzód napełniła piaskiem swój wór, a potem usiadła na nim przy łodzi, wyciągniętej aż pod sam wał, i rozkazała synowi krótko:
— Teraz ty!
Chłopak posłusznie zaczął nabierać piasek, aż nabrał go pełny worek.
— Dźwignij! — rozkazała znów matka.
Eryk skręcił jak zwykle brzegi worka i już chciał go dźwignąć, gdy wtem spostrzegł na wale owego nieznajomego rybaka, przyglądającego mu się z dziwnym, złośliwym uśmieszkiem. Na twarzyczce dziecka odbił się wyraz takiego przerażenia, że matka się zlękła.
— Co ci? — zawołała.
— To on, neńko! To on! — wołał chłopiec, trzęsąc się ze strachu.
— Kto? Gdzie? — pytała neńka.
— Tam, na górze! Koło korby!
Kochankowa obejrzała się, ale nie zobaczyła nic, prócz pleców i zydwestki rybaka schodzącego z wydmy ku lasowi. W widoku tym nie było nic nadzwyczajnego.
— Cóż takiego? — rzekła obojętnie. — Któryś z rybaków...
— Nei, Nei! — wołał Eryk. — To ten, co mi zakazał alać piasek do dom!
Kochankowa wybiegła na wydmę, zbiegła z niej w las, ale nie zobaczyła nic więcej, prócz jakiegoś cienia w znacznej odległości przemykającego między drzewami. Wróciła na swoje miejsce przy łodzi.
— Głupstwa gadasz! — odezwała się spokojnie. — Nikogo nie było. Zwidziało ci się. Dźwigaj worek!
Rozpoczęła się rozpaczliwa walka chłopca z upartem, nieustępliwem brzemieniem. Chłopak wytężał wszystkie siły, sapał, zgrzytał zębami, jęczał, ani na chwilę nie wypuszczając z rąk worka, lecz w żaden sposób podołać mu nie mógł. Wysilał się tak, że mu żyły na czoło wystąpiły, a oczy wyskakiwały z orbit i nabiegły krwią.
Matka przyglądała się temu spokojnie. Widziała, że wysiłki chłopca nie są udane, że szczerze stara się swój ciężar zmóc, jak to nieraz robił w jej obecności. Zrozumiała, że nie może. Coś w tem musiało być. Ale co?
— Dość! — rozkazała.
Eryk wyczerpany osunął się na ziemię.
Matka sięgnęła po jego woreczek i dźwignęła go bez trudu.
Wówczas siadła znowu na swym worku przy łodzi, i zapatrzywszy się w morze, zamyśliła się głęboko.
Dzień był chmurny, posępny, ale ciepły. Była, jak to mówią rybacy, „fajn pogódka“. Morze zielone, niezbyt duże, wiatru też nie za dużo, widnokrąg mimo chmur nie zamglony, w całej naturze cichy, słodki spokój. Daleko, jak czarne żuki, widniały kołyszące się na falach łodzie. Na strądzie nie było nikogo.
Długo rozmyślała Kochankowa, siedząc na swym worku i przyglądając się widokowi, znanemu od dzieciństwa, a zawsze miłemu i wzruszającemu. Nie należy jednak sądzić, aby w tej chwili oddawała się jego podziwianiu. Myślała zgoła o czem innem, a wynik tych rozmyślań był następujący:
Spokojnie zdjęła z grubej wełnianej pończochy korek, następnie niemniej spokojnie rzekła synowi:
— Chodź tu!
Dzieciak, ociągając się, ale posłusznie, zbliżył się ku niej.
Wtedy Kochankowa przełożyła go sobie przez lewe kolano, ułożyła jak najwygodniej i dalejże grzmocić drewnianą podeszwą korka po buksach!
Chłopak krzyczał wniebogłosy, wił się, jak piskorz, ale matka ścisnęła go tylko dobrze między kolanami i nie ustawała w pracy, póki się nie spociła.
Wtedy puściła chłopca, i wzuwszy korek, rzekła:
— A teraz mów!
Tak, teraz chłopak powiedział wszystko, co wiedział. Że na tej górze był ktoś, niby rybak, ale obcy, który mu powiedział, że piasku nigdy do dom nie zaala, i od tego czasu on worka podźwignąć nie może. Że widział go dzisiaj na wale, że naprawdę worka dźwignąć nie może — i wszystko, jak było.
— Czemu o tem przedtem nie powiedziałeś?
— Bo się bałem!
— A czy ty wiesz, że to był „Zły“?
Chłopak rozbeczał się na cały głos.
Matka zaś znowu zdjęła korek, i grożąc nim chłopcu, mówiła surowo:
— A dlaczego przy pacierzu się mylisz? A czemu to święte słowa przez usta ci przejść nie chcą? A czy ty wiesz, że ty jesteś potępiony? A czy ja ci nie mówiłam, żebyś całą prawdę powiedział, bo inaczej Bóg modlitwy twej nie wysłucha i da do ciebie dostęp „Złemu“? Mów, czemu się w pacierzu mylisz?
Prawdę mówiąc, Eryk sam tego nie wiedział. Za mały był, by móc zrozumieć związek rzeczy. Ale w tej chwili tuż przy nim odezwało się kocie miauknięcie.
— Pujka, neńko! Pujka! — krzyknął ze zgrozą.
— Gdzie? Jaka pujka?
— Tu, przy mnie!
— Eheee! Pujka! — domyśliła się matka. — Czarna pujka z przetrąconym grzbietem? Widzisz!
Umilkła, pokręciła głową i znów zapadła w zamyślenie.
— Jak to z tą pujką było? Gadaj!
Trwożnie wpatrzony w korek Eryk opowiadał akompaniując sobie wielkiem chlipaniem. Opisywał różne okrutne zabawy, jak naprzykład zwijanie kota w krąg tak, że kręgosłup w półkole mu się wyginał, wieszanie go i inne tym podobne figle.
Neńka kręciła głową, w oczach miała łzy.
Potem przyszło do opisu ucieczki kota na górę i do wyganiania go z jego kryjówki. Tu Eryk mówił coraz wolniej, jąkając się. Gdy wreszcie zaczął opowiadać, jak to on chwycił za widły i dźgał niemi pujkę, zrozumiał nagle, co zrobił. Ogarnął go taki wstyd i taki żal że ukrywszy główkę na kolanach matki, wybuchnął niepowstrzymanym płaczem. Całe jego małe ciało drżało, głowa się trzęsła, ręce kurczowo ciągnęły ku sobie matczyną spódnicę.
A matka siedziała chmurna, zapatrzona w morze, milcząca, wciąż groźna, z tym swoim ciężkim korkiem w mocnej, żylastej prawicy. Oburzało ją okrucieństwo synka. Ona sama nie była zbyt czuła dla zwierząt — traktowała je jednak mniej więcej tak samo, jak ją traktowano: siła robocza — której należy się kąt, jakiś tam kęs i chwila odpoczynku po pracy. Nie roztkliwiała się pujką, nie pieściła jej, ale też i nie biła jej nawet wówczas, gdy kotka coś jej ze stołu ukradła. Psa nie lubiła, bo jadł dużo, gonił kury i wogóle wciąż wyprawiał jakieś awantury. Starannie karmiła świniaka, nie żałując mu niczego, z krową obchodziła się jak z rodzoną siostrą, i cały ten świat, począwszy od krów, baranów i kóz, a skończywszy na kurach i pisklętach był dla niej jedną wielką, bliską urodą życia. W miarę jednak, jak całem swem macierzyńskiem ciałem odczuwała mękę dziecka, a sercem żal jego i skruchę, twarz jej łagodniała. Wreszcie położyła Erykowi dłoń na głowie i zapytała go cicho:
— Żałujesz, synku? Nigdy już tego robić nie będziesz?
Przestał płakać a tylko przytulał się do niej coraz silniej.
Wzuła swój groźny korek.
— Chodź, będziemy alać piasek do dom!
— Ja nie zaalam, neńko!
— Jesteś glupc, zaalasz!
Zarzuciła sobie swój ciężki wór na plecy, i stojąc przy stegnie zgięta wpół, rzekła poważnie:
— Neńka jest przy tobie, niczego się nie bój. Przeżegnaj się i alaj!
Chłopak przeżegnał się, szarpnął worek i ku swej nieopisanej radości bez trudu naddał go sobie na plecy. To nic, że się z nim kilka razy przewrócił, to nic, że mu się pod nim nogi uginały. Szedł wpół zgięty, jak i matka, lewą rączką na plecach worek podtrzymując, i choć mu pot oczy zalewał, dźwigał go, nie narzekając na ciężar, nie odpoczywając nawet. Alał swe brzemię z pokorną, lecz nieugiętą rybacką zawziętością i śmiał się.
Bo choć dźwigać było ciężko, wiedział, że neńka „Złego“ od niego odegnała.





„Poczta.“

W małej izbie, w której mieścił się urząd pocztowy, cicho kłapał telegraf, snując w nieskończoność białe pasmo papieru, a tuż głośno umówionym żargonem w języku polskim i niemieckim krzyczeli do telefonu wędzarnicy. Na stole piętrzył się stos depesz i przekazów. Sezon szprotowy zaczął się na dobre. Wędzarnicy i handlarze ryb kręcili się jak opętani.
Gust Konka, młody „poczta“, jak na półwyspie nazywają listowego, włożył krótki brunatny płaszcz i takąż rogatywkę, przez ramię przewiesił ciężką czarną torbę z korespondencją i wyszedł, dyskretnie zamykając za sobą drzwi z małem okienkiem dla interesantów.
W małej sionce ledwo się mógł przecisnąć między stosami białych skrzynek ze szprotami. Przy stojącej w kącie pod oknem niskiej skrzyni, służącej za pulpit, na którym wypełniano formularze i przekazy, utworzył się ogonek. Któryś z rybaków, czekających na swą kolej, musiał mieć skorznie wysmarowane tranem morświnowym, bo fetor w sionce był tak nieznośny, że nawet rybacy, przywykli do nielada odorów, spluwali na prawo i na lewo, krzywiąc się boleśnie.
Z poza przeciwległych drzwi, wiodących do oberży, dolatywało ochrypłe szczekanie starego gramofonu. Mimo wczesnej pory w oberży było już sporo gości, popijających słaby, wodnisty konjak lub piwo gdańskie. Byli to kupcy lub wędzarnicy, oczekujący swej kolei na zamówiony telefon. Popijali, rozmawiając o szprotach i prizie na nie, starając się wzajemnie wywieść w pole. Z kuchni dolatywało pobrzękiwanie rondli i głośna rozmowa kobiet.
Poczta przedarł się przez tłum ludzi i skrzynek i wyszedł na gościniec.
Był srodze zimny nord­‑ost, pędzący przed sobą skrzydłami ogromne chmury białych suchych krup śnieżnych. Na dachach budynków śniegu nie było, zato gościniec wyglądał, jakby przysypany konwaljami. Mogło być sześć rewin wiatru[6], nie więcej, briża dość silna, ale wyjazdowi na morze nie przeszkadzająca. Pomarenki łatwo z nią do Helu doszły, ale wracać przeciw wiatrowi będzie trudno. Napracują się chłopcy.
Stwierdziwszy to, poczta żwawym krokiem ruszył przed siebie.
Już kiedy szedł ku kościołowi, wiatr smagnął go krupami jak rózgą. Na placu przed kościołem miał wrażenie, że mu cienkiemi strumyczkami krew spływa po twarzy. Gdy wyszedł za wioskę, zimna chłosta stała się tak niemiłosierna, że młody poczta zamknął oczy i przez jakiś czas szedł naoślep. Męka ustała, kiedy znalazł się pod lasem, na ścieżce, wiodącej do leśniczówki. Tam wybiegły na jego spotkanie dwa psy starego Florka. Nie miały bynajmniej złych zamiarów, bo znały pocztę już od lat, prawdopodobnie chciały tylko dać wyraz zdziwieniu, że wędruje w taką pogodę, kiedy, jak się to mówi, psa z budy trudno wypędzić.
Skręciwszy koło leśniczówki, wciąż przez psy eskortowany, wszedł na tor kolejowy, którym żwawo puścił się przed siebie. Było tu ciszej, bo od strony morza i śnieżycy tor osłonięty był wydmami i lasem.
Wszędzie indziej, gdy się wejdzie na tor kolejowy, ma się wrażenie, że się uzyskało łączność ze światem i ludźmi. Człowiekowi robi się raźniej i weselej na duszy, więc choć wie, że torem chodzić nie wolno, dyrda nim żwawo, póki go z niego nie spędzą. Inaczej rzecz miała się tutaj. Wyjąwszy dwa dni w tygodniu, pociągi chodziły przez półwysep tylko dwa razy dziennie, jeden wczesnym rankiem z Helu, drugi późnym wieczorem — do Helu. Zresztą tor przez cały dzień był tak pusty, że zwolna obumierał. Wyglądał, jakby o nim zapomniano i jakby na nic już nie był potrzebny.
Tą ścieżką na skraju obumarłego toru młody poczta chodził już kilka lat i to była jego droga krzyżowa, której trudami i cierpieniami opłacał radość i dumę z zajmowanej przez siebie szteli i połączonego z nią wysokiego dostojeństwa.
Na półwyspie wszelki urzędownik zdawiendawna wielce był czczony i szanowany. Jegomości kochano, z kościelnym śpiewano litanje, żandarma i strażników skarbowych bano się, sołtys rozdawał różne dary lub zapomogi rządowe, a przytem jako człowiek zamożny, należał do stronnictwa bogatszych rybaków, wskutek czego miał wielkie znaczenie i wpływ, prócz tego zaś powierzony mu był nadzór nad bitami, czcią powszechną cieszył się stary leśniczy Florek i wyniosły a pełen godności nadleśniczy z Rozewia. Prawdę mówiąc, wszyscy ci wielcy dostojnicy byli właściwie w rangach podoficerskich i w istocie, co się tyczy inteligencji, niczem nie różnili się od rybaków. Zaznaczyć też należy, że rybacy są właściwie żywiołem do pewnego stopnia anarchistycznym, na wszelkie poczynania rządu zapatrują się bardzo krytycznie i nieufnie, a o lada co wyrzekają. Ale Niemcy wzięli ich tak mocno w kluby, że w krótkim czasie nietylko zupełnie ich złamali, ale i nauczyli bezwzględnego posłuszeństwa i karności. Leśniczy helski, którym gdzie indziej bywa człowiek bardzo wykształcony, znający się w całem znaczeniu słowa na kulturze leśnej i specjalizujący się w niektórych jej działach, otóż leśniczy helski bywał zwykle człowiekiem bez żadnego wykształcenia, pełniącym zwykłe funkcje dozorcy leśnego, inaczej mówiąc, był właściwie leśnym. Tak było z wszystkimi niemieckimi urzędownikami na Rybakach. Nie starali się oni bynajmniej o kulturę ani potrzeby ludności, a tylko dokuczali jej wszelkiemi możliwemi sposobami, starając się wpoić w nią strach i szacunek dla Niemców. Doszło do tego, że nawet starszy poczta, Kaszeba z tej samej wioski, mówiacy w domu stale po kaszubsku, w służbie używał wyłącznie niemieckiego języka, a wchodząc do izby któregoś z adresatów, mówił zawsze: „Gelobt sei Jesus Christus!“
Za łagodnych rządów polskich zanikła ta karność, posłuszeństwo, szacunek dla urzędowników. Niema już dawnych wysokich grzywien, aresztu za byle co, szykan, prześladowań, więc ludzie bez strachu kradną drzewo z lasu, strzelają kulingi, których za czasów niemieckich strzelać nie było wolno, tralują w zakazanych miejscach, niszcząc dno zatoki, poławiają fląderki zbyt młode i na węgorzyki z zatoki Puckiej używają bodorzy nie o dwóch przepisowych ostrzach, lecz najeżonych ostrzami tak, że wyglądają nie jak ościenie, lecz jak grabie. Przy tem wszystkiem bynajmniej sobie rządów polskich nie chwalą.
Ale poczta zawsze cieszy się powszechną życzliwością, jak cieszył się nią i dawniej, za czasów niemieckich, gdy kolei jeszcze nie było, a pocztę przywożono końmi tylko wówczas, gdy komunikacja była możliwa. Ponieważ kontakt ze światem był wtedy bardzo słaby, listowego uważano za coś w rodzaju wysłańca bogów, niemal za anioła, który zjawiwszy się niespodzianie, przynosił długo oczekiwane wieści z bliższych i dalszych stron. Dlatego też poczta, wchodząc do pokoju, zawsze witał wszystkich słowem bożem, a doręczanie listu lub też przesyłki było aktem uroczystym, podczas którego wszyscy mieli miny skupione i poważne. Telegram wywoływał panikę, a zresztą kto tam kiedy telegrafował?
Za czasów polskich dzięki kolei wszystko się zmieniło i każda wioska została ściśle związana z krajem. Ale poczta po staremu czczony był jako zwiastun nowych wieści.
Nieraz o tem rozmyślał Gust podczas codziennej czternastokilometrowej przechadzki torem kolejowym. Dumą napawała go myśl, że w tym ogromnym aparacie pocztowym i on coś znaczy, że choć z powodu złego stanu zdrowia niezdolny do rybołówstwa, nie jest przecie niedołęgą, lecz czemś, sprężyną wielkiego mechanizmu. Że oto w czarnej torbie niesie wieści zbliska i zdaleka, radosne i smutne, wieści o narodzinach i śmierci, przekazy, pozwy i wyroki sądowe. Spotykając się często z ludźmi, którym listy doręczał, znał ich życie, a przeto wiedział, że ten i ów oczekuje listu z Australji, inny przepowiada pogodę na podstawie wiadomości otrzymanych z Ameryki, bo jakżeby rybak do rybaka nie pisał o tem, jakie jest wiodro, a to wiodro przechodziło przez Atlantyk i po dwóch tygodniach dokazywało w Europie. Wiedział, co ryży Adam z kozią bródką pisze do swej żony z Belgji, wiedział jak Szczepan, brekujący w Hamburgu i nie przysyłający rodzinie pieniędzy, w listach wyśmiewa się z żony, wiedział, co chłopcy, służący na polskich statkach wojennych, wypisują, aby wyłudzić od tatka lub neńki pięć czy dziesięć złotych. Zdawało mu się czasami, że ta jego torba pęcznieje życiem, że się w niej twór żywy rusza, że oto z niej ma się wyłonić na świat coś nowego, jasnego i dobrego. A kiedy indziej znowu miał wrażenie, że w niej krzyczą głosy wioski, którą obsługiwał, że każdy jej mieszkaniec zwierza mu się ze swych radości, smutków, zmartwień i nadziei.
Poczta chodził torem kolejowym, bo tak było bliżej. Jako osobę urzędową dróżnicy przepuszczali go bez trudności, zwłaszcza, że o tym czasie pociągi żadne nie chodziły. Zato jednak poczta nigdy nikogo po drodze nie spotykał, że zaś był młody, więc mu się droga w samotności dłużyła, zwłaszcza z początku. Ostatecznie przy pięknej pogodzie przechadzka, choć męcząca, nie była przykra, ale zimą, w czas mroźnych wichrów, zamieci śnieżnych, lub wiosną, gdy wiały zimne wiatry, było poczcie nieraz bardzo ciężko i wtedy srodze na swój los narzekał. Wreszcie przywykł.
Droga szła skrajem lasu, tak że po lewej ręce widziało się wciąż szerokie przestworza wód zatoki, a za niemi szafirowy drugi brzeg. Poczta, który miał wzrok doskonały, widywał w dzień pogodny nietylko domy po tamtej stronie, ale nawet furmanki na szosie. Z początku jednostajność zatoki, zrzadka tylko urozmaicona widokiem żaglówki czy łodzi rybackiej, nudziła go. W wiku ruch był mały. Gdy do tej jednostajności przywykł, zakochał się w niej. Przynosiła mu ulgę. Od czego? — nie wiedział, ale czuł, że tu oddycha szerzej i swobodniej. Nie zwalniając kroku, radował się ciszą, z lubością pieszcząc szare, lśniące wody rozkochanemi spojrzeniami. Cały ich blask skupiał się wówczas w jego oczach.
Nigdy na dłuższy czas nie opuszczał wioski rodzinnej. Na kraju był najdalej w Wejrowie[7] na odpustach. Żył, jak wszyscy ludzie w wiosce, nie przypuszczając nawet, że można żyć inaczej, a ponieważ do tego miał sztelę i był urzędownikiem, więc sądził, że powinien być z życia zupełnie zadowolony. A jednak mimo wszystko nie czuł się dobrze wśród ludzi, nawet najbliższych. Coś go od nich odpychało, coś wyganiało go z pośrodka nich, a nieraz i oni sami od siebie go odsuwali, ponieważ, choć żył ich życiem, nie żył ich trudem ani wzruszeniami. On, właściwie z krwi i kości rybak, stał się dla nich obcym i czuł się im obcym, jak tylko został urzędownikiem. Połową duszy wszedł w nowy świat, a połową tkwił w starym. I to męczyło go. Dlatego mimo uciążliwości codziennej dwumilowej przechadzki oddychał swobodniej, gdy znalazł się za wioską, sam, w obliczu zatoki i lasu.
A oto widzi już cel wędrówki — małą, biedną wioszczynę rybacką, wykwitłą z piasku między dwoma morzami, na skrawku lądu, szerokim zaledwie na jakich paręset metrów. Od strony zatoki domy stoją tuż nad wodą, od Bałtyku dzieli wioszczynę niska wydma, porosła kilkunastu karłowatemi sosenkami, wykoszlawionemi przez wichry. Nad zatoką pasie się kilkanaście krów łaciatych i kilka baranów. U wybrzeża kołysze się smętnie łódź samotna. Wiatr rwie z kominów kłęby dymu i zmieszawszy je z śniegiem, rzuca w puste uliczki. Na lewo i na prawo nic, prócz wody.
Teraz poczta zaczyna urzędowanie. Strzepnąwszy ze skorzni i z płaszcza w sionce krupy śnieżne, puka śmiało, uchyla drzwi i podaje, co ma do wręczenia. Przytem dorzuca zwykle jakieś słówko, ważne nietyle przez swą treść, ile przez intonację głosu. — List, Macieju! — mówi, a Maciej wie już, że to nie pozew, nie nakaz płatniczy, nie grzywna czyli, jak rybacy mówią, „krzywda“, ale list od syna okrętnika, czy od córki, służącej w Gdańsku. Dużo znajomych Maciej w szerokim świecie nie ma. A do drugiej izby zawoła przez uchylone drzwi: — Detki, Bernardzie! — A Bernard już sunie ku niemu z wyciągniętą po przekaz tatuowaną łapą i z rozpromienioną miną. Tam z dyskretnym uśmiechem, w milczeniu podaje dziewczynie kartkę od chłopca, który służy na polskim torpedowcu, gdzie indziej z jowjalnym żarcikiem doręcza zaproszenie na wesele. Wsunąwszy przez drzwi list w kopercie z czarną obwódką, szybko ucieka. Urzęduje tak z całym zapałem i zdaje mu się chwilami, że bez niego w tej wiosce nic nie mogłoby się stać, że on tu wnosi życie, budzi po chałupach śpiochów i wyprowadza ich na świat. W każdym razie prawdą jest, że przeważnie pozostawia za sobą twarze weselsze.
Obszedłszy tak całą wioskę i odebrawszy od sołtysa pocztę, odpoczywa kilka minut, a potem rusza w drogę powrotną.
Spełniwszy obowiązek, nie myśli już o sprawach służbowych, lecz idąc wolniej, duma o swym losie.
Wszyscy wiedzą, że młody poczta jest zapalonym zwolennikiem książek, i wszyscy uważają to za jeszcze jeden objaw jego chorowitości, bo któż na półwyspie czyta? Do książek jegomość musiał ludzi przyzwyczajać, a to w ten sposób, że kazał się zbierać kilku ludziom u któregoś z zamożniejszych rybaków i tam czytał im głośno, zwilżając czasem gardło słodkiem piwem słodowem. Ale napróżno chciał słuchaczy rozpłomienić entuzjazmem Sienkiewicza, lub choćby nawet serdeczną prostotą dzielnej Rodziewiczówny. Skończyło się na tem, że aby wogóle jakoś ludzi książkami zainteresować, jegomość czytał im rozmaite przygody Arsenjusza Lupina, tak barwnie i szczegółowo opisane przez poczciwego Leblanca, poety paryskich rzezimieszków i szantażystów. To rybaków zajmowało tak, że słuchali z otwartemi ustami, kręcąc z podziwem głowami, pełni uwielbienia dla genjalnych tricków złodziejskich.
Rozumie się, młody poczta również chętnie dowiadywał się o burzliwych losach Arsenjusza Lupina, i choć sam urzędownik, zawsze cieszył się, gdy ten złodziej wywiódł urząd w pole. Ale prócz tego czytywał też i inne książki, które czerpał tak z miejscowej bibljoteczki ufundowanej przez pewnego ideologa księgarza, jak też zbierał po domach, gdzie je pozostawili letnicy. Miał cześć dla pisanego słowa, nieświadomie rozkoszował się poezją rzeczy nieznanych. Nie wyjeżdżając z półwyspu nigdy dalej jak do Wejrowa, nie wiedział, jak świat wygląda, a przeto tworzył go sobie sam według własnego rozumienia, na podstawie tego, co przeczytał i jak to zrozumiał.. Nie przesadzimy mówiąc, iż był to świat dziecka.
Prawdopodobnie ta właśnie wyobraźnia dziecinna młodego poczty sprawiła, iż pewnej chwili w wydarzeniach codziennych, nie zasługujących nawet na uwagę, zaczął się dopatrywać zjawisk nadzwyczajnych, jakby z innego świata, a które chwytały go za serce tak, że wkońcu uczyniły go szczęśliwym.
Było to tak:
Przy drodze, prowadzącej do małej wioski rybackiej między morzami, znajdowało się w lesie miejsce, zdawiendawna uznane za uroczysko. Miały się tu dziać dziwne, niesamowite historje. Z lasu wybiegały olbrzymie czarne psy, rzucały się na przechodniów i zatrzymywały ich, tak że się ruszyć nie mogli. Kiedy indziej zjawiały się widma, czasem znów niby ludzie, którzy jednak również zatrzymywali wędrowców, nie chcąc zejść im z drogi, lub też wciąż ją zabiegając. Któżby zresztą spamiętał, co o tem strasznem miejscu opowiadano! Dość, że uroczysko to nawet w dzień było straszne, a w nocy za żadne skarby świata nikt nie byłby się w ten las zapuścił.
Właśnie dlatego młody poczta wiele sobie po niem obiecywał. Ile razy do niego się zbliżał, zwalniał kroku i szedł cicho, jakby bojąc się zbudzić głośniejsze echo, a serce biło mu żywiej. Zdawało mu się, iż lada chwila ktoś z lasu wyjdzie lub coś dziwnego na tor wyskoczy. Spodziewaj się przygody, wierzył, że ujrzy tu jakieś nadziemskie zjawisko.
Spotkał go jednak zawód. Bór na uroczysku był zwykłym borem, szumiał jak i inne, kręte wąwozy i pagórki na wydmach wyglądały tak samo jak gdzie indziej, wogóle nic tu nadzwyczajnego nie było, prócz może niesamowitego jakgdyby falowania powietrza w ciszy. Czasami zdawało się poczcie, że nawet ta cisza jest niesamowita, ponieważ jednak nic się nie działo, poczta do tej ciszy przywykł i po pewnym czasie, przechodząc koło uroczyska, nie myślał o niem nawet. Stało mu się tak pospolite i codzienne, jak wogóle cała droga, która mu się już znudziła. Jedyną odmianę stanowiła pogoda. W piękny czas szło mu się dobrze, w niepogodę klął. Siedm kilometrów w jedną stronę, potem miłe domki cichej wioski między dwoma morzami, uśmiechy po chałupach, radosny błysk oczu, odrobina tego ludzkiego serca — tak, to była istotnie radość! — i znowu siedm kilometrów zpowrotem. Poczta tak do tego przywykł, że gdy puszczał się w drogę, nie myślał o niczem, jak tylko o ludziach, których miał nawiedzić.
Ale raz — było to w czas straszliwej zamieci śnieżnej — zdarzyło się przecież coś, czego poczta w żaden sposób nie mógł zrozumieć. Śnieg walił tak gęstą masą, że o kilka
Fot. Jan Bułhak, Wilno.
kroków już nic nie było widać. Gałęzie sosen były ni tak oblepione, że wyglądały jak łapy białych niedźwiedzi. Poczta niemal co minute musiał otrząsać z siebie śnieg. Zatokę zasłoniła gęsta, biała, ruchoma zasłona. A wtem rozległy się w głębi lasu wesołe okrzyki dziewczęce. Głosy były młode. radosne i dźwięczne jak dzwonki, a nawoływania spowite były, niby w wianuszki, w jasny, srebrzysty śmiech. Poczta w pierwszej chwili pomyślał, że to dziewczęta rozbawione gonią się w lesie, w tej chwili jednak przypomniał sobie, że w taki czas żaden dzeus nosa z domu nie wyściubi. I one goniłyby się teraz w lesie? Rzecz niemożliwa!
Więc kto się tam tak pięknie i wesoło nawołuje, któż po lesie ugania? Kto się śmieje tak wesoło, że aż serce od tego taje?
Poczta stanął i słuchał.
Śnieg, który w lesie padał nieco wolniej i nie tak gęsto, jak w otwartem polu, tłumił trochę dźwięczną i radosną wrzawę głosów dziewczęcych, ale i tak słychać je było wyraźnie. Głosiki, melodyjne jak skoczne dźwięki skrzypiec, odbijały się od pni sosnowych i od wydm tak, że chwilami łączyły się w słodkie, jasno brzmiące, ucieszne akordy. Śnieg walił. a las grał tą radosną muzyką.
Zdziwiony Poczta stał bez ruchu i słuchał. Doleciał go pełnobrzmiący, dźwięczny akord, który trwał długo, aż naraz zaczął się załamywać i mieszać. To tu. to tam dzwonił jeszcze wesoły tryl przekornego śmiechu, wkońcu śmiał się już tylko jeden jedyny głos dziewczęcy, a śmiech ten trwał długo, pleniem słowiczem wznosił się coraz wyżej i wyżej, aż zgasł w cichutkim chichocie.
Zapadła w lesie cisza.
Od zatoki wciąż monotonnie dął wiatr, miotający chmury śniegu.
Poczta długo jeszcze stał, czekając, czy cudny śmiech nie odezwie się w borze. Ale w lesie było teraz tak cicho i tak jakoś codziennie, że po pewnej chwili poczta przyszedł do przekonania, iż wszystko to musiało mu się chyba przysłyszeć. Mimo to cudowny śmiech głosów dziewczęcych dzwonił wciąż w jego duszy, tak iż nie spostrzegł nawet, kiedy, machinalnie roznió5tszy listy i odebrawszy korespondencję, znalazł się w drodze powrotnej do wioski.
Nic dziwnego, że resztę dnia chodził jak nieprzytomny, najmniejszej uwagi nie zwracając na swą przełożoną, pannę Anastazję, królowę poczty. Była to dziewucha tęga, olbrzymiego wzrostu, nader silnej budowy i kolosalnego apetytu, córka rybaka i oberżystki, której oberża mieściła się w tym samym budynku co poczta, tak że przez kuchnię obie te ważne społeczne instytucje z łatwością mogły utrzymywać z sobą kontakt. Panna Anastazja to osoba posępna, o szerokiej, pospolitej i nadętej twarzy zarozumiałego boksera. Nie lubiano jej powszechnie, ponieważ w urzędowniczej pysze była niegrzeczna, a nieraz ordynarna, w żaden sposób jednak nie można było uzyskać przeniesienia jej w głąb kraju, mimo iż nawet po polsku dobrze nie umiała i często przekręcała tekst depesz. Nie zawdzięczała trwałości swego stanowiska jakiejś protekcji, lecz poprostu temu, że jako córka rybaka doskonale rozumiała, co to znaczy przesyłka ryb. Gdyby na jej miejscu była urzędniczka z lądu, robiłaby wędzarnikom nieustanne awantury o to, że waga każdej skrzynki jest o kilka deka wyższa od podanej. Anastazja zaś przyjmowała takie skrzynki bez najmniejszych skrupułów, wiedząc dobrze, iż ryba wędzona puszcza sok, skutkiem czego waga jej w krótkim czasie się zmniejsza, tak, że na miejsce przeznaczenia przesyłka przychodzi z wagą właściwą i odbiorca nie ma się na co skarżyć. Gdyby stało się według woli pocztowej panienki z lądu. Waga każdej skrzynki byłaby o kilka deka mniejsza po przybyciu na miejsce, a że ryba wędzona jest produktem masowym, gdzie każdy gram wchodzi w kalkulację, odbiorcy zaczęliby reklamować i niezadowoleni z polskich dostawców zwracaliby się do Gdańska. Otóż Anastazja tajemnice te znała, wiedziała, że ryby, to nie stare żelaziwo, które może miesiącami czekać na wysyłkę, i za to, choć nie lubiana, była jednak ceniona.
Ta olbrzymia dziewoja raczyła łaskawie rzucić okiem na młodego pocztę, który spodobał jej się z powodu swej słabości. „Nad takim mężem można zawsze przewodzić!“ — myślała, jako że nie była skłonna do tego, aby znosić czyjąś władzę nad sobą. Umyślna sobie, że wyjdzie za niego zamąż i, jak była jego przełożoną na poczcie, tak nią zostanie i w małżeństwie. Ona będzie zawsze urzędowniczką, a on będzie, stosownie do jej rozkazów, nosił jej listy i paczki. Nie mówiąc mu nic o tych zamiarach, z łatwością uczyniła o swym niewolnikiem. Młody poczta patrzył jej w oczy jak pies, odgadywał jej życzenia i jak pies służył.
Ale tego dnia, kiedy rano w lesie usłyszał owe przedziwne śmiechy i chichoty dźwięczne, nie był tak uważny, jak zwykle. Anastazja wydała mu kilka zleceń, zauważyła jednak, że on ich nie dosłyszał. Szorstko, po swojemu, zwróciła mu na to uwagę — bez skutku. Poczta pracował machinalnie, a myślami był gdzie indziej. W uszach dzwonił mu wciąż srebrzysty, radosny, przekorny chichot.
Minął jakiś czas. Przez kilka nocy zrzędu poczcie śniły się prześliczne „feje“ (boginki leśne) z rozwianemi włosami i w pięknych powłóczystych szatach. Oczy ich lśniły jak gwiazdy, usteczka były jak czerwone kwiat ki, a twarze z róż i lilij. Ale po kilku dniach ciężkiej pracy, karcony wciąż przez surową Anastazję, która posunęła się tak daleko, że mu zabroniła wstępu wieczorem do ciepłej izby oberży, poczta nietylko opamiętał się, ale nawet o wszystkiem zapomniał. Po staremu chodził do wioski między morzami, i choć czasem koło uroczyska przystawał, sądząc, że może co usłyszy, nie słyszał, nic. Las milczał.
Pewnego dnia spadła na półwysep gęsta douka. Poczta ledwo widział ścieżkę przed sobą. Las był jakby wypchany szarą watą. Tu i owdzie tylko przezierały przez mgłę czarne pnie drzew, zdaleka dolatywały z wiku żałosne krzyki dzikich łabędzi. Zresztą było zupełnie cicho.
Poczta szedł bardzo prędko, bo w tym falującym obłoku mgły czuł się jakoś nieswojo. Kiedy był niedaleko uroczyska, niepokój jego wzrósł tak, że przemykał się koło tego miejsca na palcach, rzekłbyś, bojąc się, aby kogoś nie zbudzić.
Wtem stanął.
Na skraju boru mgła falowała niby cienka zasłona, poruszana wiatrem. Zdawać się mogło, że to nie mgła, lecz raczej gęsty, falujący i drgający muślin. Najdziwniejsze było to, że zasłona ta, chwiana lekkim wietrzykiem, poruszała się tak, iż chwilami ogarniała sobą kształty — w zarysie niepewne, niejasne, ale najwidoczniej ludzkie, niby dziewczęce. Poczta, patrząc na to, miał wrażenie, że postaci owe, ukryte za ruchomą zasłoną, starają się przebić ją i przejść przez nią, lecz wplątane w miękką, nie stawiającą oporu materję, dokonać tego nie mogą. Równocześnie z głębi lasu dał się słyszeć przesłodki śpiew na kilka głosów, śpiew, jakiego poczta nigdy w życiu nie słyszał, nawet w radjo, u którego go nie raz sadzał jeden z uprzejmych letników. Śpiew to zbliżał się ku skrajowi lasu, to znów oddalał, rósł w wielką potęgę, a potem ścichał, rozłamywał się na przebogate akordy lub też pozwalał brzmieć i dźwięczeć jednemu jedynemu głosowi. Głosy były dziewczęce. A gdy tak w lesie śpiewano, zasłona z mgły na skraju lasu chwiała się coraz gwałtowniej, jakgdyby nią szarpano, a młode głosiki wciąż wybuchały wesołym, drażniącym śmiechem. Naraz wszystko umilkło i dokoła nie było nic więcej, prócz mgły.
Po południu poczta wtajemniczył w swe przygody majestatyczną Anastazję. Wyśmiała go. Powiedziała mu, że to wszystko pochodzi z czytania głupich książek, wogóle z czytania, a wreszcie zwymyślała go.
Poczta i tym razem dał w siebie wmówić, że to wszystko było tylko przywidzeniem. Mgła, cisza leśna, opowiadania związane z uroczyskiem, jego własna wyobraźnia, podniecona czytaniem książek, niezawsze zrozumiałych — to wszystko mogło przywidzenie wywołać, tak samo jak za pierwszym razem. Przecie nieraz widział, gdy silniejszy podmuch wiatru mgłę rozbijał, jakie robiły się różne fantastyczne figury i bestje z jej strzępów. Zmartwiony i trochę zły na Anastazję za to, że go pozbawiła złudzenia, poszedł na piwo pod „Łososia“.
Nie było tam nikogo, prócz oberżysty, jego żony i dwóch młodzieńców, którzy pracowali w oberży. Jeden z tych lorbasów nazywał się Anton, drugi Paweł. Oba te gołowąsy były nad wiek swój wyrosłe i mocne. Stare buksy, bo na nowe stać ich nie było, sięgały im już niemal do połowy łydek, a z krótkich rękawów żakirtów wystawały czerwone mocne przedłokcia. Praca ich w oberży nie była ciężka. Nabijali piwo w piwnicy, wyjeżdżali czasem do lasu po chróst lub drzewo i wogóle spełniali różne drobne przysługi, przyczem Tuna, lorbas wielce muzykalny, grywał podczas muzyki na basie, obaj zaś, jako rodowici synowie rybaków, znakomicie wyławiali z morza bity i to stanowiło ich największą wartość. Żyli z sobą jak bracia, byli dla wszystkich bardzo uprzejmi, ale, jak zwykle rybacy, ze wszystkich w głębi ducha drwili i każdego poza oczy wyśmiewali.
Poczta pił powoli piwo, siedząc w ciemnym kącie za stołem tuż przy szynkwasie. Obok niego siedziały dwa lorbasy. Przy piecu grzał się oberżysta, czyszcząc w zadumie brunatną wełnę owczą. Za szynkwasem zwijała się jego żona, tęga, przysadzista brunetka o miłej różowej twarzy.
Zapadał właśnie zmierzch. Ponieważ mała prywatna elektrownia zbudowana przez jednego z rybaków nie funkcjonowała, skutkiem tego wciąż ktoś przychodził po naftę. Raz po raz słychać było w sieni drobne kroki; stuk drewnianych korków, poczem drzwi uchylały się i do oberży wchodziła nieśmiało samych tylko pończochach dziewczynka, czasem dwie, a czasem nawet troje dzieci, które, trzymając się za rączki, trwożnie szły ku szynkwasowi i stawały przed nim w pełnem szacunku milczeniu. A oberżystka zgarniała pieniądze, wciąż nalewała naftę, a czadami dawała dzieciom na dodatek bonbony.
Poczta przyglądał się tej scenie, melancholijnie popijając psiwko, które mu jakoś nie smakowało. Chciał mówić, a nie miał z kim. Oberżyście zwierzać się nie chciał, bo znał go jako człowieka nie wierzącego w żadne nadzwyczajne zjawiska, a przytem złośliwego. Więcej zaufania miał do siedzących w ponurem milczeniu koło niego dwóch lorbasów, którzy, choć nie mieli nic do roboty, siedzieli w ciepłej izbie, drzemiąc z otwartemi oczami, bezmyślnie, jak to tylko rybacy umieją.
Zamówił trzy konjaki i trzy piwa. Dryblasy ożywiły się natychmiast, i wypiwszy po kieliszku konjaku, spojrzały na niego wdzięcz nie i przymilnie, pewne, że ich do czegoś potrzebuje. Bo któżby im bez interesu stawiał wódkę, piwo i częstował papierosami?
Poczta zaczął opowiadać o uroczysku, koło którego codzień przechodził. Uroczysko to było wśród rybaków legendarne i zawsze wiele o niem mówiono. Poczta krążył w opowiadaniu swem dokoła tego miejsca, nie mogąc się zrazu zdobyć na odkrycie swych kart. Dryblasy słuchały z potakującym uśmiechem, kiwały głowami i milczały. Poczta kazał dać jeszcze trzy konjaki, a na zakąskę trzy piwa. Draby wypiły wdzięcznie i całe zmieniły się w słuch, w ciąż doszukując się w słowach swego towarzysza istoty rzeczy. Czy on tam bity jakie ukrył i teraz chce, żeby mu je nocą w tajemnicy zawieźli do domu? Czy może chce ukraść dwa, trzy sągi drzewa? Czemuż o tem uroczysku tyle mówi? Wszak oni znają je bardzo dobrze.
Poczta wahał się w myśli, ale w duszy nabierał coraz więcej odwagi. Postawił jeszcze jedną kolejkę. Oczy mu rozgorzały, gdy twarze dryblasów, nieme i niewzruszone, nie zdradzały nic prócz pochlebnej przymilności i ciekawości.
Wówczas poczta zaczął im opowiadać, co w uroczysku słyszał i widział. Słuchali go z wielkiem zajęciem, w milczeniu, przyglądając mu się uważnie, jemu zaś, gdy sobie przypomniał perliste, dźwięczne śmiechy w lesie, a później śpiew przecudny, dolatujący z za zasłony z mgły, twarz się rozjaśniła, na policzki wystąpiły rumieńce, a oczy świeciły mocnym blaskiem. Widział przed sobą uroczysko, gąszcz pni sosnowych, między niemi tu i owdzie brzózka biała, jak mniszka, i słyszał śpiew, do którego dusza mu się wyrywała. Ten śpiew był jakby mocną, jedwabną nicią czerwoną, która, omotawszy jego żywo bijące serce, wyciągała mu je z piersi przez gardło, ściśnięte kurczowo wzruszeniem.
Chłopcy słuchali go z wielkiem zaciekawieniem i jakby z lękiem. Uroczysko słynęło na całym półwyspie z nadnaturalnych zjawisk. Były to przeważnie straszydła, tym razem jednak okazywało się, że w uroczysku nietylko straszy, ale że można tam także usłyszeć i zobaczyć piękne cuda.
Poczta, zauważywszy wrażenie, jakie na nich zrobiło jego opowiadanie, kazał dać jeszcze jedną kolejkę. I tu zbłądził, bo teraz chłopcy, którzy wiedzieli doskonale, że w tym samym domu, gdzie jest poczta, mieści się oberża, nabrali przekonania, że towarzysz ich, podpiwszy sobie naprzód tam, przyszedł pod „Łososia“ aby tu ostatecznie już zaprószyć sobie głowę. Jako ludzie wszystko wiedzący, rozumieli, iż w obecności Anastazji zrobić tego nie śmiał. Byli pewni, że wszystkie te nadzwyczajne historje wylęgły się w jego nabrekowanej głowie. Kiedy poczta wyszedł, zaczęli go wyśmiewać naprzód sami, a potem z całą wioską, po której marzyciela obnieśli.
Poczta, nie wiedząc nic o tem, w dalszym ciągu oczekiwał jakichś nadzwyczajnych wydarzeń w uroczysku. Nie działo się jednak nic. Mijała zima, a uroczysko było wciąż jakby obumarłe. Poczta odwiedzał je czasem w nocy, zwłaszcza gdy księżyc pięknie świecił, bo spodziewał się, że w ciszy nocnej łatwiej może coś ujrzy i usłyszy. Postępował lekkomyślnie, bo uroczysko w nocy było nie bezpieczne, przynajmniej ludzie tak sobie o niem opowiadali. Mogło go tedy spotkać coś nieprzyjemnego. Ale on, człowiek zresztą słaby i bardzo wrażliwy, niczego się już tam nie bał. Był pewny, że nie spotka go nic złego, a gdyby nawet, to wierzył niezłomnie, iż pięknie śpiewające dobre duszki niezawodnie go ocalą. Ale nie stało się nic, ani złego ani dobrego. Uroczysko zmieniło się w zwykły las i nic więcej. Jednakże poczta, choć nieco posmutniał z tego powodu, nie tracił ani wiary, ani nadziei. Przypuszczał, że może uroczysko zostało na jakiś czas opuszczone, był jednak pewien, że prędzej czy później znów ożyje.
Z tą wiarą chodził dzień w dzień do wioski między morzami, nie zwracając nawet uwagi na uroczysko, pewny, że w danym razie ono samo się doń odezwie. Wieczorami zaś czytał przy zakopconej lampie — lampy rybackie są zawsze zepsute i kopcą — czytał namiętnie książki, z łokciami opartemi na stole i z palcami zanurzonemi we włosy.
Przyszła wiosna. Łabędzie odleciały, rybacy ciągnęli na strądzie laskorny i wozili łososie do Gdańska. Inni wyjeżdżali nocą na drewanie. Wieczorami rozbłyskiwały na morzu światła tak liczne, jak na cmentarzu świeczki w Dzień Zaduszny. Ptaki wędrowne gęstemi stadami przeciągały nad półwyspem, dziewczęta, kobiety i starsi rybacy, którzy nie wyjeżdżali już na morze, pracowali w polu, zamieniwszy się w rolników. Już też i pastuch gminny wyprowadził na torfiaste pażyce nad zatoką krowy łaciate i stado owiec, które powiększyło się o kilkanaście płochliwych a figlarnych jagniąt. Było zimno, bo woda wciąż jeszcze trzymała ziąb zimowy, ale słoneczko świeciło jasno, a po błękitnem niebie chyżo mknęły białe obłoki, mieniące się perłowemi blaskami. Na wysokościach śpiewały skowronki.
Było tak cudnie na świecie, że poczta zupełnie zapomniał o cudach uroczyska. Przedstawiało mu się teraz, jak wypiękniały z wiosną, ale zwykły bór. Słońce wsuwało między drzewa swe szerokie, jasne promienne płaszczyzny, pnie drzew stawały się złote lub ciepło brunatne, co odbijało żywo od świeżej zieleni trawy, porastającej pagórki i wąwozy wydmy. Zdawało się, że w lesie jest ciepło, a niewątpliwie było zacisznie i bardzo przyjemnie. Ale las poczty teraz już nie pociągał. Młodzieniec wolał wzrok zatapiać w rozpromienionym błękicie zatoki i wysokiego brzegu po drugiej stronie. W godzinach wędrówki poczty na zatoce ruchu żadnego nie było i zrzadka tylko dawał się widzieć brunatny żagiel czarnego pomarenka. Lecz poczta nie szukał wzrokiem batów ani żaglówek, bo całą duszą nurzał się w błękitnem lśnieniu wielkich wodnych przestworzy. Bił od nich niezmącony niczem spokój i pogoda.
W wiosce między morzami witano go teraz stale radośnie, ponieważ przynosił coraz to więcej przekazów pieniężnych. Były to zadatki od letników na mieszkanie. Dawniej, za czasów niemieckich, kiedy łosoś na św. Wojciecha nosem o strąd uderzył i odchodził, rozpoczynał się dla rybaków straszny i długi przednówek, bo przez całą wiosnę ryb zupełnie nie było, a dopiero z początkiem lata zaczynał się połów bańtek. Rybacy, nie mając co jeść, poławiali je i wcześniej, ale te wczesne, młode bańtki były tak małe, że szkoda było dla nich tłuszczu potrzebnego do smażenia. Głodowano wtedy na półwyspie nie na żarty. Ale za czasów polskich to się zmieniło, bo jak tylko skończyło się rybołówstwo, ze wszystkich stron dalekiego kraju napływały spore sumy jako zadatki na mieszkania — właśnie wówczas, gdy już wszelkie zapasy były wyczerpane, a o pieniądzach za ryby marzyć nawet nie można było. Wówczas cały półwysep ożywiał się. Wszędzie przerabiano większe pokoje na dwa mniejsze, dobudowywano piąterko, stawiano w podwórzach budy, czyszczono stajnie i chlewy, tak, aby i w nich letnicy mogli zamieszkać. Rybacy stawali się murarzami, cieślami, szklarzami i stolarzami, a wieczorem obie oberże pełne były ludzi, niezbyt już liczących się z groszem. Działo się tak we wszystkich wioskach półwyspu i całego wybrzeża.
Otóż raz wracał poczta znowu ze swej wioski między morzami. Był szczęśliwy, dlatego że niebo było czyste i pogodne, że zatoka zmieniła się w błonie błękitne, że ludzie cieszyli się z przekazów, które im doręczył, i że w wiosce zakwitły biało wszystkie drzewa owocowe. Drzewiny wyglądały jak panienki w śnieżnobiałych, ślubnych sukienkach. O uroczysku nie myślał. Czar wiosny, niezrównany urok nowobudzącego się życia wystarczał mu do szczęścia. Nie potrzeba mu było żadnych zjawisk nadprzyrodzonych.
A jednak, gdy znalazł się wpobliżu uroczyska, niespodziewanie ogarnęło go coś w rodzaju podniecenia połączonego z niepokojem. Zdawało mu się, że uroczysko odżyło. Nie było w niem wprawdzie nic tajemniczego, bo promienie słońca przenikały je nawskroś, tak że wzrok mógł dotrzeć do jego głębi, a przecie w tej jaśni słonecznej zauważył nieuchwytny, tajemniczy ruch. Coś tam, rzekłbyś, biegało, coś się ruszało, szeptało, chichotało.
Poczta stał chwilę zaniepokojony i wzruszony, a potem, nic nie dostrzegłszy, ruszył dalej.
Naraz z poza pnia niedalekiej sosny doleciał go wesoły, dźwięczny głos dziewczęcy, wołający:
— Ku-ku!
I z za pnia wychyliła się młodociana, różowa twarzyczka o fiołkowych oczach i długich, rozwianych złotych włosach.
— Ku-ku! Ku-ku! — odezwała się znowu.
Rozbawiony i zachwycony poczta skoczył w las i podbiegł ku drzewu. Ale w tej chwili od pnia oderwało się drobne, prześliczne zjawisko w długiej, luźnej szacie błękitnej i uciekło.
Poczta pogonił za niem. W tej chwili jednak dało się słyszeć walanie tuż przy nim z poza najbliższego drzewa, a gdy się w tę stronę zwrócił, ujrzał znów dzieweczkę, pierzchającą przed nim w głąb lasu. O dziwo! Sukienkę miała ciemnoczerwoną, a na niej długie włosy ciemnofioletowe jak ów piasek, który morze wyrzuca czasem na strąd. A tuż zaskoczyła go z głośnem wołaniem dzieweczka o włosach białych jak piana morska, oczach jak gwiazdy i otulona sukienką mieniącej się barwy morskiej.
„Ku-ku! Ku-ku!“ przekorne, żartobliwe, wesołe i dźwięczne dolatywało z wszystkich stron, a w którą stronę się poczta obrócił, wszędzie widział roześmiane twarzyczki, powiewne szaty i długie rozwiane włosy. Lecz ta dzieweczka miała sukienkę barwy nieba w noc księżycową, włosy czarne jak chmury, a oczy szarosrebrne. Druga, ubrana w szatę mieniącą się, jak zoloj podczas zachodu słońca, włosy miała faliste a różowe, niby piana morska tknięta czerwonemi promieniami zachodzącego słońca. Jeszcze inna śmigała po lesie w sukni ciemnogranatowej, gwiazdami srebrnemi usianej, a oczy miała złote, jak oświetlone okna kabin statków na sztimersztrychu. Tamta znów w sukni bladozielonkawego koloru lodu, u ramion miała skrzydła dzikiego łabędzia, a oczy ciemnoszafirowe jak mroźna, jasna noc zimowa. Były dziewuszki jeszcze inaczej strojne, ale poczta nie spamiętał tego wszystkiego. Wiedział tylko, że biegał za niemi od pnia do pnia, jak dziecko uradowany, aż póki wreszcie na jakiejś polance słonecznej dziewczęta nie wzięły się za ręce, i otoczywszy go kołem, nie zaczęły tańczyć, głośno i pięknie śpiewając. Wówczas Poczta tak się rozczulił tym cudownym widokiem i swem szczęściem, iż ukląkł pośrodku tanecznego koła i rozpłakał się jak dziecko. Przez chwilę widział jeszcze przez łzy jasną polanę i roztańczone, rozśpiewane koło żywych kwiatów, poczem nagle pieśń umilkła. Gdy otarł oczy i otworzył je, nie było już nikogo. Sam klęczał pośrodku polanki, a słońce świeciło mu prosto w twarz.
Nic dziwnego, że młody poczta przez cały dzień chodził jak pijany. Upajało go nietylko wspomnienie tego, co widział, lecz także tchnienie wiosny. Potężna Anastazja nieczuła była na piękno wiosny, która dla niej była tylko zapowiedzią zwiększonej pracy i utraty samodzielności, ponieważ na czas sezonu odkomenderowywano zwykle na pocztę urzędnika, wyższego od niej rangą, i do którego wskazówek musiała się stosować. Prócz tego nie mogła być niegrzeczną dla letników, bo nigdy niewiadomo było, z kim się mówi. To wprawiało ją w tak zły humor, że młody poczta ani myślał wtajemniczać ją w to, co widział w uroczysku. Poszukał tedy swych przyjaciół, lorbasów z oberży, którym wszystko opowiedział. Ale lorbasy miały już dość marzeń i nadzwyczajnych historyj, bo oto teraz zbliżała się piękna, złota rzeczywistość. Wkrótce już miał wejść w życie na kolei sezonowy rozkład jazdy. Zacznie się noszenie rzeczy letnikom i oddawanie różnych drobnych przysług, a wiadomo przecie, że za darmaka nikt nie skaka i że letnicy płacą tak, jakby nie wiedzieli, co począć z pieniędzmi. A prócz tego codziennie muzyka do obiadu, do kolacji i do tańca — to też coś da. Więc wysłuchawszy opowiadania młodego poczty i napiwszy się za jego detki, wykpili go bezlitośnie, wiedząc, że już nie potrzebują się z nim liczyć, bo wkrótce sami dość będą mieli grosza na piwo.
Poczty nie dotknęło to bynajmniej. Znał dobrze swych braci i wiedział, czego się może po nich spodziewać. Na wdzięczność ani na uczucie nie liczył nigdy, wiedząc, że każdy ma przedewszystkiem na oku swój interes. A tedy zapłaciwszy za konjak i piwo, bez urazy podał lorbasom rękę i odszedł. Bo przecież i on, opowiadając im swe przygody, miał na oku tylko własny interes. Pragnął się przedewszystkiem wygadać i chciał, aby go słuchano, a czy mu słuchacze wierzyli czy nie, to mu było zupełnie obojętne. Za słuchanie płacił im konjak i piwo.
Minęło zmudne lato (poczta miał bardzo dużo do roboty) i przyszła jesień. Gdy szron ubielił drzewa, przyleciały dzikie łabędzie i krzyki ich znowu zaczęły rozbrzmiewać w zatoce. Coraz częściej padał zimny deszcz, obrzękłe chmury zwisały czarnemi szmatami nad ziemią, robiło się smutno.
I otóż raz poczta, śpiesząc do wioski pomiędzy dwoma morzami, usłyszał w głębi lasu na uroczysku tęskny, żałobny śpiew. Bolesna, smętna melodja tak go chwyciła za serce, że bez namysłu skręcił z ścieżki prosto w bór i szedł za śpiewem. Po pewnym czasie ujrzał dziwny pochód. Śpiewając żałośnie jakowyś tren posępny i beznadziejny, dwójkami, wolnym krokiem szły panny w długich czarnych welonach na różnobarwnych sukniach i puszczonych włosach. Niby brylanty i srebrne hafty lśniły na tych zasłonach krople dżdżu i ornamenty ze szronu, jakim obsypały je drzewa, a tu i owdzie złocił się wśród kiru zwiędły liść brzozy. Szły, śpiewając pieśń pogrzebową, a jedna z nich niosła w rękach malutką trumienkę. Gdy ujrzały pocztę, zatrzymały się. On zaś, czapkę zdjąwszy, podszedł do nich i spytał grzecznie, z szacunkiem:
— Kogóż to chowacie, panienki?
Westchnęły smutno i odpowiedziały mu razem:
— Życie!
— Czyżby życie mogło się pomieścić w tak małej trumience? — zapytał zdziwiony poczta.
— A czyż serce twe jest większe od tej trumienki? — odrzekła panna, niosąca trumienkę.
— Cóż w niej niesiecie? — pytał dalej poczta.
Panienka otwarła wieko trumienki i pokazała mu ją.
Na błękitnym jedwabiu leżał tam zwiędły, żółty kwiat astra.
— Widzisz — idziemy pochować słońce!
I poszły dalej w las, śpiewając żałośnie.
Przyszły burze Wszystkich Świętych, wichry deptały półwysep, morze ryczało, huczało, czarne, ciężkie chmury zaciemniały niebo. Smutno zrobiło się na świecie. Dzień, bliźniaczo podobny do poprzedniego, ciągnął się w nieskończoność, ale gdy ktoś rzucił okiem wstecz poza siebie, spostrzegał ze zdumieniem, że dni mijają z niezmierną szybkością. Skończyły się węgorze, zaczęły się szproty, pomarenki wyjeżdżały na morze, wędzarnie dymiły, na biurku Anastazji znowu piętrzyły się stosy depesz, a do telefonu chrapliwemi głosami szczekali wędzarnicy, podczas gdy zakatarzony gramofon w oberży, charcząc, przygrywał tym, którzy popijali piwo, czekając na zamówiony telefon. W sionce znowu stał ogonek rybaków, a poczta ledwo mógł się przecisnąć między piramidami skrzynek.
Spadł śnieg.
Nadszedł adwent i ni stąd ni zowąd zaświtał dzień wigilijny.
Młody poczta bardzo lubił ten dzień. Nie dlatego, aby się po nim spodziewał czegoś dla siebie, nie! Starzy jego rodzice byli ubodzy, on sam pensję miał niewielką, najstarszy brat, żonaty, miał swój własny dom, średni był okrętnikiem na niemieckim sztimrze, więc o jakiejś uciesze w domu mowy być nie mogło. Cała uroczystość tego dnia polegała na tem, iż na obiad była wangorzowa zupa i wangorz smażony z bulwą, a na wieczór smażone bretlingi, również z bulwą, kuch i miętka (wywar z mięty). Więc nie to radowało pocztę, lecz radość powszechna, miłość, która ogarniała serca ludzkie tak, że nawet w ich oczach świeciła. Rzewne rozczulenie z powodu narodzin Dzieciątka, które w niedalekiej przyszłości męką swą miało zmazać wszystkie grzechy i świat odkupić, wdzięczność dla najświętszej Jego Matki, roztkliwienie nad ubóstwem i triumf z powodu hołdu i darów złożonych przez Trzech Króli — po którem to święcie dopiero miał się rozpocząć prawdziwy, wielki połów szprotów.
Mimo że torba była tego dnia dobrze wyładowana, poczta, wybierając się do wioski między morzami, dobrowolnie obciążył się kilkunastu paczkami, przeznaczonemi dla jej mieszkańców. Zwykle doręczał przekazy, z któremi adresaci sami zgłaszali się na pocztę po odbiór przesyłek, ponieważ jednak poczta wiedział, że przesyłki dzisiejsze są podarunkami wigilijnemi i że Anastazja przez dwa dni urzędować nie będzie, przeto chcąc biednych ludzi uradować, obwiązał wszystkie paczki, ściągnął lejper w „męski węzeł“, i zarzuciwszy sobie brzemię na plecy, ruszył w drogę.
Dzień był ponury i posępny. Nisko nad ziemią przewalały się po niebie chmury tak czarne, że na świecie ciemno się od nich robiło, a wody zatoki poczerniały. Zresztą wiatru nie było i mróz też nie dokuczał. Taki czas uważany jest przez rybaków za „fajn wiodro“, czyli za piękną pogodę. Ale poczta, który się oddawna już odfeszował, inaczej taką pogodę wyczuwał. Czuł się nią zwykle przygnębiony, bo kochał słońce, niebo pogodne i błękit wód. Dziś jednak nie zwracał większej uwagi na posępny smętek dnia, lecz biegł ku swej wiosce między morzami rozradowany, wiedząc, iż prócz listów świątecznych niesie podarunki przysłane przez letników z kraju. A więc sukienki, tabakę do fajki, bluzki, szale, cukierki i jabłuszka dla dzieci i tym podobne rzeczy.
W mig zwinął się z roznoszeniem poczty, wypił u sołtysa parę kieliszków konjaku, które zagryzł solonym wangorzem, i pełen radości udał się w drogę powrotną. Nietylko spełnił swój obowiązek, ale w ten miły dzień wigilijny sprawił ludziom przyjemność. Nie wiedział wprawdzie, co zawierały przesyłki, miał jednak takie uczucie, jakgdyby pochodziły od niego. I w rzeczywistości do pewnego stopnia tak było, bo co innego podarunek otrzymany w dzień wigilijny, a co innego po świętach.
Gdy tak biegi pogrążony w swych myślach i zadowolony z siebie, zauważył naraz, że z lasu ktoś wyszedł i stanął przed nim na ścieżce. Zamyślony, z początku nie zwrócił na to baczniejszej uwagi, dopiero po chwili uderzyło go, że ten ktoś wygląda niezwykle.
Było to przecudne zjawisko — dzieweczka w długiej sukni z białego łabędziego puchu, u dołu obramowanej jakby pasem utkanym z ciemnozielonych igieł sosnowych, a wyszytej w złote liście brzozowe. Oczy miała fiołkowe, a na złotych, lśniących włosach srebrną koronę z sopli lodowych i szronu, z wielką szafirową gwiazdą nad czołem. Złoty pas, zamykany na dużą szafirową klamrę, uwydatniał jej zgrabną panieńską kibić. W małej rączce trzymała różdżkę złotą.
Widząc, że zdumiony poczta stoi jak wryty, zaczęła iść ku niemu, okolona falowaniem białej sukni. Poczcie zdawało się, że to biały, migotliwy obłok płynie ku niemu.
Gdy była już niedaleko niego, zatrzymała się i zaczęła mówić:
— Nosisz biednym ludziom wieści ze świata, nieraz pieniądze, które są im pomocą, a dziś przyniosłeś im słowa miłości od ich najdroższych i podarunki. W wielu domach zapłoną wieczorem świeczki na bomach[8], obwieszonych cukierkami i rumianemi jabłuszkami. Niemało będzie takich, którzy radość tę zawdzięczają tobie i twej wiernej służbie. Powiedz mi, dobry człowieku, czy tobie kto kiedy co przyniósł, czy ci kto kiedy co przysłał, czy będziesz miał bom dzisiaj wieczór?
Poczta w milczeniu opuścił głowę na piersi.
— Ojce moi są już starzy — odpowiedział — a ja też nie jestem dzieckiem.
— Wszyscy jesteśmy dziećmi i wszystkim nam się radość należy w dniu dzisiejszym, gdy panem i władcą świata jest Dziecię. Że zaś tobie, człowieku dobry, bomu nikt nie da, przeto damy ci go my, wróżki uroczyska.
To mówiąc, wróżka wyciągnęła złotą różdżkę przed siebie i rzekła:
— Spojrzyj!
W powietrzu poczerniałem, zda się, od ciężkich czarnych tucz, brzemiennych śniegiem, błysnęła naraz jasna łuna.
To przedziwnemi barwnemi ogniami zapłonęła młoda choinka, rosnąca tuż przy ścieżce. Nie świeczki świeciły na niej, lecz płomienie barwne, tryskające z gałązek. Na wierzchołku drzewa skrzyła wielka, złotoczerwona gwiazda, z której wynurzała się główka anioła, ujęta w dwa płonące błękitnym ogniem skrzydła. Od wierzchołka ku ziemi, niby tak zwane „włosy anielskie“, biegły gęsto cienkie sznureczki żywego ognia, grające tęczowemi barwami. Zamiast jabłuszek, pomarańcz i cukierków kołysały się u gałęzi drzewa kule ogniste, które pękały, rozrzucając dokoła kolorowe płomyki, a mimo tylu tych ogni, sprawiających, iż drzewko było niby krzak cudownie tęczą gorejący, gałęzie jego nietylko nie płonęły, lecz ukazał się na niem gęsty śnieg, brylantowo lśniący wśród ogni, tu szkarłatny, tam purpurowy, błękitny, złoty a migotliwy i pełen blasku tak silnego, że aż oczy raził.
W tej chwili w głębi lasu cudne głosy dziewczęce zaczęły śpiewać jakiś święty hymn.
Zachwycony poczta zdjął czapkę i ukląkł, zapatrzony w gorejące drzewko.
A wtedy ognie zaczęły się z sobą mieszać, kłębić, przenikać wzajemnie, aż wreszcie, zbiegłszy się razem, stopiły się w kształt serca, z którego u góry tryskał wielki płomień miłości. Z serca tego wyjrzała słodka, uśmiechnięta twarzyczka Dziecięcia.
A naraz drzewko zgasło i chór w głębi lasu ścichł.
Poczta zwrócił się w stronę wróżki. Nie było jej.
Mimo to długo jeszcze klęczał na ścieżce pod lasem, modląc się bez słów, całem sercem, gdy w duszy śpiewała mu cudny hymn pełna radości, tkliwa wdzięczność.
Po pewnym czasie wierzchem dłoni obtarł oczy, wstał, poprawił rzemienie torby na ramieniu i wolnym krokiem ruszył ku domowi.

O tem widzeniu nie opowiadał nikomu. W domu w milczeniu zjadł zupę wangorzową i smażonego wangorza, a potem poszedł na pocztę, gdzie pracował jak zwykle.
Potężna Anastazja była nań tego popołudnia łaskawa, ponieważ całem swem ogromnem a leniwem cielskiem cieszyła się na dni odpoczynku, podczas których rybackim zwyczajem poświęcała się intensywnemu spaniu, w przerwach zaś niemniej intensywnemu jedzeniu. Dusza jej śmiała się do poduszek i ogromnych mis solonej wieprzowiny z marchwią, gotowaną na rzadko. Już widziała, jak wieczorem siedzi w oberży, przyglądając się sennie grze w karty, na którą schodziło się codzień kilku najbliższych sąsiadów. Chciała, żeby i młody poczta wieczorem się w oberży pojawił, i nawet zaprosiła go na święta, jeśli zaproszeniem można nazwać rozkaz niechętnym, burkliwym głosem wydany.
Ale poczta nie odpowiedział nawet.
Koło Północy zerwał się straszny sztorm nordowy. Wicher wył, gwizdał w oknach i dmuchał przez wywiercone w ścianach dziury, u których przed nastaniem połowów łososi zawieszano na hakach laskorny, wymagające naprawy, a dął tak silnie, że pozostałe na podłodze śmieci i kawałki papieru tańczyły i fruwały wesoło.
Nad ranem poczta wstał i nie zapalając światła, aby ojców nie budzić, ubrał się pociemku. Potem wyszedł.
Sztorm nordowy niósł na skrzydłach masy śniegu, którym ukośnie miotał przez półwysep. Było ciemno, a w dodatku śnieg oślepiał, wicher z nóg zbijał. Ale poczta nie dbał o to. Borykając się z burzą uparcie, dotarł do poczty, z przed której już ruszał wóz wysoko naładowany skrzynkami. Tam poczta odebrał korespondencję, włożył ją do torby i znowu kierował się ku stacji kolejowej. Szedł między domami w ciemnościach, to osłonięty od wichru, to znów chwiejący się i słaniający, gdy nade wiatr rzucił się na niego z którejś z bocznych uliczek. Ale na torze kolejowym było już trochę ciszej, bo tam las, porastający wydmy, osłaniał od nordy. Zato słychać tu było wyraźnie straszliwy ryk zburzonego morza i uderzenia fal o góry za strądem. Było przenikliwie zimno, a śnieg ciął twarz jak biczem.
Na stacji mimo wczesnej pory i niepogody panował żywy ruch. Między torami widać było spiętrzone stosy białych skrzynek. W tych, prawie kwadratowych, były szproty, w tych podłużnych — węgorze. Tuż stały kipy, pełne odpadków szprotowych. W poczekalni tłoczyli się ci, którzy wyjeżdżali na święta w odwiedziny do krewnych. Przed budynkiem stacyjnym kilku handlarzy ryb rozmawiało z rybakami w zydwestkach, skorzniach, skórzanych kaftanach lub ceratowych pelerynach na ramionach. Inni powychodzili na tor, patrząc w stronę Helu, skąd pociąg miał nadjechać. Niektórzy oczekiwali z Helu łososi, zamówionych dla „swoich państwa“ w Warszawie. Jeszcze inni przyszli z nałogu, z przyzwyczajenia, tak, jak w lecie w miejscach kąpielowych lub w letniskach wychodzi się na stację, aby widzieć kto przejeżdża. Oczywiście nie brakło też dwóch lorbasów z pod „Łososia“.
Nadjechał pociąg. Zaczęła się krzątanina. Pośpiesznie ładowano skrzynki z rybami i kipy, a przez ten czas rybacy rozmawiali z Helanami, wypytując ich o nowiny. Żółto świeciły okna oświetlonych przedziałów, migały tuż przy ziemi latarki konduktorów, słychać było nawoływania i głośną rozmowę.
Poczta, załatwiwszy sprawy urzędowe, wrócił na swoje miejsce i stał opodal od tego wszystkiego, poważny i nieruchomy. Wicher szarpał jego płaszczem i garściami rzucał mu w twarz śnieg, zimno przenikało do szpiku kości. Ale poczta nie zwracał na to uwagi, lecz stał, jak żołnierz na posterunku, z dumą i pokorą zarazem myśląc o tem, że jest ogniwem między światem a ludźmi z wioski między dwoma morzami i że jest nietylko urzędownikiem, ale zwiastunem wieści dobrych zdaleka.
I oto przypomniał mu się archanioł Gabrjel, niezmordowany zwiastun Boży, i poczta uczuł w sercu wielką błogość, iż służy pod jego rozkazami, wykonywając je sumiennie i z całego serca.
Za to dobra wróżka zapaliła mu cudowny bom w lesie.
Tłum odstąpił od pociągu, który gwizdnąwszy przeraźliwie, ruszył.
Młody poczta stał wyprostowany, patrząc, jak mijają go oświetlone okna wagonów.
Wiedział teraz — czem i kim jest.
I dlatego, gdy znowu skierował się ku poczcie, aby tam oddać i rozdzielić korespondencję, szedł z radością, szczęśliwy.
Żal mu tylko było, że z powodu święta nie będzie mógł dziś zanieść dobrych listów biednym mieszkańcom swej wioski między dwoma morzami.





Powiastka o złotych korkach.

Kiedy rybacy nie wyjeżdżają na morze, w dzień powszedni nie noszą skorzni ani trzewików, lecz chodzą w korkach, to znaczy chodakach, składających się z grubej na cal podeszwy drewnianej i skórzanego noska na palce. W tych korkach chodzić trudno nieprzyzwyczajonemu i one to powodują, że rybacy mają taki chód, jakgdyby nogi za sobą wlekli, przyczem zawsze są nieco zgarbieni. Ale tu już małe dzieci zwijają się w korkach raźno i biegają w nich tak, jak inne dzieci w sandałkach lub pantofelkach. W lecie wkłada się korki przeważnie na bose stopy, w zimie na grube wełniane pończochy. Obuwie to, zdawałoby się, bardzo pierwotne, ma tę dobrą stronę, iż jest trwałe, a znacznie lepiej od skórzanego, zwłaszcza dziurawego, chroni stopę od zetknięcia się z przemarzniętym lub mokrym piaskiem.
W wioskach rybackich powszechnie przyjęty jest zwyczaj zostawiania korków przed drzwiami lub w sieni, aby nie zanieczyścić błotem podłogi. Gość wchodzi do pokoju cicho, boso lub w pończochach. Taka wystawa korków wygląda bardzo pociesznie, zwłaszcza tam, gdzie rodzina jest liczna, co się często zdarza. Gdy się wejdzie do sieni o zmroku lub wieczorem, a światła niema, łatwo można się potknąć o czternaście lub piętnaście par pozostawionych tam korków. Tym, którzy znają dalekie strony, widok ten przypomina Japonję, gdzie przed każdym domem stoją pary drewnianych „getów“, albo Turcję, gdzie znów przed meczetami ciągną się długie rzędy pantofli.
Otóż w jednej wiosce rybackiej na półwyspie Helskim mieszkał młody nauczyciel z głębokiego lądu. Morza ani życia morskiego nie znał i nie rozumiał. Nazywał się bardzo pięknie, przypuśćmy Ryszard Marja Sobieski, i wprawdzie z rodu królewskiego nie pochodził, ale chętnie wyobrażał sobie, że tak jest. Dlatego też najchętniej mówił z ludźmi o królu Sobieskim i jego czasach, nawet „Tarczę Sobieskiego“ dzieciom na niebie pokazywał, aby wciąż swe nazwisko słyszeć i aby ten i ów pomyślał, iż on, choć skromny nauczyciel, ma w żyłach krew bohaterskiego króla.
Rozumie się, że pan nauczyciel Sobieski marzył o wielkiej karjerze i o wielkiem mieście, zwłaszcza, że był sprytny, zgrabny, naprawdę bardzo przystojny, taki ładniutki, gładki, rumiany, z małemi czerwonemi usteczkami i ślicznym noskiem. Przytem umiał siędobrze ubierać, miał bardzo dobre maniery, a także doskonale tańczył. Słowem, gdyby na świecie istniała jakaś sprawiedliwość, pan nauczyciel Sobieski byłby człowiekiem światowym. Zamiast tego musiał siedzieć w zapadłej wioszczynie rybackiej, gdzie „ludzi“ wcale nie było, tylko nieokrzesani rybacy, mówiący źle po polsku, a tak wszelkiej ogłady pozbawieni, iż pana Sobieskiego nawet nauczycielem nie nazywali, lecz poprostu „szkólnym“. Oczywiście, panu „szkólnemu“ Sobieskiemu bardzo się to nie podobało, ale nie śmiał nic powiedzieć, ponieważ bał się zrazić sobie rybaków, wśród których żyć musiał.
Mieszkał szkólny w gmachu szkolnym, w małym pokoiku na górze, z oknem zwróconem na północ, co było bardzo przykre wogóle, bo rzadko zaglądało tu słońce, szczególnie zaś dawało się we znaki, gdy zawyła straszliwa norda. Widok też nie był nadzwyczajny. Szkólny widział ze swego okna tylko oberżę i drażniący go na niej wiecznie nieortograficzny napis „Pod Bałtyckiem Łososiem“. To „kiem“ doprowadzało go czasami do szalu, ale nie było na to rady, bo Papaszk, stary oberżysta, miał węża w kieszeni i ani nawet na myśl nie byłoby mu przyszło przemalowywać cały szyld dla jednej głupiej litery. Czasem, gdy połowy były lepsze i urządzano zabawy, szkólny mógł przyglądać się czarnym sylwetkom tańczących par, widocznym przez okno rzęsiście oświetlonej sali. Widok ten jednak martwił go tylko. Pomyślałby kto, że niesłusznie, bo przecie widok ludzi tańczących jest wesoły. To prawda. Ale szkólny był młody i lubił sam tańczyć, a skoro ze swego okna przyglądał się, jak drudzy tańczą, to znaczyło, że nie miał pieniędzy, aby móc pójść na zabawę. Wtenczas widok weselących się ludzi nie jest wesoły i budzi myśli wielce smętne.
Wiele kłopotów miał też szkólny z dziećmi. Dzieci rybackie są bardzo chętne, zdolne, naogół grzeczne, dobre i bardzo pracowite. Rodziców bardzo kochają, starszych szanują, małe chłopaczki całemi dniami rąbią drzewo, dziewczynki noszą piasek ze strądu i wogóle wszystko pracuje. Ale, oczywiście, chłopcy, w których płynie krew rybacka, z szczególnem upodobaniem zajmują się wszystkiem, co się odnosi do rybołówstwa, marząc tylko o tem, aby wypłynąć na morze. „Izaks“, „beka“, „antryba“, „paczena“, „kaszyrz“, „elmąt“, „stewa“, „rema“ i inne takie, szkólnemu niezrozumiałe rzeczy, znacznie więcej zajmują dziecko rybackie. niż naprzykład opis pługa, którego ono tu nigdy nie widzi. Dlatego szkólny pracował z wielkim trudem i źle mu było wśród tych dzieci, bo musiał wbijać im w głowę rzeczy, których one zapamiętać nie chciały, a zupełnie nie rozumiał się na tem, co najwięcej dzieci zajmowało. Przytem, jako człowiek lądowy, nie umiał po kaszubsku, skutkiem czego nieraz nie rozumiał, co dzieci między sobą mówiły, zwłaszcza, gdy mówiły prędko. I to wzbudzało znów jego nieufność.
Nie wiedział też, jak ma postępować z rybakami. Dawniej, za niemieckich czasów, szkólny był tu potęgą. Walił trzciną bez najmniejszego miłosierdzia. Za jedno słowo polskie, wymówione w szkole, kazał dziecku pięć tysięcy razy napisać: „Ich darf in der Schule nicht polnisch sprechen!“. On miał dodatek do pensji za niemczenie dzieci, on był kierownikiem stacji meteorologicznej, mężem zaufania landrata, on stanowił o wszystkich sprawach i wszystkich prośbach rybackich do rządu. On był panem. Ale czemże jest szkólny za łagodnych polskich rządów? Musi liczyć dzieci, nie ma najmniejszej chęci bić ich, musi i chce być dla wszystkich uprzejmy, a ponieważ przytem jest człowiekiem „krajowym“, to jest z lądu, nikt się z nim nie liczy. Ale podania różne pisać rybakom musi, bo jakże, inaczej nie wypada. Listy im również pisze, bo dziś trzeba pisać po polsku, a cóż oni winni, że umieją pisać tylko po niemiecku? Za to wielka łaska, jeśli rybak raczy sprzedać parę funtów ryby szkólnemu, a nic do wędzarni. Taka to jest zacha.
Nic tedy dziwnego, że szkólny źle się czuł w tej małej wiosce rybackiej i znienawidził odgłos drewnianych korków. A trzeba wiedzieć, że kłapanie tych korków bywa bardzo donośne, zwłaszcza jesienią i zimą, gdy piasek stwardnieje, a ludzie w posępnej godzinie zmierzchu gromadami śpieszą do kościoła na nieszpory. Od tych licznych korków taka ponura powstaje wówczas muzyka, jakby to szkielety własnemi kośćmi trzaskały. Takie przynajmniej miał wrażenie szkólny Ryszard Marja Sobieski. To też jedyną jego pociechą było przecie od czasu do czasu zajść pod „Bałtyckiego Łososia“ z tem przeklętem, nieortograficznem „kiem“, wypić coś dobrego i zatańczyć z Mariczką przy dźwiękach harmonji. Mariczka była panienką przystojną, zgrabną, daleką krewną starego Papaszka.
Ale pewnego dnia zdarzyła się szkólnemu dziwna historja. Idąc z dziećmi na małą przechadzkę do lasu, spotkał po drodze dziewczynę, zwykłą rybaczkę. Była to dziewczyna smukła i zgrabna, w płomienistym swetrze, czarnej, krótkiej, obcisłej spódniczce i w grubych wełnianych pończochach. Twarz miała przewiązaną czarnym koronkowym szalem, z pod którego wymykały się włosy tak płowe, że niemal białopopielate. Oczy jej były ciemnoszafirowe, ni to śmiejące się, ni to drwiące. Nic w tem nadzwyczajnego nie było, wyjąwszy jedną tylko rzecz: noski na korkach tej dziewczyny były czerwone, czego szkólny nigdy jeszcze nie widział.
— Co to za dziewczyna? — zapytał dzieci.
Naturalnie stanęły zaraz całą gromadą i wszystkie odwróciły się za młodą rybaczką. Stały tak długo w milczeniu, a potem któreś z nich bąknęło:
— To Agnes! Z Kuźnicy!
Lecz czyżby szkólny oglądał się za czerwonemi noskami korków jakiejś rybaczki?
Nie. O tem mowy nawet być nie może.
Więc za czemże się oglądał?
Otóż właśnie najdziwniejsze było to, że sam tego nie wiedział. Coś go jednak dziwnie silnie tknęło.
Przyszła jesień, ponura, żałośnie wichrami wyjąca. Szyby w oknach pokoju szkólnego Sobieskiego łkały, smagane deszczem i wichrem północnym. Było mnóstwo zmartwień z dziećmi, które przychodziły do szkoły niewłaściwie ubrane. Takie dzieci szkólny z obowiązku musiał odsyłać do domu, o co się znów rodzice obrażali i robili mu na złość. Nieporozumienie pochodziło stąd, że w wioskach rybackich szmaty nawet są rzadkością, i o ile nic przyjdzie „tychowy“, to jest handlarz manufaktury, nieraz naprawdę niema czem spodeńków podartych załatać. Ale i szkólny nie był temu nic winien i musiał przy swojem obstawać. Wynikały z tego nieprzyjemności, które panu Sobieskiemu zatruwały życie. Prócz tego przyszły też nieuniknione wydatki jesienne, pieniędzy było mało i nie można było zaglądać pod „Łososia“ z nieortograficznem „kiem“.
Wówczas zaczął szkólny chodzić na dalekie, samotne przechadzki. Potrzebował ruchu, rozpierała go tęsknota, gorycz zatruwała serce, było mu smutno, czuł się straszliwie biednym, a w takim stanie cóż lepszego nad dłuższą przechadzkę, po której przychodzi błogie zmęczenie, doskonały apetyt na te jakieś szproty z bulwą i sen, mimo wszystko, znakomity. Na drugi dzień od rana orka z dziećmi i znowu przykrości. Ale mniejsza z tem. Po południu kapelusik modny, ciepły płaszcz, szal na szyję i marsz do lasu!
Lecz w wiosce rybackiej na półwyspie Helskim niebardzo jest gdzie chodzić, zwłaszcza jeśli człowiek nie zajmuje się rybołówstwem i nic go nie obchodzi, ile kto ma ryb i jakie. W lesie są dwie długie aleje, połączone ze sobą głębokiemi rowami poprzecznemi, w których lśni czarna deszczówka, pokryta jesienią strząśniętemi przez drzewa zwiędłemi liśćmi. Las nie jest gęsty, a w tej części, gdzie brzóz jest więcej, wypełnia go jakaś niepokojąca, biała jasność. Druga aleja Wiedzie ku zatoce. Zimą rzadko kiedy można tu spotkać człowieka, w jesieni chodzą tędy maszoperje węgorzowe na tonie, które się znajdują na zatoce. ale to dzieje się zwykle bardzo rano, kiedy szkólny śpi.
Temi alejami przechadzał się samotnie biedny szkólny. A ponieważ zauważył, że aleja wiodąca do zatoki jest zupełnie martwa, chadzał aleją wzdłuż morza, prowadzącą do wioski sąsiedniej, nic nie wiedząc o tem, iż rybacy ogłosili te właśnie strony jako niesamowite. Miało się tu coś pokazywać, straszyć ludzi, miało ich coś zatrzymywać, nie pozwalać przejść, słowem różne cuda nieprzyjemne miały się tu ludziom przytrafiać. Ot, bajdy!
Jest w tych stronach okolica, zwana Libekiem. W gęstym lesie stoi tam samotna, stara, opuszczona wieża, dawniej sygnałowa, dziś już nikomu na nic nie potrzebna. Dziw, że rybacy, na drzewo wielce łakomi, dotychczas jej nie rozebrali. Już to samo powinnoby być szkólnemu przestrogą i dać mu do zrozumienia, że coś tu musi być nie w porządku, że miejsce to jest nieczyste. Bo trzeba umieć myśleć. Dlaczegoż rybacy wieży tej nie rozebrali? Rozumie się, w dzień zrobić tego nie mogli, tylko w nocy, a skoro oni w nocy tu nie zaglądali, rzecz jasna, że tylko ze strachu. Bali się sił nieczystych.
I to właśnie miejsce upodobał sobie szkólny, pan Ryszard Marja Sobieski. Nie było tu nic nadzwyczajnego. Las, stara wieża i Bałtyk huczący. Ale uczucie osamotnienia było tu tak wielkie, że gęstniało w jakąś skamieniałość. Szkólny zapominał tu o wszystkiem, przestawał myśleć, istnieć, przechodził jakby w jakąś nicość, w której nie czuł już ani radości, ani smutku. I z tem było mu dobrze.
Zauważył te jego wycieczki na Libek do opuszczonej wieży stary Florjan, leśniczy, były rybak i marynarz z tatuowanemi rękami, człowiek, który dużo i przez wiele lat z obowiązku swego stanowiska wałęsał się po lesie czy to w dzień, czy w nocy, niejedno widział i niejedno wiedział, o czem w zimowe wieczory, gdy za oknami leśniczówki las huczał, chętnie gościom opowiadał. A były to opowieści niesamowite i tak straszne, że gościom włosy dębem na głowie stawały, bo Florjan, który zresztą chętnie czasem łyknął o jednego za wiele, miał szczególne szczęście widywać takie rzeczy, jakich nikt nigdy nie widział.
Florjan, krzepki starzec, przeszło osiemdziesięcioletni, młodego szkólnego lubił, rozumiał i miał dla niego współczucie, prócz tego, jako człowiek uczciwy, doznawał czasem wyrzutu sumienia na myśl, że on to właśnie jest teraz kierownikiem stacji meteorologicznej i pobiera za to pensję, gdy za Niemca urząd ten miał szkólny, leśniczy zaś pilnował tylko lasu. Tedy pewnego razu wyszedł z leśniczówki tak, żeby się móc ze szkólnym spotkać, a gdy mu się to udało, zaczął chytrze, po rybacku, zdaleka, napomykać coś o niebezpieczeństwach różnych i różnych niebezpiecznych spotkaniach.
Szkólny nie zrozumiał.
— Bandytów na półwyspie niema — odpowiedział. — Zresztą ja zawsze noszę broń, a wszyscy wiedzą, że jestem biedny. Tamta aleja, która prowadzi ku zatoce, jest zupełnie pusta, tam nigdy żywej duszy spotkać nie można. Tu spotkam przynajmniej od czasu do czasu rybaka, wóz jakiś, jadący z bulwą lub węgorzami, twarz jakąś ludzką zobaczę.
Zrozumiał Florjan, że młody szkólny jest „glupc“, z którym trzeba mówić, jak z dzieckiem. A tedy przystąpił wprost do rzeczy. Posypały się teraz historje okropne o jakichś ogromnych czarnych psach, które się tu na ludzi rzucają, o tem, jak „coś“ w lesie łamie gałęzie i rzuca je przechodniom pod nogi, o gromadach dziwnie ubranych ludzi, którzy niezrozumiałym językiem rozmawiając, giną gdzieś w lesie.
— Mnie się tam raz zdarzyła taka zacha — opowiadał poczciwy Florjan. — Chciałem sobie ustrzelić zająca i wypatrzyłem go. Była zima, noc księżycowa. Siadłem sobie na kopeczku za krzakiem, z fuzją i czekam. Słyszę, a cicho było zupełnie, biegnie zając. Chyc, chyc, po śniegu! Słyszę wyraźnie, patrzę — nie widzę nic. A tu tupot coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie siada przede mną ten zając i dyszy na mnie, czuję dech, a nie widzę zająca. Jest to możliwe? A ja to miałem sam dokonane.
Szkólny pokręcił głową. Bojaźliwy nie był.
— No, wiecie co, Florjanie — odpowiedział. — Przecie zając — nie tygrys i nikt się nie zlęknie zająca żywego. Miałbymże ja bać się takiego zająca. którego nawet nie widać?
— Nei, to jest glupc! — pomyślał Florjan, i zagadawszy zręcznie swoje opowiadanie, przeszedł na inny temat.
A szkólny chodził wciąż do samotnej wieży na Libeku.
Raz po południu. kiedy szedł aleją, a dzień był jasny, jakby powiedzieć, jesienno-zimowy, rzeźwy, ujrzał daleko przed sobą coś niby płomyczek. Ten płomyczek szedł ku niemu, ale nie był wcale groźny, bo gdy się zbliżył, szkólny poznał w nim ową dziewczynę, rybaczkę, którą kiedyś spotkał, idąc z dziećmi na wycieczkę, a która wywarła na nim tak dziwne wrażenie. Przechodząc, spojrzała na niego głęboko szafirowemi oczami i uśmiechnęła się. Ale jak? Szkólny nie wiedział, czy ona się śmieje do niego, czy z niego, czy do siebie. Tak się zmieszał, że choć jej nie znał, ukłonił się jej z całą szarmanterją wielkomiejską, na co ona parsknęła śmiechem, zerwała się nagle i pobiegła.
Stał, patrząc za nią, zdziwiony, bo tak biegnącej dziewczyny jeszcze nie widział.
Były to jakieś nieopisanie miękkie, a równocześnie śmiałe i szybkie podrzuty naprzód, które jednak naraz zatrzymywały się tak, że postać dziewczyny prostowała się w całej smukłości, poczem znów miękkim ruchem mknęła ku przodowi.
Tego dnia szkólny nie czuł się w swej świątyni dumania tak dobrze, jak zwykle.
Morze robiło tu wielki „ok“. Nazwa brzmi dziwnie, ale jest zupełnie zrozumiała, jeśli się wie, że rybacy nie wymawiają litery „h“, a zaś „a“ zmieniają zawsze na „o“, co powoduje różne cuda. Naprzykład ze słowa „Haven“, odrzuciwszy „h“ i zmieniwszy „a“ na „o“, a zaś „en“ na „ing“, zrobili ślicznie brzmiące słowo „owinga“, co znaczy przystań. Tak tedy był tu „ok“, czyli „hak“, z brzegiem wysokim, o który fale się rozbijały. Szkólny do tego widoku przywykł. Nie zwracał uwagi na morze. Nie czuł go. Ale tego dnia zdawało mu się, iż szum fal rozbijających się o brzegi nie jest hucznym tylko rozgłosem, lecz jakąś mową czy tyradą groźną, śpiewaną przez wielki chór.
Kiedy indziej, wracając z Libeku, znów spotkał nieznajomą dziewczynę. Tym razem, obrażony jej śmiechem i ucieczką, nie ukłonił się jej. Szła ku Ubekowi. Minął ją obojętnie i aby o niej zapomnieć. bo go niewiadomo dlaczego myśl o niej gniewała, poszedł pod „Łososia“ z tem wściekłem „kiem“, tam kazał sobie dać butelkę wina owocowego, a kiedy Paweł z Kubą zaczęli grać, zatańczył sobie shimmy z Mariczką. Rozerwało go to i rozbawił się tak, że wrócił do domu trochę późno. Mariczka była panienką bardzo miłą i poczciwą, ale mimo to szkólny, położywszy się spać, nie myślał o niej, lecz widział wciąż korki z czerwonemi kapkami, dziwnie wesoło kręcące się w takt „shimmy“.
Przestał chodzić na Libek.
Był raz straszny sztorm nordowy. Szyby w oknie szkólnego zaczęły nad wieczorem dzwonić jak pancerze, okropnie cięte szablami. Szkólnemu zrobiło się tak smutno, że mimo iż w portfelu miał ostatnie detki, nie mógł wytrzymać, i owinąwszy szyję starannie popielatym szalem, poleciał pod „Łososia“ z ten barbarzyńskiem „kiem“. Było tam jasno, Papaszk siedział w kożuchu pod piecem i przebierał bawełnę, jego żona przędła na kołowrotku, Tuna zaś z Pawłem wiązali nowy żak. Szkólny usiadł w kącie i popijając skromnie coś tam, rozmawiał, palił papierosy, wzdrygał się czasem, gdy norda silniej zawyła, i tak czekał, kiedy przyjdzie czas iść spać.
Rozmawiali.
Wtem wicher zawył tak okropnie, że aż stary Papaszk zdziwiony podniósł głowę, a jego żona zadrżała, otuliła się szczelniej w sweter i powiedziała coś rozwlekłym „belockim“ akcentem, bo wśród Kaszubów narzeczy jest niemało.
A wtedy dały się w sieni słyszeć kroki, które tuż przed drzwiami ucichły. Potem drzwi uchyliły się i cicho wszedł przez nie płomienny sweter. Przybyła, podszedłszy nieśmiało do lady, za którą stała szczerząca w wiecznym dziecinnym uśmiechu białe zęby Mariczka, zażądała czekolady i jeszcze tam czegoś. Szkólnego nie widziała, tylko gdy odchodziła, spojrzała na niego, a jemu błysnęły wówczas w duszy dwie ciemnoszafirowe gwiazdy.
— Znacie tę dziewczynę? — zapytał, gdy rybaczka wyszła.
Rzecz dziwna. Wszyscy ją znali, ale nikt dokładnie nie umiał powiedzieć, czy to Alojza Kąkola „cuerka“, czy Muży Juljusza, czy Budzisza Franca, i tak wymieniano to tego, to tamtego, aż się wreszcie rodzina pokłóciła.
Przyszła zima. Las, którego alejami szkólny wciąż chadzał, pojaśniał, bo drzewa strząsnęły listowie, które śnieg przysypał, woda zaś w rowach zamarzła i teraz dzwoniła rozgłośnie pod łyżwami dziatwy, która uganiała po nich, napełniając las wesołą, dźwięczną wrzawą dziecinnych głosików. A równocześnie z za „gór“ dolatywał ryk rozwścieklonego morza.
Było to właśnie w czas burzy.
Szkólny, szalem gardziołko starannie owinąwszy (bo pełnił w wiosce również funkcję organisty i bał się zachrypnąć), szedł ponurą aleją ku Ubekowi, a przed nim szedł — płomyczek. Nie przyśpieszał kroku, właśnie nie chcąc dziewczyny doścignąć. Chciał być sam. Gdy dotarł do swej wieży, wdrapał się na nią, usiadł na zwykłem miejscu i zapatrzył się na morze. Było szarozielone, spienione, złe.
Wtem na strądzie pojawił się płomyczek. Dziewczyna w jaskrawym swetrze.
I otóż stała się dziwna rzecz.
Dziewczyna wyjęła nogi z korków, i pozostawiwszy je na strądzie, weszła, jak była ubrana, w morze i zniknęła.
A podczas gdy całe morze ciskało istne góry wody pod niebiosa, „ok“ uspokoił się i stał się głęboko szafirowy.
Szkólny słusznie osłupiał i stał tak zapatrzony w morze, oniemiał, przerażony. Czyżby się dziewczyna utopiła?
Zbiegł na strąd i machinalnie podniósł pozostawione przez nią na piasku korki.
Gdy się im przyjrzał, wykrzyknął głośno ze zdziwienia.
Korki były szczerozłote, rubinami, jak gwoździkami nabijane, z noskami z czerwonego safjanu, perełkami haftowane.
Teraz już odgadł szkólny bez trudu, że ma do czynienia z jakąś istotą nieziemską, prawdopodobnie z bogunką wodną, mieszkającą w głębinach morskich, gdzie ma swój dom. Fale pochłonęły ją, zakryły, ale ona dobrowolnie w nie weszła i z pewnością nie utonęła, a tylko rybackim zwyczajem pozostawiła korki u wejścia do domu.
Zatem tędy chodziłoby się do jakiegoś podwodnego pałacu, pełnego przeróżnych dziwów i cudów, z tajemniczemi komnatami... Co to być może? Co się tam pod wodą dzieje?
Nikt tego nie wie.
Przypomniał sobie teraz szkólny, jak kiedyś jeden rybak mówił mu, że choć ludzie od tysięcy lat już z morzem obcują, to ich posiadanie mórz nie jest większe, niż opanowanie powietrza, i mimo że uczeni napisali o morzu tysiące grubych książek, właściwie nie wiedzą o niem prawie nic.
Nagle zbudziła się w duszy szkólnego wielka, paląca ciekawość.
Stoi tu na pewno u wrót. U wrót tajemnicy morza. W rękach ma szczerozłote korki którejś z jego mieszkanek. Otóż on te korki weźmie i nie odda ich, póki się wszystkiego nie dowie, póki ta tajemnicza istota wszystkiego mu nie wyda.
— A jeśli morze zacznie się mścić? — pomyślał.
Nie, to niemożliwe. On na morzu nie pracuje, nie ma z niem nic wspólnego. Ono mu nic zrobić nie może. Przecież on, szkólny, pobiera pensję, z ryb nie żyje, jest urzędnikiem i mieszka w gmachu szkolnym, do którego fale nigdy nie dotrą. Niema się czego bać.
— Ale korki są szczerozłote, z rubinami i perełkami, bardzo cenne — odezwał się w duszy jakiś głos. — Czyżbyś ukradł biedne korki z przed domu rybaka? Z pewnością nie. A tu kradniesz klejnoty z przed drzwi morskiej panny. Czy to ładnie?
— Nie kradnę. Ja jej te korki oddam, jeśli mi opowie o swem podwodnem mieszkaniu, jeśli się wszystkiego o niej dowiem. Jeżeli jest mieszkanką morza, to pocóż wychodzi na ląd? Co robi wśród ludzi? To stanowczo należy wyjaśnić. Wszakże ona może być niebezpieczna! Nie, biorę korki, i już!
Jak pomyślał, tak i zrobił, ale po drodze zaczęły go męczyć nowe wątpliwości. Zabrał jej korki, dobrze, ale w czemże ona teraz do niego przyjdzie? Te korki są najwidoczniej zaczarowane, bo we wsi nie widać było, że są złote. To się pokazało dopiero na strądzie niesamowitego Libeku. Nie jest pewne, czy nawet ta nadprzyrodzona istota wodna może mieć drugą taka parę korków, a w samych pończochach nie będzie mogła przyjść. Więc co zrobić?
Ze złotemi korkami w obszernych kieszeniach płaszcza udał się z przechadzki wprost pod „Łososia“ z ignoranckiem „kiem“. Samotny, usiadł w kącie między stołem a ladą, i popijając piwo gdańskie, gawędził bezmyślnie ze starym Papaszkiem. Wtem zakukała kukułka w zegarze, i szkólny machinalnie podniósł głowę. Obok zegara wisiało kilkanaście par zwykłych korków rybackich. To podsunęło mu pewien plan.
— Dużo kosztuje para takich korków? — zapytał.
Staremu Papaszkowi błysnęły oczy. Połowy były liche, mało kto co kupował, a tu szkólny chce kupić parę korków. Nie należy sposobności z rąk wypuszczać.
Więc Papaszk ożywił się natychmiast i zaczął szkólnemu opowiadać, jak to zdrowo chodzić w korkach i że dzięki nim unika się reumatyzmu i ze to obuwie bardzo trwałe, a ogromnie tanie, bo parę złotych zaledwie kosztuje...
— Ja nie dla siebie — rzekł szkólny nieostrożnie. — Ja chciałbym dla dziewczyny.
Widzicie! Głupi był. Obraził się na samą myśl o tem, że on, elegancki i wytworny szkólny, Ryszard Marja Sobieski, mógłby chodzić w korkach. A jakże szkólny może kupować korki dla dziewczyny? To nie uchodzi.
To też Papaszk w pierwszej chwili skrzywił się, ale przecie był kupcem, a kupiec jest od tego, aby zarabiał. Więc znów zaczął tłumaczyć szkólnemu, jak to milo słyszeć, gdy znajome kroki ukochanej dzwonią po zmarzniętym piasku coraz głośniej i głośniej, coraz bliżej i bliżej. i jak wtenczas serce żywiej bije, jakgdyby te korki lekko po niem stąpały. Bardzo ładnie opowiadał o tem stary Papaszk.
— Ja nie mam żadnej swojej dziewczyny! — bronił się szkólny. — Ja tylko tak.
— W podarunku, rozumiem! — przytakiwał Papaszk, zdejmując ze ściany cały pęk korków różnej wielkości i kładąc je przed szkólnym. — Jakie wielkie mają być te korki?
Szkólny zmieszał się. Jakżeż — wyjmować przy starym Papaszku złote korki? Niemożliwa rzecz! Co zrobić?
Mimowoli wsunął rękę do kieszeni i położył ją na korku. Zauważył, że podeszwa jest długości jego dłoni. Wtedy śmiało już wybrał odpowiednią parę korków, przyczem Papaszk zdziwił się, że takie malutkie, jakby dla dziecka. Ale szkólny nie wdawał się już z nim w żadne rozmowy, lecz zapłaciwszy trzy złote pięćdziesiąt roszy, zabrał korki i wyszedł.
Na Libeku było źle. Wzburzone fale waliły na strąd, a wicher jęczał nad niemi. Mimo że był już wieczór, w powietrzu wisiała blada pomroka, w której każdy przedmiot nabierał dziwnych kształtów. Pogięte, zniekształcone drzewa nadbrzeżne zdawały się drapieżnie wyciągać po szkólnego ramiona. Wieża sterczała posępnie, a tuż nad brzegiem ujrzał szkólny trzy wielkie czarne zelinty, które na jego widok zaskowytały groźnie.
Zelint nie jest zwierzem niebezpiecznym i można go z łatwością zabić silnem uderzeniem wiosła w nos. Ale szkólny nie był bynajmniej silny, a w ręce miał tylko cienką laseczkę trzcinową, którą nosił głównie dla szyku i nadania sobie powagi. Wobec tego szkólny trochę się zląkł, zwłaszcza, że zelinty nie uciekały, długie ich ciała wyglądały w ciemnościach potwornie, a skowyt ich był bardzo nieprzyjemny. Gdy na nie jednakże huknął, uciekły. Wówczas szkólny postawił zwykłe rybackie korki na miejscu, z którego wziął złote, i odszedł.
Ale tu znów zdarzyła mu się przygoda. Szedł ścieżką leśną ku alei, zamyślony. Wtem potknął się o coś i upadł. A tuż runęło na niego jakieś cielsko śliskie i mokre i zaczęło go szarpać i dławić. Jako się rzekło, szkólny mocny nie był, ale za to był zwinny, więc wyślizgnął się z pod owego cielska, skoczył i zaczął zmykać, mając w oczach wizję ogromnego zelinta, który mu się podsunął pod nogi. Taki zelint, ważący do ośmiu centnarów, gdy raz lub drugi całą wagą swego ciała padnie człowiekowi na pierś, może ją zmiażdżyć. Tego szkólny uniknął, zauważył jednak, że płaszcz ma w niektórych miejscach podarty.
Tej nocy nie stało się nic.
Na drugi dzień po południu szkólny wyszedł sobie na przechadzkę, ale nie do lasu, lecz nad zatokę, gdzie dymiły wędzarnie i czerniały żagle pomarenków, wracających z połowu. Niedaleko starego krzyża, oznaczającego granicę dwóch rybackich wiosek, spotkał dziewczynę w płomienistym swetrze i z szafirowemi oczami. Nie mówiła nic, patrzyła tylko na niego, on zaś spojrzał na jej nogi i zauważył na nich kupione u Papaszka korki.
— Pasują panience korki? — zapytał.
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko.
Chcąc nawiązać z nią rozmowę, pytał dalej:
— Dokąd panienka idzie?
— Do wędzarni Hermańskiego szproty wytykać. Trzeba pracować, a on daje czterdzieści groszy za godzinę.
Szkólny zdębiał. Złote korki i czterdzieści groszy za godzinę za wytykanie zimnych jak lód szprotów w wędzarni nieopalonej i pełnej dymu gryzącego w oczy.
— Czterdzieści groszy za godzinę! — wykrzyknął. — I pocóż to?
— Na morzu trzeba pracować! — odpowiedziała z powagą dziewczyna.
Stał przez chwilę w milczeniu, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
— A tamte korki zdarły się, dlatego kupiłem nowe — rzekł wreszcie.
— Bardzo dziękuję! — odrzekła dziewczyna z uśmiechem. — Ale tamte korki jeszcze się nie zdarły.
Szkólny wziął „na odwage“ i zapytał:
— Powiedz mi, panienko, kim ty jesteś?
— Dzieckiem morza odpowiedziała dziewczyna poprostu.
— To ja sam wiem. Bo przecie widziałem... I ty wiesz, że widziałem. Ale musisz mi więcej o tem wszystkiem powiedzieć.
— O czem?
— O tem wszystkiem.
— Niech pan zapyta. kogo pan chce, powie panu to samo, co wiem ja. Tu niema nikogo, prócz dzieci morza.
— Tak, ale dzieci morza są biedne, a twoje korki są ze złota.
— Na pewno?
Zachichotała i odeszła.
Wtedy szkólny, wielce zaniepokojony, popędził do domu, wyjął z szafy korki, i podszedłszy z niemi ku oknu, zaczął się im uważnie przyglądać. Wątpliwości najmniejszej nie ulegało, że korki były szczerozłote, z rubinami i perełkami.
Co za niezrozumiała historja!
Tego samego wieczora jeszcze szkólny pod jakimś pretekstem odwiedził wędzarnię Hermańskiego i istotnie ujrzał w niej dziewczynę w płomienistym swetrze, właśnie zanurzającą zmarznięte palce w dymiący kubełek z gorącą wodą. Stała wśród innych dziewcząt przy stole, na którym piętrzył się stos srebrnych szprotek.
Widok ten tak na szkólnego podziałał, że młodzieniec poszedł wprost pod „Łososia“ z tem niedorzecznem „kiem“ i długo siedział w mrocznym kącie, między ladą a stołem, nie odpowiadając nawet na uprzejme pytania starego Papaszka. Patrzył tylko w pęki, czyli „buńty“ korków, wiszących na ścianie, i zdawało mu się, że każdy korek z mego się śmieje.
A tego się zląkł. Bo trzeba wiedzieć, że na rybakach korki służą nietylko jako obuwie. Gdy mąż się upije lub gdy syn jest nieposłuszny i zrobi jakie głupstwo, to neńka, niewiele mówiąc, zdejmuje korek z nogi i wtenczas dochodzi do trzaskających stosunków policzka z drewnianą podeszwą. A to miłe nie jest. I dlatego szkólny zaniepokoił się, widząc, iż wdał się w awanturę korkową.
Następnym razem znów spotkał dziewczynę na strądzie właśnie, gdy rybacy w słoneczny, mroźny dzieli zimowy łowili niewodem śledziki. Stała koło kist, pełnych lśniących, zielonych rybek, i śmiejąc się, rozmawiała z rybakami.
— Co to za dziewczyna? Znacie ją? — zapytał jednego ze znajomych rybaków.
— To Agnes Budziszów, z Kuźnicy — odpowiedział rybak.
Ba, kiedy drugi znów powiedział, że to Agnes Hermanów z Boru, jeszcze inny, że to Agnes Muży z Chałup, słowem tyle się tylko dowiedział pewnego, że dziewczyna nazywa się Agnes.
— Powiedz, gdzie ty właściwie mieszkasz? — zapytał ją szkólny, znowu się z nią przypadkiem spotkawszy.
— Pan przecie wie — rzekła, śmiejąc się doń szafirowemi oczami.
— A czy ty jesteś chrzczona, że nazywają cię Agnes? Czy to prawdziwe twoje imię?
— Jestem chrzczona i naprawdę nazywam się Agnes.
— Nie, to niemożliwe! Człowiek w morzu mieszkać nie może.
— U Boga niema nic niemożliwego.
— A czy rybacy wiedzą o tem?
— Nie.
— A gdybym ja im powiedział?
— Nie uwierzyliby i wyśmialiby pana. Zresztą — pan nie powie.
— Dlaczego?
— Bo pan chce się ode mnie dowiedzieć, jak to wszystko jest możliwe, a ja panu mówię, że jeśli pan choć słówko komu powie, przyjdę w tak zmienionej postaci, że pan mnie już nie pozna i nie będzie pan mógł za mną chodzić. Wtedy już nigdy nie dowie się pan nic, a teraz — kto wie...
— Czegoż ja mógłbym się od ciebie dowiedzieć? Przecież do swego podwodnego domu mnie nie wprowadzisz! Dziewczyna uśmiechnęła się tajemniczo i pokręciła figlarnie głową.
— Kto wie... — rzekła. — Jeśli mój ojciec pozwoli i jeśli mi pan na jeden dzień odda moje korki —

Fot. Jan Bułhak, Wilno.
— Korków nie oddam! — wykrzyknął szkólny. — A któż jest twoim ojcem?
— Moim ojcem jest pan na Wielkim Szlirze, Zielenicy, Siedmiu Srebrnych Kulach i Drugiej Rewie.
— Co to wszystko znaczy?
Dziewczyna uśmiechnęła się pobłażliwie, trochę zdziwiona spojrzała na szkólnego i rzekła:
— Pan jest szkólny, a nawet takich rzeczy pan nie wie! Zielenica, to głębokie miejsce w morzu, gdzie woda jest zielona, szur — to wielka głębina, kule — to jamy w dnie morskiem, rewa — mielizna, o którą fale się łamią, i dlatego w tem miejscu morze chrapie. Każdy rybak o tem wie.
To rzekłszy, odwróciła się i poszła w kierunku wędzarni Hermańskich.
Od tego czasu szkólnego zaczęła dręczyć ciekawość. Dziwna dziewczyna powiedziała mu przecie, że gdyby jej oddał korki, mogłaby go wprowadzić do swego podwodnego mieszkania. Uważał to wprawdzie tylko za podstęp, mający na celu wyłudzenie zpowrotem korków, ale przecie ona sama mu powiedziała, że pragnie ich tylko na jeden dzień. Możeby jednak spróbować...
— Naco ci te korki? Przecie i tak, wchodząc do swego domu, zostawiałaś je przed podwodnemi drzwiami.
— Nie zawsze, tylko wówczas, gdy miałam zamiar prędko wrócić. Korki są mi potrzebne.
— A czyż bez nich teraz do domu nie wracasz?
Dziewczyna uśmiechnęła się trochę smutno.
— Tak — odpowiedziała. — Ale nie widuję już ojca, do którego bez korków iść nie mogę.
— Dziwne historje! — pokręcił szkólny głową. — Czemuż nie powiesz ludziom, że ci ukradłem złote korki?
— Niktby nie uwierzył, żem je miała — odrzekła dziewczyna.
— A jeśli ja im pokażę?
— Po pierwsze, nie uwierzą, że to moje. a po drugie, czy to ładnie, żeby szkólny kradł złote korki?
— Pannie morskiej korki ukraść można — odparł szkólny.
— Ale przecie nikt nie uwierzy, że ja naprawdę jestem panną morską, któraby nosiła złote korki. Ludzie wiedzą, że pracuję w wędzarni. Panu się udało biedną bogunkę podpatrzeć i okraść, a ja się mścić nie mogę, bo moje panowanie jest w morzu, nie na lądzie. Ale ładnie to z pana strony nie jest. Lecz ludzie zawsze tak z nami postępują.
Szkólnemu zrobiło się przykro.
— Więc zróbmy tak — rzekł. — Ja ci na dobę twoje korki oddam, ale ty na ojca swego przysięgniesz, że mi pokażesz swój dom, a potem korki mi zwrócisz. Wtedy ja się zastanowię, co mam zrobić, bo złodziejem nie jestem i nigdy nie byłem, ale szczerozłote korki prawdziwej panny morskiej, to rzecz tak rzadka, że trudno żądać, żebym się jej wyrzekł.
Zrobiła, jak żądał. Przysięgła
— Kiedy ci oddać korki? — zapytał szkólny. — Czy zaraz?
— Nie, sama po nie przyjdę.
Nie przychodziła przez dłuższy czas, a szkólny nie zauważył, że przez cały ten czas wiał silny wiatr południowy, który odpędza rybę i pozbawia rybaka zarobku. W wiosce była nędza. Wiatr rwał się to ku zachodowi, to ku wschodowi, ale coś go znowu na południe zawracało, jakby tam był przywiązany.
Aż wreszcie dmuchnął potężny wiatr od morza.
Był wieczór. Mała elektrownia wioskowa nie pracowała, bo motor się zepsuł, więc szkólny siedział w swej izdebce przy zepsutej, kopcącej lampie naftowej, czytając „Hrabiego Monte Christo“. Wtem usłyszał, jak na dole ktoś trzasnął drzwiami, które były ciężkie i trudno się zamykały. Późnym odwiedzinom szkólny nie zdziwił się. Nieraz rybacy przychodzili do niego z jakąś sprawą tak, żeby ich nikt nie widział. Nie zdziwił się też, słysząc skrzypienie schodów, oznaczających, że ktoś do mego idzie, i spokojnie odpowiedział „proszę“, gdy do drzwi zapukano.
Weszła Agnes.
— Ty? Tu? W nocy? — wykrzyknął szkólny na jej widok.
— Przyszłam po korki — odpowiedziała dziewczyna łagodnie. Pójdziemy dziś w odwiedziny do mego ojca.
— W taki straszny sztorm? W nocy? Do lasu, a potem w to mokre morze? — wołał szkólny przerażony. — Czyś ty oszalała!
— W morzu jest cicho, w lesie nic się nam przecie nie stanie.
Szkólny przypomniał sobie zelinty na brzegu i zrobiło mu się jakoś nieprzyjemnie.
— No, jeśli ty pójdziesz, to pójdę i ja powiedział po namyśle. — Ale żeby mi to miało zrobić przyjemność, nie powiem.
Wyjął z szafy szczerozłote korki, obejrzał je, nacieszył oczy ich skrzącym blaskiem i podał je Agnes.
Kiedy dziewczyna wkładała je na nogi, szkólny ubierał się do wyjścia.
Wichura była tak straszna, że gdy wyszli przed dom, wiatr wyrwał szkólnemu ciężkie drzwi i zatrzasnął je z taką mocą, że aż wszystkie szyby w wielkich izbach szkolnych zadzwoniły. Drzewa przy kościele, nisko pochylone, szumiały, a zdaleka już słychać było ryk wzburzonego morza.
— To niemożliwe — rzekł szkólny, zatrzymawszy się, bo wiatr rzucił mu w usta tyle powietrza i z taką siłą, że mało mu płuc nie rozsadził. — Nie dojdziemy. Przecież to daleko, parę kilometrów, a wicher z nóg zbija i przytem tak ciemno, że ciebie nawet nie widzę.
— Dojdziemy — odrzekła. — Niech mi pan tylko rękę poda.
Wzięli się za ręce jak małe dzieci i poszli w czarną noc.
I o dziwo, doszli bez najmniejszych trudności do „oka“, w którym fale wrzały, że aż cały strąd jęczał głośno. Ale nie było tu ciemno, przeciwnie jasność jakaś blada, jakby fosforyczna, oświetlała strąd i morze.
— Skąd to światło? — zapytał szkólny.
— To w pałacu mego ojca zapalono światła na nasze przyjęcie.
Z morza wyszło na ląd dwanaście czarnych zelintów, które ustawiły się w dwa rzędy.
Na szkólnym skóra ścierpła. Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widział.
— Boże! Cóż to za okropne gady! — zawołał.
— To gwardja przyboczna mego ojca! — objaśniła dziewczyna.
— Więc twój ojciec ma pałac i gwardję przyboczną?
— Ma swoje państwo podmorskie w tych stronach, jest królem — rzekła z godnością Agnes. — Lecz chodźmy, brama otwarta.
— Jakże ja pójdę! Nie widzę tu żadnej bramy, tylko spienione, wzburzone bałwany!
— Podaj mi rękę, nie bój się niczego i chodź ze mną.
Szkólny mimowoli postąpił trochę ku wodzie i naraz zrobiło mu się niewypowiedzianie zimno.
A potem — nic.
I znowu — czuje, że idzie. Przed nim — łagodna światłość, coraz bliższa. Dokoła niego cicha, szmaragdowa toń. Nad nim żywe, miękko kołyszące się sklepienie, obok zaś niego kroczy prawdziwa królewna, w przecudnym płaszczu modropawim, haftowanym srebrem i obszytym u dołu wielkiemi perłami. Na płowych włosach diadem ze szmaragdów, z wielką, jak kurze jaje, perłą nad czołem. Stąpa lekko, a od jej złotych korków bije łuna tak, iż zdaje się, jakby to dwa płomienie ją niosły, gasnące czasem tylko, gdy je zasłoni skraj szaty.
A tuż obok płyną dwoma rzędami czarne foki.
Lecz oto ukazuje się szwadron wesoło brykających, małych, pękatych morszwinów. Szkólny nie słyszy, lecz rozumie, że one coś wołają, i zdaje mu się, że wołają: Hura!
— To jazda mego ojca — mówi idąca obok niego królewna.
Wkrótce zajaśniał przed nimi wspaniały pałac o zielonych, rzęsiście oświetlonych oknach, przysłoniętych zasłonami z trawy morskiej, przez które jednak przenikał miły blask. Ku szeroko otwartym podwojom wielkiej bramy wiodły czarne schody z fok, które się tam poddańczo ułożyły. Dalej widać było amfiladę ogromnych sal pełnych światłości, niewiadomo skąd pochodzącej, bo lamp nigdzie nie było. Na samym końcu amfilady znajdowała się sala tronowa, gdzie na złotym tronie siedział potężny starzec z długą zieloną brodą i zielonemi włosami. Oczy miał trochę rybie, ale poczciwe, rysy twarzy poważne, budowę potężną. W prawej ręce dzierżył złoty trójząb. Obok jego tronu stał drugi tron, również złoty, tylko trochę mniejszy, tuż zaś przygotowany był fotel, jakiego używa się na lądzie, z tem tylko, iż znajdowała się na nim blaszka z napisem „Sachsen“, widać z rozbitego statku.
Król powstał na powitanie gościa i szerokim ruchem wskazał mu fotel, potem usiadł, a przy nim usiadła na mniejszym tronie Agnes. I teraz dopiero szkólny zobaczył, że jest to istotnie dama królewskiego rodu, taka od całej jej postaci biła świetność, połączona z wdziękiem, i taka piękna była jej biała twarz z gorejącemi szafirowemi oczami.
Po uroczystej audjencji, podczas której rozmawiano z ożywieniem o wielu miłych rzeczach, odbyło się przedstawienie galowe. Naprzód specjalną kantatę odśpiewał chór morskich kurów, poczem odtańczyły swój poważny gawot wielkie czarne węgorze. Nastąpił taniec szprotów i śledzi, których wyborowe oddziały odtworzyły manewry ławicy na morzu. W manewrach tych wzięły udział także foki i delfiny, które rzucały się między ławice i pląsały wśród nich. Przedstawienie zakończył wspaniały balet wielkich dorodnych łososi. Balet ten nazywał się „Pieśń o Słońcu w szumiących wodach gór“. Wszystko to było nadzwyczaj piękne i zajmujące. Po przedstawieniu oprowadzono szkólnego po państwie podwodnem. Pokazano mu Wielki Szur, pełen fląderek i ogromnych turbotów, dalej również siedem Srebrnych Kul, pełnych ryb różnych.
— Na Drugą Rewę nie mamy poco iść — mówił król. — Jest to rewir, który trzymam wyłącznie dla własnej przyjemności, bo dochodu żadnego nie daje. Lubię tam jednak przebywać w czas burzy, gdy morze gra.
Zabawiano się tak do późnej nocy, ale czem i jak się zabawa skończyła i w jaki sposób z podwodnego pałacu się wydostał, tego szkólny zupełnie już nie pamiętał, bo kiedy odzyskał świadomość, dzwoniono właśnie na Anioł Pański i trzeba było wstawać, aby zdążyć na czas z ubraniem się, przygotowaniem sobie śniadania i choć pobieżnem przygotowaniem się do lekcyj. Norda wyła, w pokoju było zimno, szkólny dzwonił zębami i tak w smętku zimowego poranka zapomniał o odwiedzinach w pałacu króla Wielkiego Szuru z przyległościami.
Ale od tego czasu unikał Agnes, jakby się jej bał. Wprawdzie złote korki wciąż leżały na swem miejscu w szafie i królewna nie dopominała się o nie, jednak szkólnemu było wstyd. Przyjęto go gościnnie, a on korków nie oddaje. Z drugiej strony jakże pozbywać się złotych korków autentycznej królewny podwodnego państwa? Nawet gdyby nie były złote, stanowiłyby majątek, o ile autentyczność ich zostałaby należycie stwierdzona. Z całego świata ludzie zjeżdżaliby się, aby je zobaczyć. W dodatku napis nad gablotką muzealną z korkami: „Dar profesora Ryszarda Marji Sobieskiego, który korki zdobył i zwiedził podwodny pałac królewny“.
Trudno było znaleźć wyjście z tego zawikłanego położenia.
Aż wreszcie strzelił szkólnemu szczęśliwy pomysł do głowy.
Wszakże on nosi królewskie nazwisko, zaś ona, jak się naocznie przekonał, jest królewną, zasiadającą na złotym tronie. Dlaczegożby się z nią nie miał ożenić, zwłaszcza, że taka śliczna była tam u boku ojca, i że wówczas z czystem sumieniem mógłby sobie jako posag wyprosić jej złote korki. Prawda, na lądzie ona uchodzi za zwykłą rybaczkę i istotnie pracuje w wędzarni, ale jest niewątpliwą królewną. Trzebaby tylko, aby ojciec jej zechciał to potwierdzić jakiemś odręcznem pismem, żeby ludzie wiedzieli, a wtedy wszystko jedno, niech sobie będzie rybaczką, cały świat się dowie, że on, szkólny, żonaty jest z królewną morza i że właściwie do niego należy i Wielki Szur, i Zielenica, i Siedem Kul Srebrnych. Wtenczas rybacy z pewnością spokornieją trochę, a w dodatku te złote korki!...
Myśl wydała mu się tak dobrą, że się jej zląkł. Nie wiedząc, co począć, udał się do księdza proboszcza z prośbą o radę. Jegomość przyjął szkólnego, jak zwykle, bardzo uprzejmie, dał mu kieliszek wina i gawędził o różnych szkolnych sprawach, tak że szkólny nie wiedział, jak przystąpić do rzeczy. Po dłuższem wahaniu rąbnął wprost:
— Czy z Agnes — tu szkólny zaciął się, bo nie wiedział. które z nazwisk wymienić — z tą Agnes z płowemi włosami, co to chodzi w płomienistym swetrze?
— Agnes Budziszów, z Kuźnicy? — domyślił się ksiądz i bystro spojrzał na szkólnego. — Więc co z tą Agnes?
— Jak ksiądz proboszcz myśli? Można się z nią żenić?
Jegomość zdumiał się.
— A dlaczegożby nie? — wykrzyknął. — Dziewczyna cnotliwa, pracowita, niczego sobie, każdy rybak chętnie ją weźmie.
— A czy ksiądz proboszcz wie, kto to właściwie jest?
Jegomość podniósł złote okulary na czoło i przenikliwym, pytającym wzrokiem spojrzał na młodego mężczyznę.
A wówczas szkólny w wielkiej tajemnicy zwierzył się jegomości ze wszystkiego, co wiedział i widział, i że to jest córka króla Wielkiego Szum i Zielenicy i Siedmiu Srebrnych Kul, i że on byt w jej pałacu — tylko o złotych korkach ostrożnie ani słowem nie wspomniał.
Jegomość długo słuchał w milczeniu, a potem pogroził mu wskazującym palcem i rzekł ostrzegawczo:
— Panie profesorze! Chyba, że pan w ostatnich czasach za często do Papaszka zagląda. Ta dziewczyna, to Agnes Budziszów z Kuźnicy. Rodzice jej nie żyją. Dziewczyna jest biedna, a ponieważ w Kuźnicy wędzarń prawie że niema, przychodzi tu na robotę, jeśli jest jaka. Dlatego spotkał ją pan, chodząc na Libek, bo to przecie droga do Kuźnicy. Ja tę małą znam od dziecka, tak samo, jak znałem jej rodziców.
Szkólny wyszedł zawstydzony.
— A jednak ja wiem, że to królewska córka, i potrafię przekonać o tem cały świat!
Co tu długo opowiadać! Szkólny nietylko postanowił się z Agnes ożenić, ale zakochał się w niej. Ona zgodziła się zostać jego żoną, wytłumaczywszy mu jednak poprzednio, iż z chwilą, gdy nią zostanie, przestanie być królewną i dziedziczką podwodnego państwa.
— To nic! — wykrzyknął szkólny. — Przecież i ja nazywam się Sobieski i to w dodatku Ryszard Marja, a królem nie jestem. Wystarczy mi tylko, aby ojciec twój odręcznem pismem potwierdził mi, że on, król Wielkiego Szuru, Zielenicy, Siedmiu Srebrnych Kul i Drugiej Rewy ciebie, swą córkę, oddaje mi za żonę. Tyle chyba dla nas zrobi.
Agnes kiwnęła głową na znak, że tak.
— Ale my będziemy bardzo biedni, bo ja z ojcowskiego domu nic wziąć nie mogę zauważyła po chwili.
— Jakto nic? A złote korki, które ja mam? Korki królewny morskiej, to nic? Wszak to majątek!
Stanęło na tem, że dali na zapowiedzi i w oznaczonym czasie po Wielkiej Nocy odbył się ślub, po którym urządzono u Papaszka huczne wesele. Przygrywała cała orkiestra rybacka, a dęła w trąby z taką mocą i zapałem, że pół wioski drżało, jak podczas nordowego sztormu. Tańczono do upadłego. Gdy zaś przyszedł wieczór, cała ludność wioski uszykowała się na placu przed kościołem za orkiestrą. Więc przedewszystkiem Związek Wojaków i Powstańców z barczystym wójtem na czele, potem Związek Młodzieży z karabinami na ramionach i w czapkach wojskowych, maszerujący równym krokiem, a prowadzony przez dziarskiego komendanta w eleganckim płaszczu gumowym piaskowego koloru. Za tym oddziałem szła krokiem sprężystym „Liga Morska i Rzeczna“ z powiewającą wysoko biało-czerwoną banderą z żółtym okrętem. Teraz dopiero kroczyła para młoda ze swym orszakiem weselnym, a za nim ustawiona w czwórki — cała ludność wioski. Wszystko to pomaszerowało ku Libekowi.
Gdy tam przyszli, ujrzeli, że stara wieża drewniana świeci, jak wielki słup ognia, tak iż cale morze było od niej jasne. W pierwszej chwili myślano, że wieża się pali, że stoi w płomieniach, ale były to płomienie zimne, które świeciły, lecz nie grzały. Na strądzie pod lasem czekały już liczne stoły, ławy, beczki piwa i wielkie butle, pełne czerwonego wina. Po gładkiej powierzchni wody uganiały zelinty w kunsztownie ułożonym, ozdobnym korowodzie, to znów stadami całemi przeskakiwały przez fale łososie, tak że rybakom aż oczy się na ten widok zaświeciły. Ale cóż, niewodów tu nie było, a zresztą i tak była niedziela, a w niedzielę grzech zajmować się rybołówstwem.
Podczas gdy tak stali na strądzie, zdumieni i zachwyceni, naraz odezwała się muzyka tak piękna, jakiej nigdy nie słyszeli. Oto delikatnie, niby flety, skrzypce, harfy i lutnie, zagrały wszystkie cztery wiatry naraz: Norda i Zyda, Ost i West. A wtedy otchłanie morza rozwarły się jak wrota i wychynął z nich na powierzchnię król podwodnego państwa. Pięknie ubrany, w całej swej morskiej wspaniałości, płynął na tratwie, jakiej świat nie widział, bo cała ukształtowana była z ryb. Belkami tratwy były foki, powiązane długiemi splotami węgorzy, brzegi zaś tratwy zdobiły girlandy z żywych śledzików, szprotów i fląderek. A wszystko to trzepotało wesoło i migało pięknie w tajemniczym blasku świecącej wieży.
Dopłynąwszy do strądu, król podniósł trójzębne berło i podał szkólnemu zatknięte na niem pismo. Szkólny zdjął je z berła, rozwinął i przeczytał głośno.
Tak, było tu wszystko, czego żądał.
Ledwie jednak doczytał dokument do końca, tratwa z królem zniknęła, wieża zaczęła gasnąć, zrobiło się ciemno, ale z tych ciemności wyłoniły się znowu naprzód skoczne dźwięki muzyki, później pary tańczące w sali „Pod Bałtyckiem Łososiem“ (— A niech mu już będzie „kiem“! — pomyślał szkólny tym razem pobłażliwie), wreszcie jakieś czerwone twarze podwiązane czarnemi krawatkami na białych gorsach, krzyczące „wiwat“ i dziwne uczucie kołysania, jakgdyby na pełnem morzu.
To szkólnego podnoszono w górę.
Na drugi dzień był śliczny poranek. Szkólny rozmawiał z żoną o wszystkiem, co razem przeżyli. Śmiała się, rozbawiona. Przyszło mu na myśl włożyć złote korki na jej stópki. Nie chciała, ale gdy nalegał, uczyniła, jak prosił.
W tej chwili korki błysnęły, coś w nich trzasło i oto szkólny ujrzał na nogach Agnes zwykłe drewniane korki z czerwonemi noskami.
— A to co? — wykrzyknął przerażony.
— Pamiętasz przecie, że chodziłam dawniej w tych korkach.
— Ależ one były szczerozłote!
— Może na Libeku, o którym w ostatnich czasach tyle mi naopowiadałeś.
— Co to znaczy?
Tknięty złem przeczuciem, poskoczył szkólny ku szafie i wyjął z niej królewskie pismo odręczne. Był to wielki arkusz pokreślony takiemi krzywemi przecinającemi się linjami, jakie widujemy na strądzie, po odpływie fal. Jest to jedyne pismo morza.
Szkólny, wpatrzony w zasmarowany papier, skrzywił się boleśnie, złapał się prawą ręką za tył głowy i poskrobał się w nią bardzo mocno.
— To znaczy — ani królewny, ani korków, ani odręcznego pisma królewskiego! — zawołał żałosnym głosem.
Szafirowe oczy młodej żony zaszły brylantowemi łzami.
— Nie przypuszczałam — rzekła głosem, w którym drgał ból — żeby komu tak niedorzeczne gadki morskie mogły w głowie przewrócić.
A wtedy pan Ryszard Marja Sobieski wybuchnął wesołym śmiechem i wykrzyknął:
— Nie wyobrażasz sobie nawet, jak smutno żyć nad morzem człowiekowi, który go nie zna i nie kocha.
Tu spojrzał Agnes w oczy.
Były modropawie, jak morze w pogodny dzień jesienny, i taki sam miały promienisty uśmiech, i takie same ciągnęły się nad niemi fale brwi i taki sam był w nich pogodny, niczem nie zmącony blask.
— Te twoje oczy! — mówił dalej. — Nie wiesz nawet, że jest w nich tyle nieba i tyle morza, iż mógłbym w nich znowu ujrzeć pałac morskiego króla, pana na Szurze, Zielenicy, Siedmiu Srebrnych Kulach i Drugiej Rewie.
— Znowu zaczynasz! — rzekła Agnes z wyrzutem.
— Nie zaczynam, przeciwnie, kończę.
Otóż, kiedy przechodząc koło mnie, trąciłaś mnie temi morskiemi ślepkami, zbudziłaś we mnie miłość morza i tęsknotę za niem. Chciałem je poznać, chciałem o niem napisać powiastkę. Ale choć wszystko szło dobrze, zgubiły mnie złote korki, których tu nigdy nikt nie miał i z któremi pod koniec nie wiedziałem, co zrobić. Dlatego powiastkę urywam, tę jednak naukę głęboką z niej wynosząc, że na morzu nierzeczywistość nie prowadzi do niczego, bo tu wszystko jest najzupełniej rzeczywiste. A w tej rzeczywistości morskiej jest znacznie więcej fantazji i poezji, niż w najcudowniejszych wierszach poetów.
— Nic nie rozumiem! — wykrzyknęła Agnes.
— Chwała Bogu! Ale zato wiesz, gdzie i kiedy szukać bursztynów, potrafisz dojrzeć ławicę śledzi na morzu, wiesz, dlaczego wrony ze strądu przelatują nad zatoką, wiesz, gdzie we wiku siedzą łabędzie?
— To, jo, to ci wszystko powiem. Byleś tylko o tych korkach nie wspominał.
— Ach, ty, dziecko! Czyż ja nie wiem, że wierne serce więcej jest warte od korków choćby nawet brylantowych!
Po chwili widziano ich, jak trzymając się pod ręce, szli ku lasowi, ku długiej, samotnej alei, prowadzącej na uroczysko Libeku.
Czyżby jednak chcieli szukać złotych korków?





Mjewa i Wiking.

W spiewnej gwarze rybaków naszych „mewa“ nazywa się „mjewa“. Dla informacji dodajmy, że ptaków tych jest na naszem morzu przeszło dwadzieścia gatunków, z których nie wszystkie są dobrze znane.
Mewy żyją przeważnie większemi lub mniejszemi stadami. zwłaszcza jeśli mowa o gatunkach pospolitych. Oczywiście widuje się często mewy samotne, są to jednak głównie wywiadowcy, albo też kurjerzy powietrzni, rzadziej mewy, które z powodu choroby lub osłabienia odbiły się od stada albo zbłąkały przypadkiem; zasadniczo jednak są to ptaki towarzyskie, pojawiające się nieraz nawet całemi chmarami.
Mjewa, której losy są przedmiotem naszej opowieści, należała do najpospolitszego gatunku, żyjącego na Małem Morzu, w zatoce Puckiej i na brzegach Bałtyku. Sukienkę miała zprzodu ze śnieżnobiałego puchu, na plecach i na skrzydłach z szarobrunatnych piórek, ciemny na głowie kapelusik, czarny dziób, a na nóżkach wysokie, ciemnopopielate trzewiczki. Elegantek takich są na naszych wodach miljony.
Tem się nasza Mjewa od nich różniła, iż żyła samotnie, zdala od stad, nawet najlepiej wychowanych i najlepszą cieszących się opinją. Nazywano ją z tego powodu „Samotnicą“. Nie było w tem jednak szyderstwa, lecz raczej współczucie.
Albowiem biedna „Samotnica“ niezawsze żyła zdala od swego społeczeństwa. Kiedyś krążyła nad wodami wraz z trzema pięknemi siostrzyczkami, które bardzo kochała. Siostry nigdy nie poufaliły się zbytnio z innemi rodzinami, nie należały do żadnych klubów, nie brały udziału w tłumnych ucztach. Tak bywa i wśród rybaków, którzy do większych połowów łączą się w maszoperje dla obfitszego zysku, wiedząc, że inaczej niewiele mogliby sprawić. A jednak to tu, to tam znajdzie się rodzina, która się z tego prawa wyłamuje i pracuje zdala od wszystkich, sama dla siebie.
Tak właśnie było z naszemi czterema mewami.
Ale jednego dnia trzy mewy z tego grona poniosły śmierć. Zastrzelili je pewnego cudownego poranku zimowego rybacy. Okropna była to rzecz! Właśnie wschodziło słońce, cały świat mienił się barwami, brzegi Małego Morza ubielił śnieg, a ledwo marszczące się fale podzwaniały zcicha drobnym śryżem, na którym mewy siadały, kąpiąc nóżki i zanurzając główki w czystej, zimnej wodzie.
Właśnie od zatoki płynęły ku Helowi pomarenki na wzdętych skrzydłach żagli, w blaskach wschodzącego słońca złotoczerwone. Woda była błękitna, a łodzie wyorywały w niej różowe brózdy. Cały świat jaśniał dobrotliwym uśmiechem łaskawego Stwórcy, który go znowu na białe światło wyłonił z czarnej nicości nocy. Pomarenki szły cicho, ludzi na nich prawie widać nie było. Wiatr był dobry, rybacy nie potrzebowali wiosłować. W ciszy błogosławionego, pięknego poranku zimowego wyraźnie słychać było pieszczotliwy szept fal i krzyki łabędzi, kaczek i mew, drgające radością życia i wdzięcznością.
Najradośniej i najgłośniej modliły się Bogu mewy, które tańczyły na wodzie i w powietrzu — rzekłbyś, baletniczki, wykonywające uroczysty, obrzędowy taniec. Więc jedne siadały na wodzie, trzepiąc skrzydłami tak prędko, iż wyglądały niby żywe srebrne kwiaty wodne, drugie krążyły tuż nad niemi, naśladując powietrzne pląsy motyli zalecających się do lilij, jeszcze inne wieńcem lśniącym Wzbijały się w powietrze i tak w niem tkwiły, podobne do migocącej korony. Zresztą — któż opisze, któż wyliczy wszystkie tańce mew, tak pełnych życia i wiecznie ruchliwych. Są one bardzo liczne i rozmaite. Bo inaczej tańczą mewy, gdy w mancach pełno jest szprotów, które im hojnie w dosycie rybacy rzucają garściami, inaczej znów, gdy czują, że smaczne rybki te mają służyć na przynętę, któraby podprowadziła je pod muszkę skrytej za żaglami fuzji. Raz dzielą się na grupki, które sobie wzajemnie z wrzaskiem żer wydzierają, to znów szykują się przezornie w chmurę tak gęstą, lotną i ruchliwą, że rybak, choć celne ma oko, nie wie, którego ptaka wziąć na cel, i to przykłada policzek do kolby broni, to znowu strzelbę opuszcza, klnąc zcicha, podczas gdy mewy tańczą w powietrzu i głośno śmieją się z niego. A cóż dopiero, gdy ławice — lecz za dużo byłoby mówić o tem. Wróćmy raczej do naszej Mjewy i trzech jej sióstr.
Siedziały na wodzie z podniesionemi pięknie do góry głowami, radośnie i wesoło wykrzykując i w dwie pary tańcząc swój poranny kadryl. Uważały się za bezpieczne, bo widziały, że najbliższa łódź rybacka omija je, jakby ich nie zauważyła.
Był to jednak tylko manewr podstępny.
W tej właśnie, niby niegroźnej łodzi, znajdowało się dwóch rybaków-strzelców i dwie strzelby. Kiedy cztery siostry w najwyższem zachwyceniu głosiły światu wdzięcznie swój hymn, łódź zwróciła się ku nim lewym hurtem, który bryznął w ich stronę ogniem i śrutem.
Koło taneczne rozwiało się, mewy przerażone chlasnęły skrzydłami, jakgdyby się chciały zerwać do lotu, ale uciekła jedna tylko. Trzy białe, niewinne baletniczki zostały na wodzie skrwawione.
Rybacy podpłynęli ku nim, zabrali je na łódź i pojechali dalej.
Nie potrzebujemy mówić, że wiele maszoperyj mewich namawiało pozostałą siostrę, aby się do nich przyłączyła. Znano ją przecie, jako bardzo przyzwoitą, pracowitą, nie samolubną, a w pożyciu zgodliwą. Dziękowała uprzejmie, ale odmawiała, czego nie brano jej narazie za złe, rozumiejąc iż czas żałoby pragnie strawić w samotności. Gdy czas ten minął, a ona do żadnej maszoperji nie wstępowała, znaleźli się tacy, którzy zaczęli pomawiać ją o dumę. Jednakże większość mew, wrażliwych na nieszczęście bliźniego swego, nie podzielała tego zdania. Panowało powszechne przekonanie, iż Mjewa tak pogrążyła się w swojej żałości, że rozstać się z nią już nie może i ponad gwar radosny społecznego życia przekłada słodki smutek osamotnienia.
Tak więc Mjewa została sama.
Mogła była wprawdzie niejednokrotnie do brze wyjść zamąż i przenieść się w dalekie strony, gdzie może rany jej zabliźniłyby się, ona jednak nie chciała opuszczać rodzinnego morza, z którem wiązało ją tak wspomnienie szczęśliwej młodości jak i bólu, jej serduszku zadanego. Widywano ją nieraz, gdy krążyła dokoła cichego portu w Pucku, widywano ją jak iskrę srebrną, przelatującą nad wodami nowego portu w Gdyni, rozbrzmiewającej potężną, dźwięczną pieśnią pracy. Widywano ją na tle czarnych, skłębionych chmur, które swym zimnym tchem pędziła ku południu sroga norda, widywano ją kąpiącą się w lazurze niebios promienistych. Gdy wiał wiatr zachodni, chroniła się przed nim za lesistemi wydmami nad Bałtykiem. Gdy zrywał się do biegu ost, krew w żyłach mrożący, lub gdy podawszy rękę nordzie w sukni z paciorków lodowatych zszytej, zaczynał tańczyć z nią razem na siwych falach, Mjewa, wielkim głosem krzycząc, przelatywała nad lasem, nad półwyspem, nad czerwonemi dachami domków rybackich i chroniła się na cichem wówczas, grząskiem, torfiastem wybrzeżu Mulmjerza, gdzie karmiła się odpadkami, wyrzucanemi z wędzarń, pięknie pachnących rybą, lecz kurzących pod niebiosa dymem.
Bywały wielkie tany, tany wspaniałe, połączone z ucztą, gdy na morzu pojawiały się ławice śledzików lub szprotów. Wtedy hulało, co żyło: rybacy, foki, morszwiny, wszystkie gatunki mew — a powtarzam, jest ich na naszem morzu przeszło dwadzieścia! — dalej kaczki i wszelkie inne ptactwo, arystokratyczne jedynie łabędzie wyjąwszy. Gorzej na szprotach wychodziły kaczki — ptaki łakome, żarłoczne i głupie, a przytem leniwe. Jak tylko zauważyły, że kilka centnarów szprotów ulgnęło w mancach, płynęły do tych sieci, jak do bezpłatnych restauracyj, o których, widać, im się roiło. Jeść — jadły, przyczem jednak wsadzały swe głupie głowy w oczka sieci i tam się dusiły. A potem przychodził rybak, wielce się dziwił, i skrobiąc się w buksy albo w zydwestkę, myślał, jak to może być, aby zamiast szprotów byty w sejcach kaczki. Pomyślawszy jednak, że kaczka ma puch i jest jadalna. zażywał tabaki, brat mance z kaczkami do domu walił kaczki na wóz, wyjeżdżał do którejś z sąsiednich wiosek i kaczuchny sprzedawał ludziom, którzy albo je solili, albo jadali na świeżo. I tak kaczęta, które chciały się napapać szprotów, niespodzianie dostały się do miski człowieka. Ale taki jest właśnie wzorowy porządek świata.
Mjewie nic podobnego się nie zdarzyło, dlatego, że była sama. W towarzystwie zawsze można wlecieć w jakąś awanturę. Jak się żyje samotnie, ma się spokój. O tę tam jakąś odrobinę strawy nie jest tak trudno, zjeść zawsze się coś zje, zwłaszcza w Polsce, gdzie, aby umrzeć z głodu, trzeba się istotnie wysilić. Więc Mjewie w samotnem życiu nie działo się źle, nikt przeciw niej nie intrygował, nikt nie prosił jej na żadne zabawy, któreby się skończyły bójkami i awanturami, wogóle żyła sobie spokojnie, jak przyzwoita, umiarkowana w swych pragnieniach dama, posiadająca rentę, drobną zresztą, lecz wystarczającą na utrzymanie.
Ponieważ była biała, nikt się nie domyślał, że nosi po swych siostrach, okrutnie zamordowanych, głęboką żałobę. Zresztą — któżby w tym świecie zwierząt posądzał kogoś o uczuciowość? Tam jest romantyzm walki, wielka trzeźwość, niesłychanie szybka orjentacja, szybki ruch i bezustanna praca. o umarłych nikt nie myśli.
Mjewa też nie myślała — ale była sama. Żyła w powszedniości swych dni, z głuchoniemą tęsknotą w silnie bijącem sercu. W towarzystwie uważano ją za dziwaczkę. Prowadziła się przyzwoicie, ale często popełniała szaleństwa. Naprzykład przez jakiś czas miała manję latania za torpedowcami.
— Jakto? — powiecie. — Czyż ptaki, tak bezrozumne jak mewy, znają się na statkach, skoro w Polsce człowiek inteligentny nie odróżni torpedowca od zwykłej zjugi?
— Oho! A czy wrona nie odróżni kija od strzelby? Zwierzęta mają nadzwyczajny instynkt. Otóż nasza Mjewa uganiała za torpedowcami, z czego wszystkie ptaki się wyśmiewały.
— A cóż w tem nadzwyczajnego?
Na torpedowcach zawsze są ludzie, którzy lubią strzelać i chętnie próbują celności swych strzałów, jak tylko zdarzy się ku temu sposobność. To jednak Mjewy wcale nie przerażało. Nie miała zamiaru umrzeć, kochała życie tak, jak je kocha ptak lub cesarz Abisynji, ale lubiła, kiedy do niej strzelano, bo wówczas zdawało się jej, że jest przy swoich siostrach. Tańczyła za statkiem, jak szalona, aby uniknąć kul, a przecie lubiła ich świst i obstrzeliwana myślała, jak to będzie, gdy tuż, tuż padnie na zimne, kołyszące się fale i już na nich zostanie. I nie będzie więcej tanecznych godów nad ławicami srebrnozielonych śledzi i szprotów tęczowych, i już nie będzie więcej gonitwy za odpadkami, wyrzucanemi tyłem statku, ani uczt pod kurzącemi się wędzarniami, ani lotów ponad lasem z jednego morza na drugie, a tylko przywarcie się złamanem skrzydłem do fali szemrzącej i ostatnie zmrużenie oczu. A wtedy światło się rozpłynie, przestanie boleć zdruzgotana kość i zacz nie się taniec ostatni — na fali!
Czasami, gdy drogi w powietrzu były równe...
— Co znowu? Jakie drogi w powietrzu?
— Poruszyliśmy sprawę bardzo ważną. Drogi są wszędzie, pod ziemią, na ziemi, w wodzie, pod wodą i w powietrzu — prawda, drogi bardzo różne, rozmaite, ale zawsze drogi. Nawet gwiazdy i słońce mają swoje drogi. Niema bezdroża w wszechświecie. O tem trzeba pamiętać i trzeba zawsze pilnie drogi swej się trzymać, bo jak tylko się z niej zejdzie, padnie się z pewnością w rów, z którego czasem trudno się wydostać. W powietrzu drogi i gościńce bije jaśnie wielmożny pan inżynier Wiatr.
— Ładny budowniczy! Wszak wiadomo, co znaczy „powiedzieć coś na wiatr“!
— To na lądzie, ale na morzu najlepiej temu, kto idzie z wiatrem. Niema większego odeń potentata. On to tworzy prądy powietrzne, a zarazem prądy wodne. Drogami powietrznemi płynie ptactwo, wodnemi ryba, którą ptak się żywi. Gdyby było inaczej, ptak nie wiedziałby, gdzie szukać pożywienia, a do tego nie chciał dopuścić Stwórca, żywiący wszelkie stworzenie. Tedy, gdy drogi powietrzne były dobre, Mjewa przelatywała przez całe Małe Morze na półwysep i wzlatywała na ulubioną sobie sosnę, rosnącą na wierzchołku góry, zwanej Uswinem. Z góry tej widać było wiecznie wzburzony Bałtyk, spokojną zatokę, ciągnący się wzdłuż całego półwyspu las niby czarny stos pacierzowy, tu i tam żagle brunatne, pomarańczowe, szare — pręgowate parowce z rozwianemi czarnemi kitami, niewysłowione lśnienie wód, nieba i słońca, zrzadka niby czarne kropki, osamotnione, melancholijne łódki rybaków.
Tu Mjewa najchętniej spędzała chwile swego ptasiego zamyślenia.
Świat, który się przed nią rozciągał, był jej doskonale znany. Obleciała niejednokrotnie i wieżę kościoła w Jastarni i wszystkie kominy obu Jastarń. Błąkała się niejednokrotnie między brzozami i sosnami wydmowego lasu, wołała do maszoperyj, idących na jarnowanie, gdzie są ryby, znała każdą łaciatą krowę, każdego bronzowego barana, każdą szarą gęś na wybrzeżu — a przecie ten świat, tak dokładnie znany, wydawał się jej nierzeczywistym, obrazem jakby ze snu, czemś, co coś przypomina, ale niczem nie jest. I tu Mjewie zaczynały się marzyć ogromne chóry głosów ptasich, rozbrzmiewających u koron wielkich wysp kamiennych, gdzie czasem niema nocy, gdzie czasem niema dnia, gdzie raz świecą trzy słońca, a kiedy indziej nic, prócz żółtozielonawych błysków — błyskawic, które mają być słońcem.
Ale i to były li tylko sny. A któryż ptak, stworzenie trzeźwe, żyjące z łowu, chciałby lecieć w krainę snów?
Zatem Mjewa krążyła nad półwyspem i wodami obu mórz, dopuszczając się czasem dziwactw i szaleństw. Jak swego czasu uganiała za statkami, narażając się na śmierć, tak potem rozmyślnie krzycząc jak najgłośniej, tańczyła dokoła latarń morskich, gdzie znudzeni stróże radzi byli rozerwać się strzelaniem do ruchomego celu. Jednakowoż nie zdołali Mjewie zrobić nic złego, a potem, jakgdyby odczuli, że ten ptak sercem jest chory i dlatego tak dziwny i wiecznie życie swe ryzykujący, przestali strzelać. A wówczas Mjewa spokojnie już i bez obawy okrążała samotne latarnie, ludzie zaś, którzy w nich tkwili, witali ją jak dobrą znajomą i na gzyms latarni sypali jej resztki swojego pożywienia.
Mewy sypiają nad morzem, jednakże Mjewa na gniazdo swe obrała sobie szczelinę w murze latarni Rozewskiej, skąd widziała cały półwysep i daleko — pełne morze. Mogła patrzeć stamtąd we dnie i w nocy, bo długie smugi elektrycznego światła kłuły przestrzeń na dużo mil, szukając na niej statków, które liczono skrzętnie i zapisywano pilnie, skąd i dokąd idą i jakie są wielkie. Tam, w tej wieży, promieniejącej brylantowym blaskiem, przeżyła Mjewa w spokoju dużo burz, wysłuchała obojętnie setki wyjących hymnów wichrowych i przywykła z góry patrzeć na fale.
— Ekscentryczna stara panna!! — mówiono o niej na półwyspie i na obu morzach.
— To od tego iwru po śmierci sióstr.
— Ekscentryczna panna, ale nie stara!
— Istotnie, nie stara, ale niesłychanie egzaltowana. Śmierć — zwyczajna to rzecz! Siostry zginęły, a ona tylko komedje wyprawia.
Mjewa nie wiedziała, że taką ma opinję, przeciwnie, uważała się za zupełnie zdrową i zrównoważoną. Czasem wprawdzie dusza się w niej do czegoś rwała, tęsknota rzucała ją w powietrze i podnosiła pod perliste chmury, płynące przez błękitne przestworze niebios, ale to przecie rzecz na świecie zwykła. Wszystko, wszystko było zupełnie zwykłe, naturalne, codzienne.
Aż raz, gdy Mjewa dumała na gałęzi swej ulubionej sosny na Uswinie, napół widzącemi oczami patrząc na modre lśnienie zatoki słonecznej, zdarzyło się, że zleciały na szczyt góry dwa orły wędrowne — ściśle mówiąc, orzeł z orlicą. Było to właśnie w czasie wiosennego przelotu ptaków. Orły leciały z północy. Orzeł był ranny, z piersi jego sączyła się krew. Ciężko załopotawszy skrzydłami, usiadł na gałęzi sosny, z trudem dysząc. Żona jego krzyczała — była osłabiona, również zbroczona krwią, goniąca resztką sił. Chciała usiąść na gałęzi obok swego małżonka, ale nie mogła. Nie miała już sił w szponach, więc zrywała się wciąż do lotu i tłukła się między drzewami tak długo, aż wreszcie padła i oczy zaszły jej mgłą.
Orzeł siedział na gałęzi drzewa, kurczowo się jej szponami trzymając. Widział konanie żony, towarzyszki w lotach wspaniałych, zdaleka wdal. Wraz z jej życiem skonało dla niego mnóstwo wspomnień z tych wielkich rajdów, które odbywali wspólnie, rozkoszne jazdy na ciepłych, szybko mknących prądach powietrznych, słoneczne, słodkie oślepienie, walki z burzami, noclegi na nieznanych wyspach, bój o krew i mięso, i zawsze, zawsze zwycięstwo, pomimo ran, odniesionych w powietrzu, skąd już spada się tylko w morze. Bojową duszę miała orlica i pomagała mu nietylko krzykiem, lecz całą swoją siłą, bijąc dziobem na prawo i na lewo. Wreszcie zginęła, rozbiwszy się o pnie sosnowe.
Orzeł jest sam, sznur korali na piersiach wydłuża mu się coraz bardziej. Już niektóre koraliki padają na mech i na piasek. Ale nie mówi nic. Ostatnie słabnące już wołania jego żony cichną, ciało drga. Orzeł hardo wzniósł głowę, i choć cały zastygł w smętku i bólu, ani nie drgnie. Czasem tylko załopoce skrzydłem — jak kiedyś szlachcic polski, gdy odrzucał wyloty kontusza.
W tej to orlej żałobie zakochała się Mjewa.
Widywała łabędzie, widywała wielkie statki, widywała rybaków, zmagających się z sejcami na czarnych, tańczących łodziach. Widziała swe trzy białe siostry, kołyszące się martwo na modro-różowej wodzie, do białych zwiędłych kwiatów podobne. Widywała nieraz kształt, wychylający się do połowy z wody i skaczący po niej potwornem, ropuszem kołysaniem się. Widziała masowe rzezie fok, i w pamięci jej były wszystkie głosy umierających. Ale nigdy jeszcze nie widziała takiego majestatu bólu.
Z lasu wybiegł lis. Powąchał powietrze i złodziejskim truchcikiem podbiegł ku martwej królowej powietrza. Mjewy się nie bał, ale przezornie przyjrzał się staremu Wikingowi. Widząc, że orzeł ledwie siedzi na gałęzi, wyszczerzył w uśmiechu zęby, i chwyciwszy za skrzydła stygnące już zwłoki jego małżonki, szybko powlókł je w gąszcz.
Orzeł krzyknął, ale ruszyć się nie mógł. Zostało tedy — co zostało po dumnej pani przestworza, małżonce potężnego Wikinga?
Ślad na piasku, a w gąszczu leśnym garść pierza i białe kosteczki.
Z orłem było źle. Wyczerpany burzą i lotem dalekim nie miał sił, aby przelecieć nad lasem, skutkiem czego opuścił się zbyt nisko i piersią uderzył o ostrą, suchą gałąź. Rana była niebezpieczna, nie pozwalała ani na dalszy lot, ani na zdobywanie żywności.
Wiking słaniał się na swej gałęzi z wyczerpania i drzemał.
Mjewa patrzyła weń zachwycona.
Mimo ran i osłabienia widziała w nim wspaniałego rycerza wędrownego, którym był istotnie. Nie marzyła nawet o tem, by zbliska móc patrzeć na tak wzniosłą tragedję. Wiedziała, co to męka konania, bo ją widziała.
— Siostrzyczki moje! Siostrzyczki białe! Siostrzyczki! Siostrzyczki! Siostrzyczki! — zakwiliło jej w serduszku.
Wiking zwrócił ku niej wspaniałą głowę, z pod napół spuszczonych powiek strzelił silnem spojrzeniem złocistych oczu i rzekł:
— Umieram!
Tak bywa i musi być. Na każdego przychodzi kolej. Ale Mjewa zaczęła myśleć. I powiedziała sobie, że trzeba ratować. Klasnęła tedy skrzydłami i poleciała nad Mulmjerz, gdzie na wybrzeżu dymiły wędzarnie, a wozy, zaprzągnięte w łaciate krowy, zwoziły centnary szprotów. Pod wędzarniami stały kipy odpadków, skąd kobiety miały je wziąć na karm dla świniaków. Mjewa porwała parę szprotek i pomknęła z niemi ku orłowi. Omal że jej przy tej sposobności piór z ogona nie wyrwał czarny Dudek, złośliwy pies Kuśtyka, nie mówiąc już o wiecznie napastliwej Szneli i podstępnej, chytrej Foce Szomborga Ignaca.
Wiking coś tam dzióbnął, a potem zasnął, Mjewa zaś, na gałęzi usiedzieć nie mogąc, dziwną siłą gnana, poleciała nad Mulmjerz.
Było to już popołudniową godziną. Briża była ostowa i pędziła na zatokę czarne chmury, ale od westu padały na zatokę czerwone strzały słoneczne. Od Helu wracały łodzie rybackie, ciężkie, lecz radosne. Ludzie na nich wytrząsali srebro z sejców, a żegła się śmiały. „Po drugiej stronie“ widać było wiecznie szafirowy brzeg, po tej stronie na „benno“, świeciły koralowe wioski, zielona trawa i złoty piasek. Ponad tem wszystkiem, ponad cicho biegnącemi łodziami, różnobarwnemu sweterkami dzieci, ponad ognistemi błyskami okien chat rybackich, ponad staremi głowiskami rozkwitających kasztanów leciała, głośno i radośnie krzycząc, Mjewa, a śpiew jej był tak donośny, iż zdziwiło się wszystko, co żyło na półwyspie, na obu morzach, a przedewszystkiem rozliczne gatunki mew, których, powtarzam, mamy na tem morzu przeszło dwadzieścia.
— Oszalała ekscentryczka! — kwakały kaczki.
— Marnuje się! — mówiły sobie mewy.
Łabędzie zapatrywały się na rzecz inaczej.
— Właściwie nie można jej nic zarzucić, ale zachowuje się niewłaściwie!
Zmęczona Mjewa usiadła na wodzie, a tuż przypłynął do niej piękny nurek i rzekł:
— Co pani wyrabia? Oddawna już panią obserwuję, ale zupełnie nie rozumiem. Dziś, proszę pani, cała zatoka o pani tylko mówi! Bo niby w tem oświetleniu puszczać się tak bezceremonjalnie na wiatr i na chmury, to — nawet z powagą pani nie licuje! Pani ma swą sławę kulturalnej egzaltowanej starej panny a zachowuje się pani jak podlotek. Tego zresztą za złe pani mieć nie mogę, bo trudno, żeby ptak, który nie jest nurkiem, nie podlatywał, tyle tylko mogę pani powiedzieć, że to wszystko pani uwłacza.
— Główka pod wodę! Główka pod wodę, szanowny panie! — rzuciła Mjewa. — Główka pod wodę!
Był to okrzyk, którym wszelkie ptactwo prześladowało nurka.
— Ja przecież nie miałem nic złego na myśli! — tłumaczył się nurek, który istotnie był nieśmiały i przy każdej sposobności uciekał pod wodę.
— A ja panu coś powiem! Zakochana jestem, widzi pan, w królu!
— Ja pani wcale nie rozumiem!
Tu nurek nurknął, dobrze się w wodzie skąpał, głowę z niej wreszcie wychylił i powtórzył:
— Ja pani wcale nie rozumiem!
— Zakochałam się w królu, powtarzam panu!
— W jakim królu?
— W orle, który beze mnie żyć nie może.
Nurek pokiwał głową i powiedział:
— To być nie może! Robi pani głupstwo! Nigdy orzeł się z Mjewą nie ożeni!
— Tak pan mówisz? To wszystko zależy od tego, jaka jest mewa. Zobaczymy! Za późno teraz o tem z panem szczegółowo mówić. Słońce zachodzi, a do domu mam daleko. W każdym razie miło mi było z panem chwileczkę pogawędzić, a teraz — dowidzenia szanownemu panu!
To rzekłszy wzbiła się w powietrze i poleciała, myśląc o tem, jak głupie są stworzenia nurkujące, które wciąż żyją w wodzie, gdy ona żyje w powietrzu, a na wodzie tylko siada.
Tymczasem orzeł słabł coraz więcej. Ale nie krzyczał. Wbił tylko szpony w gałąź sosny, przyległ do jej pnia, i drżąc z gorączki w zimnem tchnieniu wieczornej briży, Wiking stary myślał, iż koniec nadchodzi.
Nie straszno mu było... Bo słyszał szum sosen i pieśni fal. To przecie jego ojczyzna.
A krople z piersi sączyły się wciąż...
Tego dnia Mjewa przeniosła się na Uswin, gdzie stale już przebywała, chroniąc się w gąszczu drzew. Było tam bezpiecznie, bo oddawna już na Uswin nie przychodził nikt, jako ze sprawy żadnej tam nie miał To też orzeł spokojnie mógł tam przebywać i leczyć swą ciężką ranę.
Był markotny, zły i rozkapryszony. Rwał się wciąż na południe, musiał odlecieć lub zginąć.
Przeleciały nad półwyspem dzikie gęsi, krzyżówki i cyranki leciały z szumem skrzydeł w raz z niemi dzikie gołębie, ptactwo rozmaite ciągnęło z północy — a orzeł chorzał i chorzał.
Mimo to w opuszczeniu swem i w biedzie był piękny tak, że Mjewa uważała go za najpiękniejszy twór świata. Zapomniała dla niego w swych siostrach, o swych szaleństwach, nawet o swej latarni morskiej. Nie widywano je już ani na Mulmjerzu, ani w zatoce, ani nad falami Bałtyku. Zrzadka tylko migała nad wodą wśród chmur, aby porwać rybę, którą zanosiła swemu ukochanemu panu — królowi.
Nigdy nie była tak szczęśliwa. Całe dnie spędzała w żywicznym aromacie sosen, wśród których krył się pan jej serca — orzeł. Gdy go nakarmiła, opowiadał jej o dalekich podróżach, chełpiąc się i pyszniąc swą siłą i czy nami tak, że milkła i robiła się coraz mniejsza. Gdyby krzyknął na nią, zapadłaby się z radością w ziemię — i z tego byłaby dumna. Bo któż był tak wielki, tak silny, tak wymowny i tak piękny!
— Kocham króla! — niejednokrotnie brzmiał jej krzyk w przestworzach, krzyk, z którego śmiały się ptaki i ryby. Lecz ona powtarzała wciąż swoje: — Kocham króla!
Jakiego? Nie mówiła, bojąc się sprowadzić na niego wrogów, bo był jeszcze zbyt słaby, a by się móc im opędzić.
Teraz jednak zupełnie już nie wiedziała, gdzie żyje. Orzeł traktował ją jak orlicę i dziwił się, że nią nie jest z urodzenia. Ona sama zaczęła się uważać za coś lepszego od innych ptaków, za Mjewę, która mogłaby być ptaków królową. Na cały świat patrzyła z wyniosłym uśmiechem wyższości.
Orzeł przychodził do zdrowia, ale w miarę jak mocniejszym się stawał, tem więcej wymagał. Ryby nie wystarczały mu już, pragnął mięsa i krwi. Zbyt słaby jeszcze, aby same mu móc się puścić w pogoń za ptakami, które koło niego przelatywały, na łów udać się nie mógł i musiał poprzestawać na tem, co mu Mjewa przynosiła, ale właśnie dlatego z każdym dniem wzrastaj w nim przeciw niej co raz większy gniew.
— Nie orlica, tylko zwykła mewa! — powtarzał.
— Gdyby tu była moja żona, pani wichrów, wszędy wiejących, oddawna już karmiłbym się młodemi zajączkami, kaczuchnami i kurkami, których krew wpędziłaby zdrowie w moje ciało. Dokoła tego drzewa spiętrzyłby się cały stos pierza i kości. Ale cóż? Io tylko Mjewa, nie orlica!
I wówczas robił się zasępiony i groźny, zły, nieprzystępny, a Mjewa właśnie coraz więcej go za to podziwiała, i rzadko kiedy już opuszczając bez potrzeby gąszcza i zarośla Uswina, powtarzała sobie wciąż:
— Kocham króla!
Szum drzew zlewał się w jedną pieśń z szumem fal obu mórz. Światłość wód olśniewała tak, że patrzeć się nie chciało. Nie było też potrzeby patrzeć, bo w przestrzeni powietrznej przeszkód niema — więc można było frunąć i lecieć długo, długo, nie patrząc dokąd, a tylko ze skupioną myślą i rozpostartemi skrzydłami, wołając: — Kocham króla!
Lecz król stawał się coraz niecierpliwszy i coraz zgryźliwszy.
— Czas lecieć! Czas lecieć! — powtarzał, kręcąc z niezadowoleniem głową, na której stroszyły się pióra.
— Czas lecieć! Czas lecieć! — powtarzała Mjewa, wierząc, że orła nie opuści, lecz razem z nim poleci.

Dokąd lecicie wy, ptaki? Dokądże szlaki napowietrznemi ciągniecie, prądami niewidzialnemi, wędrowce oceanów błękitnych? Co każe wam, istotki tak słabe i małe, puszczać się w loty po wichrach zuchwale? Kto każe wam na skrzydłach z wiotkich piór rzucać się w turniej między stada chmur, co wam, niebiańskie dzieci! dzieci! mówi, że pięknie, gdy się leci, leci... Ach! W glorjach zachodu i wschodu, wiecznie słonecznie, na wietrze w powietrze lecąc i świecąc, śmigając skrzydłami jak kosami, płyniecie — — — dokąd i poco? Dlatego że chmury się złocą?

Leci ptak na swój szlak!

Wiking siły odzyskał w znacznej części, ale niezupełnie, skutkiem czego nie mógł sam dla siebie zdobywać pożywienia. Albowiem orzeł, jeśli chce puścić się na łów, musi być silny naprawdę jak orzeł, nie zaś słabszy, bo wtedy na niego zaczynają polować. Trzeba było tedy siedzieć wciąż w lesie na Uswinie i żywić się tem, co przyniosła Mjewa, a co nie wystarczało. Zżymał się Wiking na swą opiekunkę, nic wiedząc nawet, że te liche kąski zbierała nieraz z narażeniem życia.
Bo oto chłopcy, znając dobrze miejsca, — w których morze wyrzuca na strąd martwe szprotki i śledziki, zastawiali w nich na głodne żerujące ptaki pułapki, zwane klepcami. Są to zmyślne, drewniane potrzaski z pętlą ze sznurka. Klepce zakopuje się w piasku nadbrzeżnym tak, że ptaki tych sideł dostrzec nie mogą, przyklepuje się piasek i równa się go ze strądem, a na wierzchu kładzie się dla przynęty szprotkę. Głodny ptak rzuca się na rybkę i zaczyna ją dziobać, skutkiem czego ukryta pod piaskiem chytra pętla ściąga się i albo mewę dusi, albo ją chwyta za nogi.
Znała się dobrze na tych sztuczkach chłopców Mjewa i dlatego nigdy w sidła złapać się nie dała. Była bardzo ostrożna, podejrzliwa i miała niezawodny ptasi instynkt. Teraz, gdy zbierając ryby, myślała więcej o swym królu niż o własnem bezpieczeństwie, kilka razy omal że w pułapkę nie wpadła.
Jednego dnia Wiking wysłał Mjewę na Mulmjerz dowiedzieć się, jak daleko do najbliższego kraju na południe, bo w tamtą stronę szedł jego szlak, a właśnie wiała silna briża nordowa, z którą mógł polecieć. Mjewa natychmiast pośpieszyła na Mulmjerz, ale trudno jej było zebrać potrzebne wiadomości, bo ciąg ptaków wędrownych już się skończył, a ptactwo, mieszkające stale na zatoce, w dalsze strony nigdy się nie zapuszczało. Jest to właściwością wszelkiego mieszkającego tam stworzenia, nie wyjmując człowieka. Rybak, o ile nie jest dla zarobku okrętnikiem lub żołnierzem, półwyspu swego nie opuszcza latami i nawet na myśl mu nie przychodzi, że mógłby z pożytkiem dla siebie zwiedzić choć część lądu czyli, jak on to nazywa, „kraju“. Wystarcza mu jego wyspa, Mulmjerz i Bałtyk.
Gdy Mjewa powróciła z niczem, stary Wiking ofuknął ją gniewnie:
— Gęsi wy jesteście, a nie mewy! — rzekł jej. — Po sadzawkach wam pływać, nie na morzu żyć!
Pomilczał chwilę, a potem spytał:
— Nie widziałaś gdzie szpaków?
— Szpaki? Szpaki są. Całe chmary szpaków latają między wędzarniami, nad zatoką, gadając bezustannie. Ale to ptaki zarozumiałe, głupie, żarłoczne — i zresztą cóż one mogą wiedzieć? Nikt z niemi nie utrzymuje stosunków...
— Idź zapytać się szpaków! — przerwał jej orzeł.
Niełatwo było czegoś się od tych małych ptaszków dowiedzieć. Powiedzmy, że i Miewa niezbyt właściwie się wobec nich zachowała. Traktowała je wyniośle, nazywając je knopsiami i lorbasami, coby po naszemu znaczyło „pędraki“ i „nicponie“. Nic dziwnego, że się szpaki obraziły i zaczęły wodzić Mjewę za nos, dokładnie mówiąc — za dziób. Ile razy Mjewa zbliżała się do nich, zrywały się i, chichocąc, zwartym szykiem odlatywały dalej.
— Pewien wielki pan pyta was, jak daleko do najbliższego kraju na południe stąd! — wołała, goniąc za szpakami.
— Jaki pan? Jaki pan? Jaki pan? — sypały się zewsząd ciekawe pytania.
— Wielki pan! — zapewniała Mjewa.
— Niech przyjdzie sam! Niech przyjdzie sam! — krzyknęły szpaki, i zerwawszy się, odleciały zwartą chmurą, tak że w powietrzu aż zafurkotało.
— Nie może przyjść! — wołała Mjewa, lecąc za niemi. — Jak daleko do najbliższego kraju?
— Masz go tam! Masz go tam! — śmiały się szpaki, wskazując na drugi brzeg zatoki.
I znowu poleciały dalej.
— On musi lecieć na południe — tłumaczyła Mjewa głosem zdyszanym, bo zmęczyło ją to uganianie za ptaszkami.
— Ach! Ach! Ach! Ach! — zaświergotały domyślne ptaszki. — Musi lecieć na południe! Ach! Ach! Orzeł! Orzeł! Orzeł! Król! Król!
Zawirowały w powietrzu, gdzie się zcicha naradzały, a potem zaśpiewały chórem:
— Pół dnia drogi! Pół dnia drogi!
I poleciały daleko, gdzieś za Kaczy Ok, na nadbrzeżne torfiaste pażyce, między pasące się krowy i barany.
— Pół dnia drogi! — rozmyślał głośno Wiking, gdy mu Mjewa powtórzyła, czego się dowiedziała od szpaków. — Możebym i przeleciał, gdybym sobie mógł dobrze podjeść, posilić się należycie. Wiatr dobry. poleciałbym razem z nim.
Była wiosna. Od dłuższego czasu już rybołówstwa żadnego nie było, bo łosoś dawno już nosem uderzył o strąd i poszedł. Morze zrzadka tylko coś tam wyrzuciło, tak że Wiking głodował wraz z Mjewą. Niewiele było prawdopodobieństwa w tem, że udałoby się coś znaleźć, mimo to Mjewa natychmiast poleciała nad zatokę z niezłomnem postanowieniem zdobycia żywności za wszelką cenę.
Lecąc myślała z radością o tem, że wreszcie nadeszła chwila, w której wraz z orłem puści się w daleki lot do nieznanych krajów. Odkąd poznała Wikinga, myślała o nich tak wiele, że zatoka rodzima straciła dla niej wszelki urok. Zapomniała nawet o smukłej białej latarni Rozewskiej z brylantowem światłem, którą kiedyś kochała. Cały otaczający ją świat pobladł w jej oczach i jakby obumarł, jedynie zaś żywe było to dalekie Nieznane...
Nad zatoką nie znalazła nic. Ani jednej rybki. Wobec tego przeleciała nad półwyspem na strąd. Szukała długo napróżno, wreszcie ujrzała na piasku srebrną rybkę. Przez chwilę wisiała nad nią w powietrzu, trzepocąc skrzydłami i przyglądając się jej podejrzliwie. Ale myśl o konieczności posiłku przed wyruszeniem w daleką drogę zwyciężyła. Mjewa opuściła się na piasek i w tej chwili — pętla ścisnęła jej nóżki. Chciała się zerwać do lotu, co siły biła skrzydłami powietrze.
Wówczas Mjewa zaczęła krzyczeć głośno, głośno, głośno i żałośnie. Opłakiwała tak nie swe życie, nie rozstanie się z krajem rodzinnym, jego smutkiem słonecznym, dzikiemi sztormami i pląsami cichemi nad szemrzącemi śpiewnie falami, lecz skon swych marzeń, zmierzch świata młodego, który stworzył w jej duszy ptak, jak orla myśl wspaniały.
I wtedy właśnie ujrzała na niebie szeroko rozpostarte skrzydła Wikinga. Płynął na nich powoli ruchomym gościńcem powietrznym, kierując się na południowy zachód. Mjewa krzyknęła, ale orzeł krzyku tego nie dosłyszał, albo nie dbał oń, bo na ptaka w potrzasku nawet nie spojrzał. Co mu znaczą krzyki mew szamocących się w nadbrzeżnych klepcach, co mu ta cała wrzeszcząca hołota, uganiająca za cuchnącemi rybami! On, orzeł, pan przestworza, leci przed siebie w świat...
Malał z każdą chwilą coraz bardziej, aż wreszcie wsiąkł w przestwór niebieski.
A Mjewa krzyczała wciąż.
Te jej krzyki zwabiły chłopców, którzy właśnie wyszli na strąd zobaczyć, czy się co nie złapało.
— Jest! Jest! — wołali, biegnąc ku szarpiącej się w sidłach Mjewie.
W chwilę później mocne palce ścisnęły jej szyję.
Ciemność.
Zanim minęło kilka tygodni, Mjewa, starannie wypchana, z lotnym rozmachem skrzydeł, stała na szafie w pokoju starego Macieja Budzisza. Potem syn Macieja Wacek, ładny ogorzały chłopak, odbywający służbę w marynarce wojennej, zawiózł ją do Gdyni w prezencie pani bosmanowej, z prośbą, aby raczyła zjednać mu względy męża, który na rekruta zbyt często fukał.
Pani bosmanowa bardzo się ucieszyła i ustawiła wypchaną Mjewę w kuchni na szafie, na honorowem miejscu między dwoma bezwonnemi, nadętemi kolczastemi kaktusami.
Mjewę, która się kochała w Wikingu...
Szalona była ta Mjewa — nieprawdaż!





O łabędziach we wiku.

Był sobie raz pewien rybak, który miał czternaścioro dzieci. Pracował ciężko na ich utrzymanie i starał się, aby były i syte i jako tako ubrane. Ale każdy zrozumie, że mu to z łatwością nie przychodziło, zwłaszcza, że niezawsze Bóg dawał rybę. Wobec tego kto z rodziny tyle miał sił, że mógł być na coś pożyteczny, pracować musiał. I tak neńka i dwie starsze córeczki, które do szkoły już nie chodziły, pracowały w wędzarni, albo wiosną i jesienią w lesie lub w polu. Co tam z drobiazgu chodziło do szkoły, to siedziało w ciepłej izbie szkolnej. Maleństwa raczkowały po podłodze, a znów które z dzieci mogło wybiec z domu, to się bawiło wraz z innemi rybackiemi dziećmi na wielkim placu przed kościołem. Dozoru żadnego nie było, bo neńka często mu siała pracować poza domem.
Rozumie się, że w takiej ogromnej republice dziecinnej porobiły się różne stronnictwa, sojusze i przyjaźnie. Niektóre dzieci mówiły po ojcu narzeczem miejscowem, inne znów, lgnące więcej do matki niż do ojca, mówiły narzeczem Wielkiej Wsi, skąd neńka pochodziła. Dość na tem, że wśród tej gromady znalazła się para, sześcioletni chłopczyk Janek i pięcioletni berbeć Józia. Tych dwoje trzymało się zawsze razem, a co więcej, miało te same upodobania, z których najgłówniejszem było stałe wymykanie się z domu i uciekanie nad zatokę, na której brzegu maleństwa mogły się bawić swobodnie i spokojnie. Janek miał na sobie sweterek zielony z czerwonemi wyłogami i czerwoną ciepłą czapeczkę z długim fontaziem, siostrzyczka zaś jego ubrana była w ciepły sweterek czerwony z zielonem i zieloną czapeczkę. Trzeba jeszcze dodać, że o ile Janek był chłopcem na wiek swój dość dużym i tęgim, jego siostrzyczka, choć zdrowa i rumiana, była maleńka jak krupka.
Nad zatoką nie było wprawdzie dzieci, ale zato było cicho, a mimo to wesoło. Dzieci nie zdawały sobie z tego oczywiście sprawy, ale blask słoneczny, odbijający się od ogromnego zwierciadła wód, przeważnie gładkich, prześwietlał ich oczy i rozweselał jasne duszyczki. Widoczny naprzeciw drugi brzeg zatoki, zwykle błękitny, a czasem szafirowy, wyglądał jak niebieskie wybrzeże nieznanego świata. Zawsze widać było na zatoce przynajmniej kilka pomarenków z rozpiętemi czarnemi żaglami, a bywało, że ciągnęły ich pośpiesznie całe sznury, i dzieci wiedziały, że to są łodzie, wracające z połowu. Kiedy indziej, idący brzegiem samotny rybak w ciężkich skorzniach, w zydwestce i z długą remą na ramieniu, przysiadał się do dzieci, zapalał papierosa, częściej zażywał tabaki, i odpoczywając, rozmawiał z niemi. Coś im tam opowiadał o różnych rybach, o wronach gadających, o morskim kocie, potem pogroził palcem, surowo zabraniając zbliżać się do wody, dźwigał się ciężko i odchodził. Do późnej jesieni pasły się opodal krowy łaciate, gdy nad sam brzeg zachodziły tylko białe lub bure owce i barany. Owieczki pasły się, a kłótliwe barany przyskakiwały do siebie, tłukąc się łbami tak, że aż się na pażycy echo rozlegało. Koło południa czarny pies pastucha zganiał w jedną wielką gromadę krowy, które ociężałym krokiem ruszały w pochód powrotny do wsi, poprzedzane przez płochliwe, ale mocno trzymane w ryzach przez psa beczące stado baranów i owiec. Wtedy dzieci wiedziały, że trzeba iść na pólnie. Więc wziąwszy się za rączki, szły za stadem, dziwiąc się mnogości i wielkości krów i wielkiej władzy, jaką nad niemi miał wysoki dostojnik wioskowy, pastuch gminny, czternastoletni wyrostek, zbrojny w bat i róg, służący do zwoływania bydła. Bywało jednak, że krowy pasły się daleko, pod lasem, koło leśniczówki, a w tedy dzieci, osłonione w tem miejscu małemi nadbrzeżnemi kopczykami, niby naśladownictwem wydm, nie wiedziały, co się koło nich dzieje, bawiły się, odwiedzane tylko przez wielkie czarne wrony, kroczące poważnie i patrzące na ten drobiazg ludzki wyniośle i pogardliwie. Przylatywały też czasem mewy. Ale te, mniej zżyte z ludźmi i nieufne, jak tylko ujrzały dzieci, zrywały się, i trzepnąwszy kilka razy skrzydłami, odlatywały, skrzecząc piskliwie. Wtedy dzieci powracały dopiero, kiedy usłyszały obwieszczający pólnie, czyli obiad — bo cóż innego? — dzwonek na kościele. Ze strachem biegły wówczas do domu, bojąc się, że przyjdą za późno, że neńka będzie wadzić, da klapsa, a na drugi dzień zamknie w pokoju lub chlewie, aby nie uciekały nad zatokę.
Ale były na zatoce jeszcze i inne rzeczy, które dzieci bardzo zajmowały, a o których mało kto wiedział.
Nie wszystkim mianowicie wiadomo, iż jesienią, o pierwszym szronie, zlatują na zatokę „kulpsie“, czyli dzikie łabędzie. Są to ogromne białe ptaki, kształtem przypominające nasze łabędzie parkowe, tylko że znacznie większe, bo gdy rozepną skrzydła, długość ich dochodzi do trzech metrów, a i więcej. Żyją stadami, żerując w płytszych miejscach zatoki, a ponieważ żywią się tem, co mogą z dna wydostać, zatem to dno musi być tak płytkie, aby one mogły go dosięgnąć dziobem. Są bardzo ostrożne, czujne i zwykle wystawiają straże, które mają donosić o najmniejszym podejrzanym ruchu w otoczeniu. W ów czas stano zrywa się i albo leci wodą, dopomagając sobie wiosłowaniem zapomocą łap potężnych, albo też wzbija się w powietrze i odlatuje z wielkim szumem ogromnych skrzydeł. Ptaki te przebywają u nas całą zimę, aż mniej więcej do marca, a jeśli kwiecień jest chłodniejszy niż zwykle, to i do kwietnia, poczem, gdy słonko wiosenne mocniej zacznie świecić a na strądzie migają wyciągnięte niewodem srebrnołuskie łososie, dzikie łabędzie odlatują na północ.
Trzeba też wiedzieć, że ptaki te, dochodzące nieraz do trzydziestu funtów wagi, są bardzo pożądaną zdobyczą dla rybaka, tak dla puchu i pierza, jak i dla mięsa, które rybacy, według powszechnie do wszelkiego stworzenia stosowanej recepty, solą, a potem wymoczywszy w wodzie, gotują lub smażą. To też nic dziwnego, że chętnie na nie polują, mimo iż jest to rzecz niełatwa, wymagająca wiele za chodu, a przytem w wyniku niepewna, bo łabędź ma na sobie tyle gęstego, zbitego pierza, tak twarde lotki w skrzydłach, a prócz tego jest tak silny i żywotny, iż nawet ciężko ranny, bez trudu potrafi ujść myśliwemu, czy to wodą, czy też ostatnim wysiłkiem skrzydeł, zwłaszcza, jeśli strzał padł z broni lichej lub jeśli nabój nie był dość mocny. Myśliwy czasem godzinami czołga się po lodzie poto tylko, aby mu łabędzie w ostatniej chwili umknęły z przed nosa, kiedy indziej znów, gdy łodzią zamaskowaną podjechawszy szczęśliwie pod stado, łabędzia nie zabije, lecz postrzeli, czasem i pół dnia musi za nim po zatoce uganiać, póki się wreszcie łabędź krwi upływem wyczerpany, nie podda. Są jednak myśliwi namiętni, których te trudności nie odstraszają, o czem łabędzie wiedzą i dlatego zwykle trzymają się daleko brzegu. Dzieje się z niemi to samo, co z wronami. Ody się idzie z laską w ręku, można się z niej składać do wrony, jak ze strzelby, a mądry ptak nie zwraca na to uwagi. Lecz gdy tylko wyjdzie się ze strzelbą, wszystkie wrony znajdują się poza jej donośnością. Tak i tu. Wałęsający się po wybrzeżu z ukrytym za plecami karabinkiem rybak, udający, że daleki jest od wszelkich złych zamiarów, nigdy się na kulpsie nie natknie, lecz jeśli wraca z połowu z kaszyrzem lub remą na ramieniu, może się nieraz natknąć na nie tuż przy brzegu. Takie to są mądre ptaki.
Janek i Józia, dzieci o znakomitym, dalekowidzącym wzroku rybackim, często przyglądały się stadom łabędzi, które, czując snać, iż te dwa kolorowe atomy ludzkie nie są niebezpieczne, nie uciekały przed niemi, lecz przeciwnie, nie zwracając na nie uwagi, w niedalekiej odległości od brzegu spokojnie sobie igrały. Dzieci z podziwem patrzyły, jak olbrzymie białe ptaki stawały na wodzie, bijąc powietrze białemi skrzydłami, to znów biegły naprzód, rozwinąwszy skrzydła jak żagle, pływały z wygiętemi szyjami, podobne do dziwnych białych batów z krzywemi masztami, na których nie rozwieszono żagli, goniły się lub sięgały na dno morskie długiemi szyjami. Od tych ich zabaw a lubiły się bawić w miejscach słonecznych, nie zacienionych chmurami — srebrna woda pieniła się, a powietrze pełne było wesołych klarnetowych krzyków, że zaś wpobliżu zwykle bawiły się też i stada kaczek, więc rejwach na wodzie był ogłuszający.
Dzieciom te ptasie zabawy tak się spodobały, iż gdyby tylko było można, z przyjemnością pobiegłyby przez wodę do tych stad, aby się nauczyć ich gier i piosenek, bo takich ładnych w wiosce nie bywało. Rozumie się, wiedziały, że to niemożliwe. To też przyglądały się im tylko z zazdrością i tak szczerze rozradowanemi serduszkami, iż po pewnym czasie zdawało im się, że rozumieją i to, co się dzieje na wodzie, i to, o czem ptaki śpiewają.
Było chmurne, ciepłe przedpołudnie. Wiatru nie było, zato jednak zatoka po niedawnej gwałtownej zydzie burzyła się i morza było dużo. Dzieci bawiły się, jak zwykle, na wybrzeżu, koło swych małych pagóreczków, grzebiąc się w piasku i opowiadając sobie niestworzone historje — jak to dzieci. Były tak tem zajęte, że zupełnie zapomniały o drugiem śniadaniu — o dwóch potężnych krom kach chleba ze sadłem. Na zatoce łabędzie śpiewały. Wtem głosy ich dały się słyszeć tak blisko, że dzieci mimowoli obejrzały się — i ujrzały niedaleko brzegu kołyszące się na wzburzonych, czarnych bałwanach dwa wielkie białe kulpsie, podpływające ku nim powoli, z mocnemi czarnemi dziobami, osadzonemi jak haki na wyprostowanych teraz szyjach i ze srogiemi oczami.
Dzieci na ten widok zlękły się w pierwszej chwili, ale gdy łabędzie zatrzymały się w odległości kilku kroków od wybrzeża i poruszyły kilkakrotnie głowami na giętkich szyjach niby w powitalnym ukłonie, dzieci przestały się bać i wołając radośnie: — Kulpsie! kulpsie! — podbiegły ku nim.
Ptaki cofnęły się nieco, ale nie uciekały.
Wówczas Józia wpadła na myśl u dziecka zupełnie naturalną. Gdy jaka letniczka wołała ją do siebie, a ona nie chciała przyjść, pani podawała jej czekoladkę. Była to przynęta niezawodna. Teraz Józia przypomniała sobie chleb niezjedzony, więc chwyciła kromkę i zaczęła rzucać kawałki chleba łabędziom. To samo zrobił i Janek.
A łabędzie zrozumiały, i podpłynąwszy bliżej, chwytały pływające po wodzie kawałki chleba.
Musiały być głodne. Jakeśmy już powiedzieli, morza po burzy było dużo, prawdopodobnie tak dużo, że łabędzie nie mogły dosięgnąć dna dziobami, więc nie miały co jeść.
Za te mi dwoma ptakami ciągnęła cała falanga łabędzi, ostrożna, powolna, nieufna i widocznie zdziwiona. Płynęły powoli, zrzadka tylko poruszając skrzydłami, nietyle może potrzeby, ile dla wdzięku. Wszystkie głowy na lekko wygiętych szyjach zwrócone były u parze karmionej przez dzieci, a z czarnych dziobów tu i owdzie wydzierały się jakgdyby okrzyki zdumienia w odległości jakich pięćdziesięciu kroków od brzegu falanga stanęła i stała tak przez jakiś czas w milczeniu, zcicha czasem pokrzykując. Następnie zatoczyła na wodzie krąg i przedefilowawszy przed dziećmi, odpłynęła na zatokę.
A tymczasem rozradowane dzieci wciąż karmiły swe dwa łabędzie, póki chleb się nie skończył. Wówczas łabędzie popływały trochę koło brzegu, a potem wdzięcznie wyjąwszy szyje zaczęły zataczać po wodzie koła, zrazu małe, potem coraz większe i większe, aż w reszcie zniknęły za grzbietami fal.
Od tego czasu dzieci każdego dnia cieplejszego, gdy nie było wiatru, wynosiły swe śniadanie nad zatokę łabędziom. Ptaki z początku niezawsze przypływały, ale później, oswoiły się z dziećmi tak, iż gdy tylko na wybrzeżu pojawił się czerwony i zielony punkcik, wnet od łabędziego karna odrywały się dwa punkty białe i wkrótce u brzegu pojawiały się dwa piękne łabędzie. Zaczynało się znowu karmienie. Łabędzie czasami jadły chciwie, czasami, widocznie syte, ledwo raczyły coś dziobnąć. Dzieci opowiadały im najrozmaitsze historje, wabiły je do siebie, wyciągały do nich rączki, a łabędzie patrzyły i słuchały, jakby rozumiejąc. A potem odpływały.
Zapyta ktoś, jak to być mogło, że dzieci nikomu o tych łabędziach nie powiedziały, nie pochwaliły się przed nikim tem, że mają wśród łabędzi znajomych i przyjaciół? Takie pytanie jednak zadałby tylko ten, kto nie wie, iż każdy rybak ma swe tajemnice, których pilnie strzeże i których nikomu nie wyda. Rybołówstwo wymaga bardzo rozwiniętego zmysłu spostrzegawczego i dokładnego obserwowania przyrody, a tu każdy rybak ma własne spostrzeżenia, doświadczenia i sposoby, które zachowuje na wyłączny użytek dla siebie. To jest wrodzone i dzieci miały to we krwi.
Po pewnym czasie stało się, że dzieci tak przywykły do swych dzikich łabędzi, iż przekonane były, że one rozumieją ich mowę. Zdawało się im też, że rozumieją, co mówią łabędzie, mimo iż ptaki te wcale nie są rozmowne. W jakiś sposób jednak doszło do wzajemnego układu, który mógłby brzmieć tak:
— My — mówiły łabędzie — będziemy przypływały do was, o ile wpobliżu nie będzie podejrzanych istot, ale pod warunkiem, że nikomu o tem nic nie powiecie.
Na co znów dzieci odpowiadały:
— Mybyśmy miały komu co powiedzieć, kochane łabędzie? To nas nie znacie. My wiemy różne rzeczy, o których nikomu nic nie mówimy. Nie bójcie się, nie wydamy was.
Tak stanął układ, na mocy którego łabędzie nietylko przypływały do brzegu, ale wychodziły na brzeg, bez obawy zbliżając się do dzieci, które głaskały ich szyje, gęsty, ciepły puch na piersiach i bawiły się sprężystemi lotkami ich mocnych, wielkich skrzydeł. A łabędzie znów, podobne do olbrzymich gęsi, skubały zziębłą trawkę na wybrzeżu, przechadzały się trochę, trzepotały skrzydłami, że aż powietrze świszczało, i bawiły się z dziećmi, to chwytając je za sukienki, to strasząc pochylonemi nisko dziobami na wyciągniętych szyjach.
Zdarzyło się raz, że dzieci przyszły mimo briży nordowej, nietyle mocnej, ile przenikliwie zimnej. Łabędzie wyszły na brzeg i dzieci bawiły się z niemi, jak zwykle, ale maleńka Józia, choć ciepło ubrana, wkrótce zmarzła i zaczęła się trząść z zimna. A wtedy jeden łabędź — musiała to być chyba łabędzica — podniósł trochę skrzydło i nakrywszy niem śmiejące się dziecko, przycisnął je do swej puszystej, gorącej piersi, tak że Józia znalazła się jakby pod pierzyną.
Od tego czasu, czy było zimno czy nie, stale się ta pieszczota łabędzia powtarzała, i gdy Janek uganiał za swoim łabędziem lub zmykał z głośnym śmiechem, ścigany przez niego, Józia siedziała pod skrzydłem łabędzicy, karmiła ją z rączki i gawędziła z nią, słuchając równego, mocnego bicia jej serca.
Kto kocha i zna dzieci, ten wie dobrze, że niema dla nich zwierzęcia ani przedmiotu niemego, lecz wszystko posiada swą mowę, jasną i im zupełnie zrozumiałą. To też nie można się dziwić, że skutkiem obcowania z dzikiemi łabędziami w duszyczkach dzieci zaczęły się po pewnym czasie budzić obrazy, zrazu niezrozumiałe i niejasne, które jednak wkrótce nabrały barw i takiej wyrazistości, takiego życia, iż dzieci były jakgdyby przeniesione w nowy, nieznany świat. Był to kraj jakiś czarowny, w którym słońce czerwone szybko biegało łukiem nad ziemią, podczas gdy długą noc, następującą po krótkim dniu, rozświetlało drgające światło smug żółtozielonych, to gasnące, to znów wybuchające nagłemi płomieniami. Duszyczki dzieci leciały do tej krainy ponad ziemią skalistą i pokrytą lasami, ponad wielkiem szafirowem morzem, usianem śpiczastemi, cichemi wyspami, leciały długo, słysząc koło siebie świst i szum skrzydeł łabędzich, leciały tęskniąc i kwiląc z radości. Aż wreszcie pokazywała się długa, biała równina lodowa, lśniąca od słońca lub też widmowo biała w nocy, a w niej jeziora szafirowe, dalej zaś promieniste, wysokie łańcuchy gór lodowych. Tam, w kraju ciszy, na tych szafirowych jeziorkach, objętych niepokalanem ocembrowaniem lodów dziewiczych, duszyczki dzieci siadały wraz z łabędziami, rozgłośnym klangorem napełniającemi przeczyste, mroźne powietrze. A gdy tak przelatywały z jeziorka na jeziorko, zdarzało się im widzieć wielkie rzesze ptaków w białoczarnych sukniach i ze skrzydłami zmarniałemi, które przypominały ramiona ludzkie. A dalej znów nad brzegiem zimnego, lecz jakże mieniącego się barwami morza wylegiwały się na lodowatej plaży nieprzeliczone stada psów i lwów morskich, podczas gdy daleką, świecącą równią lodową pomykał kudłaty biały niedźwiedź, przystający czasami i poziewający łakomo, tak iż widać było czerwone wnętrze jego paszczy i wywieszony ozór. A kiedy indziej dzieci widziały się wśród tych wszystkich cudów, niby dwa punkty, czerwony i zielony, z wielkiemi kromkami chleba ze sadłem w rękach, i chlebem tym karmiły wszelkie stworzenia tego dziwnego kraju, a zwierzęta bawiły się z niemi, ptaki różne wyrywały im kawałki chleba z rączek lub ciągnęły je za sukienki, łabędzie śpiewały, słońce zaś czerwone tańczyło z uciechy na niebie.
Albo też śniło się dziecinkom, że wraz z wichrem lecą ciemną nocą nad morzem wzburzonem. Fale ryczą, a wicher dmie z taką siłą, że już skrzydłami nadążyć mu niepodobna, i łabędzie, zbyt silnie popychane, potykają się w powietrzu, jak potyka się dziecko, mocno przez matkę trącone w plecy. Nie widać nic, wycie wichru jest tak silne, że już nie słychać szumnego świstu skrzydeł lecących łabędzi. Skrzydła już mdleją, stado zniża lot, jakgdyby chciało siąść na wodzie i odpocząć, ale Jakżeż tu siąść na falach, które pianę białą rzucają pod obłoki, jakżeż siąść na tych przewalających się, ryczących, ruchomych górach czarnej wody? Czarny wicher w górze, czarna woda na dole, a wśród tej śmierci czarnej zbłąkane stado białych łabędzi. Lecz oto przewodnik bije naraz wiatr potężnemi skrzydłami, kieruje się ku górze i podrywa zmęczone ptaki głośnym okrzykiem: Tędy, tędy! Śmiertelnie znużeni wędrowcy ostatkami sił dążą za nim, chwiejąc się i kołysząc w powietrzu, jak liście wiatrem niesione. Aż nagle wynurza się przed nimi z ciemności kształt niewyraźny, i oto wierzchołek jakiejś górzystej wyspy, a na nim kępa krzaków i kilka karłowatych, powyginanych sosen. Wiatr gwiżdże, skowycze, ale to nic. Ptaki przypadają piersiami do głazów, wciskają się w załomy i nierówności gruntu, otulają się szczelnie skrzydłami i, schowawszy pod nie znużone głowy, zasypiają.
Józia zbudziła się. Czuje, że leżący obok niej braciszek także nie śpi. Przez zasłonięte białemi firaneczkami okienka, wraz z jasnem światłem księżyca, dolatują z zatoki głośne krzyki łabędzi.
— Słyszysz? — szepce Józia. — Nasze kulpsie!
— Śpiewają — odpowiada cichutko Janek. I choć tamtych kulpsiów jest co najmniej trzydzieści, dzieci poznają głos swoich przyjaciół.
Ale niezawsze mogły dzieci łabędzie odwiedzać.
Wybuchały burze tak gwałtowne, że starych nawet zwalały z nóg, a cóż dopiero mówić o takim drobiazgu. Wystarczyło nos za drzwi wychylić, a wicher dech zapierał w piersiach. Prócz tego wówczas nie było rybołówstwa, a wtedy i neńka, mając więcej czasu, staranniej doglądała dzieci. Bywało znów, że myśliwi płoszyli ptaki, które uciekały daleko od brzegu, w głąb wiku, gdzie na otwartej przestrzeni niepodobieństwem było zbliżyć się do nich niespostrzeżenie. To znowu zatoka zamarzła, tak że łabędzie zmuszone były daleko szukać oparzelisk i wówczas też do lądu zbliżać się nie mogły. Ale jak tylko nadeszły dni pogodne a dzieci pokazały się nad zatoką, znowu przypływały i bawiły się z niemi.
Tak minęła zima.
Naraz dmuchnął wiatr południowy. Rybacy zwykle przeklinają ten wiatr, ponieważ jest to wiatr od lądu, bezrybny, a równocześnie przynoszący mróz, ale teraz nie narzekali, przeciwnie, z uśmiechem w oczach mówili: — Zyda! — Przysłowie mówi: „Zyda — rybacka bida!“ Lecz ta zyda zwiastowała wiosnę. Nadleciały z nią stada ptaków, orłów wędrownych, wron, które rybacy strzelają i solą, dzikich gęsi, gołębi, dzikich kaczek i mnóstwa innych ptaków. W powietrzu panował zgiełk bezustanny. Na wysokościach śpiewały skowronki, a u brzegów hulały w wodzie niezliczone srebrne mielnice i tańczyły wesoło wielkie, piękne łososie. Niebo poweselało, słoneczko rozkwitło, jak złota róża.
Nie znaczy to, aby panowanie wiosny miało się rozpocząć natychmiast. Przeciwnie, zima, choć sama ustąpiła, pozostawiła tylne straże, które zawzięcie półwyspu przed wiosną broniły. Wciąż jeszcze panowały dotkliwe zimna, ziemia była zmarznięta, zieleń kwitła skąpo i bardzo powoli. Dlatego łabędzie nie odlatywały jeszcze, nie było im zbyt gorąco, zwłaszcza że woda była wciąż bardzo zimna. Tak więc pływały sobie spokojnie po zatoce, ciesząc się słońcem i blaskiem wiosennego nieba.
Do dzieci przypływały coraz rzadziej, bo już dużo ludzi kręciło się w polu i na wybrzeżu. Zato dzieci teraz całemi dniami bawiły się nad zatoką, gdyż neńka nie broniła im wychodzić, jako że pogoda była ładna. Z utęsknieniem wyglądały berbecie swych ukochanych łabędzi, które pokazywały im się tylko zdaleka i to rzadko. Ale przecie od czasu do czasu przypływały, głównie jednak w porze obiadowej, gdy nad zatoką nie było nikogo. Za to neńka wadziła na dzieci, bo się spóźniały na pólnie.
Aż przyszedł dzień, w którym łabędzie przypłynęły i powiedziały dzieciom, że nadchodzi godzina rozstania. Jak one to powiedziały, w jaki sposób dzieci zrozumiały je, trudno odgadnąć. Jednakże naprawdę dzieci wiedziały, że na drugi dzień rano łabędzie mają odlecieć na północ i że one mają przyjść nad zatokę pożegnać się z ptakami. Żal się dzieciom przyjaciół zrobiło, zaczęły tedy płakać, obejmować łabędzie za szyje, głaskać i pieścić, a łabędzica, jak zwykle, ogarnęła Józię wielkiem skrzydłem. Potem ptaki rozbawiły dzieci, goniły za niemi, to znów uciekały, aż wreszcie odpłynęły. Wówczas dzieci przypomniały sobie, że łabędzie mają odlecieć, i znowu zaczęły płakać. Płakały tak całą drogę do domu, piąstkami ścierając łzy z policzków.
Kiedy przyszły do domu, neńka, widząc oczy zapłakane i twarzyczki umorusane, zapytała dzieci, co się im stało i dlaczego płakały. Dzieci nic chciały odpowiadać, ale neńka nastawała. Janek coś wymyślił i nakłamał, ale tak niezręcznie, że matka natychmiast się na tem poznała, więc tem bardziej wypytywała, chcąc się koniecznie dowiedzieć, co się mogło stać, przyczem Janek oberwał parę szturchańców. Mimo to jednak milczał. Ale mała Józia nie miała tyle charakteru, więc gdy matka zaczęła na nią krzyczeć i grozić jej biciem, wyznała wszystko. Rzecz prosta, że neńka nie Uwierzyła, wyszturchała i Józię i za karę zabroniła im następnego dnia wychodzić.
Słyszał to tatk, Alojzy Budzisz, rybak ogromnego wzrostu, o twarzy poważnej, surowej, jakby w drzewie twardem rzeźbionej. On dzieci nie wyśmiał. Przypuszczał, że w ich opowiadaniu jest wiele przesady, wierzył jednak, iż może być w tem coś prawdy. Wszakże dzikie zwierzęta nieraz się oswajają. On sam na jednej leśniczówce widział oswojoną sarnę, która do lasu nie uciekała, lecz żyła z ludźmi. Czemużby łabędzie nie miały zbliżać się do dzieci? Kulpś jest mądry, wie, co i kiedy mu grozi, wie też, że dzieci nie są niebezpieczne. Wynikałoby z tego wszystkiego jasno, że łabędzie bardzo blisko przypływają do brzegu.
Powoli, zręcznie zaczął nieznacznie wybadywać Janka. Chłopak, który oczywiście bezwzględnie ojca słuchał i wierzył mu, opowiedział wszystko, jak to oni się z łabędziami poznali, zaprzyjaźnili, jak się z ptakami bawili i że one do nich na brzeg wychodziły.
Tatkowi błysnęły oczy.
— Więc jutro macie się z kulpsiami pożegnać? — pytał chłopca.
— Jo, kulpsie przyjdą do nas.
— Wiesz to na pewno?
— Tak nam powiedziały. Przyjdą.
— Powiedziały!
Tatk pokręcił głową, ale już nie pytał więcej.
— Jeżeli macie się pożegnać, to musicie iść — rzekł. — Neńka pozwoli.
Dzieci zaczęły ojcu dziękować, ale nie wiedziały, czemu to pozwolenie zawdzięczają.
Oto tatk postanowił skorzystać ze sposobności i, jeśli łabędzie istotnie blisko przypłyną lub wyjdą na brzeg, zastrzelić je.
Czternaścioro dzieci wyżywić trudno, a kulpś może mieć i trzydzieści funtów wagi, a to przecie coś znaczy. Teraz wprawdzie post, mięsa jeść nie wolno, ale to nic, można zasolić i będzie mięso na Wielkanoc. Rybak miał z czasów wojny zachowany karabinek, z którego ukradkiem strzelał w lesie sarny lub zające, miał też jeszcze kilkanaście naboi. Otóż pozwoli dzieciom pójść, żeby mu zwabiły łabędzie, sam podkradnie się za niemi, jak będzie mógł najbliżej, a potem zastrzeli przynajmniej jednego łabędzia, choć i drugiego, kto wie, może trafi w locie. Strzelał celnie.
Na drugi dzień rano dzieci pobiegły nad zatokę. Rozumie się, chciały z niemi iść i inne dzieci, ale tatk nie pozwolił i kazał siedzieć w domu, sam zaś wziął karabinek, ukrył go pod połą żakirtu i tyłami wioski przekradł się na wybrzeże tak, żeby go nikt nie zauważył.
Tam położył się w zakląknięcie gruntu i czekał, co będzie dalej.
Dzieci swoje widział. Biegały po wybrzeżu, jak dwa kolorowe punkciki, jeden zielony, drugi czerwony. Wymachiwały rękami, krzyczały coś, a chwilami znikały za nadbrzeżnemi wydmami. Z wiku, srebrnego od słońca, dolatywały rozgłośne krzyki łabędzi. Całe stado wrzeszczało niespokojnie, gwałtownie, jak zwykle przed odlotem. Po pewnym czasie pojawiła się na wodzie para łabędzi, podążająca ku brzegowi. Rybak oczom własnym nie wierzył: łabędzie istotnie kierowały się ku jego dzieciom, które na ich widok zaczęły biec w ich stronę, tak że na chwilę znikły mu z oczu. A potem ujrzał rybak Janka, bawiącego się z wielkim łabędziem, który niby to gonił za nim i chwytał dziobem za sweterek, podczas gdy tuż między dwiema wydmami siedział drugi łabędź z rozłożonemi nieco skrzydłami.
Widok tych pięknych dzikich ptaków, tak przyjaźnie bawiących się z dziećmi, byt cudowny i wzruszyłby z pewnością każdego, ale Alojz, zresztą człowiek bardzo dobry, tak przyzwyczajony był do wiecznego myślenia o zdobyczy i korzystania z każdej nadarzającej się sposobności, że mimo pewnego wzruszenia zamiaru swego się nie wyrzekł. Przytem na widok kulpsiów obudziła się w nim żyłka myśliwska. Zaczął się tedy powoli czołgać naprzód, rozważając równocześnie, jak strzelać. Do łabędzia, który bawił się z Jankiem, strzelać nie chciał, obawiając się, że chłopak mógłby mu się na strzał nawinąć, Tego łabędzia zamierzał zestrzelić z powietrza drugim strzałem. Mądrzej było wziąć na muszkę naprzód tego drugiego łabędzia, który siedział sam między wydmami. Ten był zupełnie pewny.
Ułożywszy sobie plan i znalazłszy się w odpowiedniem miejscu, rybak przywarł do ziemi, ułożył się wygodnie, przyłożył karabin do ramienia, zmierzył i już miał pociągnąć za cyngiel, gdy wtem...
Łabędzica nie widziała rybaka, bo była do niego odwrócona tyłem. Jednakże, jak tylko zmierzył do niej z karabinu, nieomylnym instynktem wiedziona, przeczuła niebezpieczeństwo i natychmiast uniosła jedno skrzydło, pod którem błysnął czerwony sweterek Józi.
Rybak zmanwiał z przerażenia. Przypomniał sobie, co mu dziecko opowiadało o pieszczotach łabędzicy.
Łabędzica zaś w mgnieniu oka zwróciła się ku niemu, i rozpostarłszy szeroko skrzydła, zasłoniła sobą dziecko.
Rybak krzyknął i zerwał się na jedno kolano.
A wtedy łabędzie machnęły skrzydłami i wzbiły się w powietrze.
Rybak, oniemiały z przerażenia i uczucia dziwnej, jakby świętej zgrozy, z podniesioną głową patrzył na olbrzymie ptaki, które leciały, bijąc powietrze z taką siłą, że skrzydła ich grały jak harfy.
Zatoczywszy wielki krąg nad zatoką, poleciały na północ.
A rybak, wciąż jeszcze klęcząc i patrząc za łabędziami, przeżegnał się i przysiągł sobie, że przez całe życie będzie w tym dniu dawać na mszę świętą i przystępować do Komunji świętej.
Bo zrozumiał, iż stał się cud.
Oto dzika łabędzica przed własną jego kulą uratowała mu dziecko i zasłoniła je przed nią własnemi piersiami.
Rozumie się, że do łabędzi więcej już nie strzelał.
Gdy na drugi rok jesienią łabędzie znowu przyleciały, dzieci po dawnemu wybiegały na wybrzeże, wołały, dawały znaki rękami, sądząc, że przyjaciele ich wrócili.
Ale tej zimy żaden łabędź już się do brzegu nie zbliżał.
Może na przyszły rok?





Powiastka o kocie morskim.

— Słyszeliście co kiedy o kocie morskim? Oczywiście — nie!
— A cóż to takiego? Pewnie ryba jakaś!...
— Nie! Kot morski to zwierzę takie samo jak kot lądowy z tą tylko różnicą, że przednią część ciała ma znacznie silniej rozwiniętą, jest trochę wyższy od kota lądowego, zawsze szary i żyje — w wodzie jak ryba.
— Ależ to niemożliwe!
— U Boga wszystko możliwe!
— Niedorzeczność! O takim kocie nikt nigdy nie słyszał!
— Nie słyszał! A słyszeliście wy kiedy, jak zimą na naszej zatoce Puckiej śpiewają dzikie łabędzie? A słyszeliście, jak na lodzie szczekają i tańczą foki? Nie słyszeliście — a jednak tak jest i ja to słyszałem i widziałem.
— Kota morskiego też?
— Nie, kota morskiego ja nie widziałem, ale widział go mój przyjaciel Dawid Długi, stary rybak z tatuowanemi sino, mocnemi dłońmi i ze złotym kolczykiem w lewem uchu.
— Pocóż ten kolczyk?
— Chroni od dalekowidztwa. Otóż ten rybak na pewno twierdził, że kot morski istnieje, bo osobiście miał z nim dużo do roboty. Mianowicie kot morski wyrządzał mu wielkie szkody.
— Jakim sposobem?
— Ten kot żywi się rybami, ale choć jest bardzo zwinny, ryba w wodzie jest od niego przecie zwinniejsza, więc mu o nią nie tak łatwo, jakby się zdawało. Dlatego bardzo chętnie odwiedza sieci zastawione w morzu przez rybaków, bo tam ma zwykle zdobycz łatwą i bardzo obfitą. Naprzykład taki „żak“ czyli więcierz na węgorze — lejowata, leżąca na dnie morza sieć — niby beczka, a tak zrobiona, że gdy węgorz, który swą szlamowatą skórę lubi o twarde rzeczy wycierać, raz się do niej wśliźnie, już się wyśliznąć nie może. Tak w ciemne, ciepłe noce jesienne, gdy morze huczy trochę, czyli jak to rybacy nazywają „chrapie“, węgorze, idąc na ten „chrap“, tłumami rojnemi włażą w te więcierze, to jest „żaki“, ustawione w rzędy, zwane przez rybaków „linkami“. Dopieroż ma tam kot morski używanie! Włazi w żak, pełen ryb, wybiera sobie co najtłustsze i pożera, a potem, nie mogąc się z żaka wydostać, bez trudu potężnemi pazurami rozdziera oczka z mocnej manilli — oni to tam nazywają „jadro“ — robi sobie wygodny otwór i ucieka, przez co rybak ma
Fot. Jan Bułhak, Wilno.
wielką szkodę, bo za kotem oczywiście uciekają i ryby. Memu Dawidowi kot morski podarł w ten sposób kilka żaków, a Dawid do dziś dnia nie może odżałować ryb, które w nich być mogły.
— No i cóż? Złapał tego kota morskiego? Zabił?
— Nie. Ten kot sam odszedł za węgorzami w inną stronę.
— Więc gdzież dowód na to, że to był kot morski?
— A dziury w żaku?
— Mogła je robić foka!
— Mogła. Ale to był kot morski, bo on tak zawsze robi.
— A ten rybak widział kiedy kota morskiego?
— Nie, ale pewien jego przyjaciel z Kuźnicy[9] złapał raz takiego kota w żak, widział go i opowiadał Dawidowi, jak wygląda.
— A Dawid go nie widział?
— Nie, bo to było bardzo dawno.
— A tamten rybak co z tym swoim kotem morskim zrobił?
— Zabił go i zakopał.
— I nikomu go nie pokazał?
— Poco? Cóż w tem ciekawego? Kot jak kot, a wszyscy wiedzą, że koty morskie istnieją. I nie takie cuda są w naszem morzu!
— No, to już trudno. Więc cóż było z tym kotem?
— A, to był kot wyjątkowy, bo tak się jakoś złożyło, że właśnie w całej zatoce i w Małem Morzu żadnych kotów morskich nie było. Więc tedy ten kot królował sobie w morzu i opływał we wielkie dostatki, tak że wyrósł ponad zwykłą miarę i był bardzo silny, skutkiem czego znów miał stale doskonały apetyt i pochłaniał wielką ilość ryb, zwłaszcza węgorzy, tych bezbronnych marzycieli morza...
— Cóż znowu! Obrzydliwy, czarny, leniwy węgorz — marzycielem!
— I to jakim! Ten obrzydliwy, czarny, leniwy węgorz, żyjący w błotnistych, brudnych lecz zacisznych i ciepłych stawach i rzeczułkach, gdzie właściwie ni mu nie grozi i gdzie pędzi żywot wygodny — marzy o wielkiem, czystem morzu, o jego rozkołysanych, śpiewających falach, o sławie i rozlicznych przygodach dalekiej wędrówki w świat nieznany. Skąd się w nim to bierze, niewiadomo, ale ten sen jest tak potężny, odległe o setki mil morze woła tak głośno, że w leniwym węgorzu budzi się niezłomna, nieprzeparta wola, która zmienia się w czyn.
I otóż latem, gdy w naszych stawach i rzekach woda staje się ciepła jak zupa, a na polach zaczynają brzęczeć kosy i sierpy, nieprzeliczone armje węgorzy zewsząd dążą do Wisły i korytem jej prą ku morzu. Jednakowoż wydostawszy się na to upragnione morze, nie rozstają się jeszcze z ojczyzną, lecz jakby chcąc się z nią pożegnać, obchodzą jej wybrzeża, a dla nabrania sił i stopniowego przyzwyczajania się do słonych wód oceanu, dłuższy czas bawią w naszem Małem Morzu, a zwłaszcza we „wiku“, to jest zatoce Puckiej. Dopiero późną jesienią, pod osłoną burz wszystkich Świętych wyruszają stąd dalej i, obszedłszy cały nasz półwysep, przepadają w Bałtyku, aby pokazać się później na Atlantyku u wybrzeży Antyllów, czyli dawnych wysp Karaibskich.
— Czy to istotnie prawda?
— Jak dotąd — niewzruszalna.
— A cóż nasze węgorze robią u Wysp Karaibskich?
— Składają jaja, które w postaci larw kształtu listków wracają znów morzem ku naszym słodkim wodom. Nieraz już po drodze larwy te przechodzą przemianę, i wtenczas morzem wędrują ku Wiśle całe kolumny, całe słupy małych węgorzyków, sięgające od dna aż do powierzchni, tak że można je łapać kapeluszem. Te oto larwy i węgorzyki przynoszą do naszych wód słodkich, rzek, rzeczułek, jezior i stawów wieści z morza i zarodek owego snu o morzu, który w przyszłości znowu je wypchnie z wód polskich ku cichym, niezmierzonym głębiom Atlantyku, u słonecznych wybrzeży wysp dalekich, umajonych czubami giętkich palm i pachnących tytoniem, korzeniami, trzciną cukrową i arakiem. Taki to z węgorza marzyciel i nieustraszony, pełen żądzy przygód romantyk.
Rozumie się, iż podczas pobytu węgorzy na naszem morzu, rybacy obstawiają wybrzeże tysiącami żaków, w które poławiają tysiące centnarów ryb. Węgorze jednak niewiele sobie z tego robią, wiedząc, że ciągną ich miljardy, i dlatego bawią w zatoce długo, wycierając szlamiste ciało w piasku morskim i jędrniejąc w słonawych jej wodach. Rade gnieżdżą się w głębokich „kulach“, czyli jamach podwodnych, w chłodnych „szurach“, to jest głębinach morskich, przyzwyczajając się równocześnie do nowego pożywienia w postaci krabów, malutkich srebrnych rybek — tobijaszków, szprotek i śledzików, nocą zaś, zwłaszcza w czas burzy, wychodząc na brzeg do rybackich grochowisk, w których objadają groch.
— To już jawna niedorzeczność! żeby węgorze groch jadły!
— Ja tego nie widziałem, ale wszyscy rybacy tak mówią i niezłomnie w to wierzą. Mój przyjaciel Dawid Długi opowiadał mi, że jeden z jego przyjaciół, który miał grochowisko na brzegu zatoki wpobliżu „kuli“ słynnej z bogactwa węgorzy, zrobił wielki majątek na tem, iż węgorze te w grochu wyłapywał, a robił to bardzo zmyślnie, mianowicie: pewnej nocy księżycowej zauważył na piasku wiodące z morza do jego grochu jak gdyby rowki, w których świecił szlam. A przyszedł tam dlatego, że poprzednio zauważył był, iż ktoś mu groch podbiera w polu, więc zaczaił się w nocy na złodzieja. Kiedy tak rozmyślał, coby te lśniące od szlamu rowki mogły znaczyć, spostrzegł węgorza pełzającego piaskiem ku jego polu i rozmyślnie wypuszczającego szlam. Otóż jest tak: węgorz na lądzie porusza się bardzo niezgrabnie, dlatego te węgorze, które chodziły na groch, wydrążały sobie własnem ciałem ścieżynki i napuszczały je szlamem, aby na wypadek ucieczki nie potrzebować czołgać się po piasku, lecz móc się szybko prześliznąć do morza. Zrozumiawszy to, rybak ów rozkopał im butem owe ścieżynki i wszystkie węgorze w grochu wyłapał. Tak Czynił codzień i w ten sposób zrobił majątek.
— Gdzież ten rybak mieszka?
— On? Umarł.
Słowem, w czasie pobytu węgorzy w Małem Morzu i w zatoce panuje tam bardzo żywe życie. Łatwo sobie wyobrazić, jak używał wśród tego wszystkiego nasz kot morski, który w zimie musiał poprzestawać na szprotkach lub dzikich kaczkach. Próbował wprawdzie podchodzić dzikie łabędzie, i nawet raz złapał jednego za ogon, ale olbrzymi ptak uderzył tylko dwa razy skrzydłami wielkiemi jak żagle, wzbił się w powietrze i zaczął krążyć wkółko tak szybko, że kot morski, do latania nieprzywykły, dostał zawrotu głowy i, zleciawszy z wielkiej wysokości, omal się nie zabił.
Zima była wogóle ciężka. Za to ta ciepła a ciemna i burzliwa jesień — to był istny raj. Wystarczyło przejść się koło „linki“ i wybrać sobie żak najpełniejszy, potem wejść weń i zjeść choćby dziesięć grubych jak ramię węgorzy, wijących się bezsilnie wśród mocnych a sprężystych manillowych nici. Ale cóż znaczy sieć dla pazurów morskiego kota! Najadłszy się, rozdzierał ją w mgnieniu oka i dumny, zadowolony z siebie wychodził, król zatoki, jaśnie oświecony przez jedyną w tych stronach latarnię morską w Oksywji. Nie patrzyła ona na niego okiem gniewnem, przeciwnie, ile razy udało mu się spłatać dobrego figla, mrugała doń filuternie: Raz — dwa — trzy — cztery, a potem znowu — Raz — dwa — trzy — cztery! — I kot morski się śmiał.
Ale nie śmiały się bynajmniej węgorze, które były świadkami tych jego postępków, a które korzystając z dziury w żaku, wydostawały się na morze zpowrotem. Nie jest rzeczą miłą uwięznąć w żaku i siedzieć w nim, zwłaszcza jeśli się nie jest do tego przyzwyczajonym. Ale znacznie gorzej patrzyć bezsilnie na to, jak braci żywcem jakiś potwór pożera. Żaki były podejrzane, któż jednak wiedział, co dalej dzieje się z węgorzami, które się w nie złapały? Może człowiek przenosi je do jakichś lepszych wód, i karmiąc je jak bożyszcza, oddaje im cześć? Wogóle nic o tem nie było wiadomo, bo ani jeden węgorz złapany przez człowieka nie wrócił, a wszakże gdyby im tam było źle, toby się starały uciekać i z pewnością któryś dotarłby zpowrotem do morza. Wprawdzie rzeczą, źle świadczącą o człowieku, było to, iż rybacy nieraz po sześć tygodni nawet trzymali węgorze w niewoli, zamknięte w mocnych skrzyniach z grubych belek, ale nikt nigdy nie wiedział, aby przez ten czas robili im kiedy co złego, i jeńcy nie skarżyli się ani na brak powietrza ani na brak wody. Poza tem już samo uganianie się człowieka za węgorzami świadczyło, iż je sobie wysoce cenił, a z tem należało się liczyć. Ale kot morski był dzikim potworem, okrutnikiem, pożerającym ryby żywcem, do czego nie miał zresztą żadnego prawa, bo nie był nawet foką, nawet „morszwinem“ to jest delfinem tych stron, a tylko kotem i to morskim, nie uznawanym ani przez świat rybi ani naukowy.
W sprawie tej zwołano olbrzymi wiec węgorzy w wielkim „szurze“, niedaleko tak zwanej Suchej Rewy, czyli ryfu, ciągnącego się od Kuźnicy aż do Redy a oddzielającego Małe Morze od wiku. Tysiące węgorzy od pół funta wagi do pięciu funtów zebrały się na naradę. Komitet organizacyjny składał się wy łącznie z nie wędrownych, lecz stale mieszkających w zatoce węgorzyków puckich, żółtobrzuchych, małych, ale zwinnych i bohaterskiej natury, ponieważ człowiek poławiał je tu tylko zapomocą ościeni. Te to zuchwałe i energiczne węgorzyki miały najwięcej z kotem morskim na pieńku, bo gdy węgorze wędrowne wyciągały w morze, one, stale w zatoce przebywając, największe składać musiały mu ofiary.
Radzono długo zapomocą wzajemnego tarcia się, które wprawiało giętkie, wrażliwe ciała w drgania, służące za środek porozumiewania się, coś w rodzaju mowy węgorzowej. Łatwo się domyślić, że uchwały nie obwieszczono, a jednak oczywiście wiedział o niej każdy węgorz. Wyrok na kota morskiego został wydany.
Czy kot morski o nim nie wiedział, czy też niewiele sobie z niego robił, nie mogę powiedzieć, wiadomo mi tylko, że gdy przy najbliższym szczęśliwym połowie, kiedy ciemną burzliwą nocą żaki aż się wzdymały od węgorzy — zakradł się w jeden z nich na zwykłą ucztę, dziesiątki tęgich, długich, dorodnych węgorzy oplotły jego nogi, ciało, szyję i zaczęły go dusić. Kot morski jest bardzo silny, ale i węgorze są silne, tak że gdy zauważą w skrzyni szczelinkę, to ogonami potrafią ją rozszerzyć do tego stopnia, iż wszystkie Uciekną. Walka była tedy bardzo ciężka i zawzięta. Obronną ręką wyszedł z niej kot morski, który miał zęby i pazury i mógł przeciwników drzeć na sztuki. A tedy z ich dławiących objęć wyzwolić się zdołał, niemniej natychmiast wyrwał szeroką dziurę w żaku, Przez którą uciekł jak oparzony, porwawszy w zęby najtłustszego przeciwnika dla pokrzepienia sił.
Pożarłszy tego, rozejrzał się tęsknie po srebrzącej się już świtaniem zatoce i zaśpiewał żałosnym głosem:
— Żegnam cię, królestwo moje, bo oto wielka krzywda i zniewaga spotkała mnie od niewiernego ludu mego! Wiem, że boleśnie jest być pożeranym. Prawo jednak od wieków i na wieki postanowiło, że kot morski ma pożerać węgorze, a zaś węgorzom nie wolno pożerać morskiego kota. Lud mój nie czci prawa i nie szanuje pana swego. Wobec tego niechaj wie, że go za karę opuszczam i wolę iść na ląd służyć śmierdzącym ludziom krajowym (mieszkańcom lądu), niż żyć wśród wiarołomnych. Idę do Puecka.
To rzekłszy, miauknął ogromnym głosem, od którego zadrżały węgorze i bańtki (fląderki) we wszystkich kulach i szurach wiku i obu mórz, i popłynął w stronę Pucka.
W Pucku ludzie trochę się dziwili na widok kroczącego cichemi staremi uliczkami nadmiernie wielkiego szarego kota o zuchwałej minie, w dodatku ociekającego wodą i pachnącego solą morską. Dzieci, śpieszące do szkoły tak, że ulice pełne były hałaśliwego kłapania ich drewnianych chodaków, omijały tego kota z lękiem, choć zwykle przed każdą „pujką“ zatrzymywały się i głaskały ją. Lekkomyślne psy miejskie wystąpiły zbrojno do walki, ale po krótkim czasie umknęły z podwiniętemi ogonami, skomląc żałośnie. A kot morski bynajmniej się nie krył, nie pomykał ukradkiem pod ścianami domów, ostrożnie badając teren przed sobą i przezornie oglądając się za siebie, lecz smarował prosto środkiem ulicy, z dumnie podniesioną głową i zadartym ogonem.
Prawdę mówiąc, to głowę zadarł tak hardo dlatego, że mu się nie podobał dziwny jakiś odór, wydobywający się z okienek piwnic i prowadzących dokądś wdół schodów. Dziwny ten wyziew budził w nim obraz jakiegoś wstrętnego, małego, szybko uciekającego stworzonka. Był to obraz tak obrzydliwy, że kot morski, choć nic przed nim nie było, rzucił się na samo przywidzenie.
Nie wiedział, że poczuł myszy.
Tak wędrując, stanął wreszcie w zatoce „z kamienia“, to jest w rynku wykładanym twardemi kociemi łbami, strzeżonym przez dwie potężne wieże starego kościoła, a pełnym składów i magazynów, z których biła ta sama odrażająca woń. Stanąwszy na otwartej przestrzeni niby na placu turniejowym, kot morski został natychmiast zauważony i musiał stoczyć zaciekłą walkę z kilku psami i kotami lądowemi. Bez trudu wyszedł i z tej walki zwycięsko, ale trochę krwią opływający i drżący z rozdrażnienia. Jeśli tak wciąż będzie musiał walczyć, ulegnie, aby zaś walczyć, trzeba mieć schronienie. W morzu, zdawałoby się, nigdzie kąta spokojnego niema, a jednak tam można siedzieć tygodniami spokojnie w jamie, tu tyle dziur i jam, a nigdzie cichego kąta.
Tak myślał, stając zadumany wpobliżu jakiegoś składu, z którego biła ckliwa, oszałamiająca woń krwi.
Powiedzmy odrazu, że był to skład rzeźnicki jednego z największych i najbogatszych rzeźników miejscowych. Wisiały w nim piękne, olbrzymie, czerwone ćwierci tłustych wołów pomorskich, zdumiewających rozmiarów połcie słoniny, niezliczone bronzowe szynki, kręgi kiełbas, grube, długie białe maczugi leberki, wogóle mnóstwo wszelkiego smakowitego dostatku.
Wśród tego bogactwa kręcił się mały, ale krępy rzeźnik, staruszek przeszło sześćdziesięcioletni, lecz mocny, z zakasanemi na żylastych ramionach rękawami koszuli, z siwą głową i siwemi przekrwionemi oczami. Od czasu do czasu dwóch pomocników zdejmowało ze ściany jakąś ćwierć i kładło ją przed nim na szerokim, grubym krwawym pniu, on zaś krótką, lecz mocną garścią ujmował wielki, ostry, błyszczący topór i lekkiemi cięciami odcina! nieomylnie tej samej wagi befsztyki, pieczenie i czego od niego żądano, chwilami z pod krzaczastych brwi zerkając, czy wszystko idzie składnie.
Przy ladzie stała gromadka dziewcząt z koszami na ramionach, a dwie grube malutkie kobietki, którym kot morski zrazu dobrze przyjrzeć się nie mógł, obsługiwały gości.
Po jakimś czasie skład się opróżnił, stary zaś położył topór i włożywszy na głowę czapeczkę sportową, poszedł dokądś jak stał, z zakasanemi rękawami, w pantoflach i ściągniętych rzemiennym paskiem obwisających ztyłu, zatłuszczonych spodniach.
Kota morskiego wszystko to niezmiernie zajmowało, i choć mało rozumiał, miał przeczucie, że tu byłoby mu dobrze.
Wkrótce potem zauważył dziwną rzecz. Oto jaskrawo ubrana baryłeczka, z pełną jak księżyc, czerwoną buzią i zapuchniętemi niebieskiemi oczkami pod daszkiem żółtej czupryny, wytoczyła się na rynek, gdzie rozejrzawszy się dokoła. zapaliła papierosa i paliła ukradkiem, chowając go w głębi dłoni i oglądając się na wszystkie strony, gdy tymczasem matka jej, baryłeczka szara, siwowłosa i w okularach na nosie, toczyła się od połcia do połcia i od jednej krwawej ćwierci do drugiej.
— Oto mój człowiek! — pomyślał kot morski i miauknąwszy słodko, wpatrzył się w złotowłosą baryłeczkę zuchwałemi, fascynującemi oczami.
— Ach, co za śliczny kotek! — wykrzyknęła żółtowłosa baryłeczka, i skończywszy pośpiesznie papierosa, podeszła do kota morskiego i zaczęła go głaskać.
Kot tak się zdziwił i taki go ogarnął wstręt, że z całej siły wparł nogi w bruk, i drżąc na całem ciele, starał się znieść spokojnie dotknięcie ludzkiej dłoni i nie uciec znowu do morza, choćby mu przyszło przeskakiwać nietylko płoty, ale nawet domy.
— Anna! — odezwał się głos ze składu. — Co ty tam robisz?
— Jaki śliczny kotek, mamuniu! — wykrzykiwała zachwycona panna Anna. — Jak słodko na mnie patrzy! Kiciu, kiciu, kiciu! — wołała, idąc w głąb składu.
Kot morski zląkł się, bo w ludzkiej „kuli“ nigdy jeszcze nie był, ale instynktem odgadł, że iść powinien.
Na przywitanie dostał od panny Anny okrawków z szynki, które zjadł z wielkim apetytem, raz dlatego, że był wyczerpany bojami, powtóre ponieważ pod tym względem świat wodny stoi narówni z lądowym, mianowicie — oba się chętnie wzajem pożerają.
Tak się zaczęła znajomość z panną Anną, dzięki której kot morski dostał bardzo dobrą „sztelę“[10] u najbogatszego wieśniaka w Pucku. Matka panny Anny nie miała wprawdzie zbytniego zaufania do tego nowego nabytku ze względu na jego wielkość, ale mąż jej powiedział: — No, ten się przynajmniej moich szczurów nie zlęknie! — i machnął ręką. Zaś panna Anna, która była na pucki sposób ogromnie „modern“ i kochała wszystko co „oryginalne“, była swym potworem zachwycona.
Tak kot morski zagnieździł się u rzeźnika puckiego i służył mu wiernie, łapiąc myszy, których zresztą nie jadał, i dusząc szczury, które były istotnie atletycznej budowy, a które on układał w piramidki na podłodze. Karmiono go doskonale, co widząc, starał się wytrwale o względy panny Anny i podpatrzywszy koty lądowe, łasił się jej ich zwyczajem, ocierając się o nią i mrucząc, gdy go głaskała. Wrogów wszystkich nietylko pokonał, ale zdołał się nawet zaprzyjaźnić z jakimś nędznym kundysem, którego czasem uszczęśliwiał skradzionym ochłapem. Wogóle zachowywał się jak kot lądowy, z którego manierami zczasem przybrał też i wygląd, był tylko znacznie większy, ambitniejszy i o wiele więcej nieufny.
— Lepiej od krajowych ludzi trzymać się zdaleka — powtarzał sobie. — Wiadomo, że przez nich zawsze przyjdzie się do szkody.
W Pucku mu się podobało głównie dlatego, że miasto było ciche, smętne, a pachniało morzem i rybami. To właśnie potrzebne było rozżalonemu wygnańcowi. Na mieszczan i gburów patrzył wyniośle zwężonemi źrenicami, ale otwierał je szerzej, gdy ujrzał rybaka lub marynarza, których tam nie brakowało. Zresztą, służąc wiernie swym rzeźnikom i ich żółtowłosej baryłeczce, znalazł sobie wkrótce nowe, znacznie odpowiedniejsze towarzystwo.
Przechadzał się pewnego zimowego popołudnia chodnikami rynku. Śnieg gęsty padał, ściemniało się już, na wieżach kościoła basem huczały dzwony, a w alkierzach pokazywały się światła. — Otóż takiego zimowego popołudnia kot morski zauważył wjeżdżający w czarną, głęboką sień jakiegoś domu wóz, pełen świeżych szprotów.
Na ten widok zatrząsł się cały z rozkoszy.
— Bretlindzi są! — omal nie miauknął na cały głos.
„Bretlindzi“ niby „bretlingi“, z niemieckiego „Breitlinge“, to w gwarze rybackiej nazwa szprotów, a rozumie się samo przez się, że kot morski z zatoki Puckiej mówił tylko „po kaszebsku“.
Aż oczy zamknął, taka go szalona porwała tęsknota. Tam, po jego byłem królestwie uganiają teraz ławice szprotowe, długie na całe kilometry, migające po morzu, jak srebrna wstęga. Jak idą, wysoko od lądu, czy nisko (daleko od brzegu, czy blisko), snadko (płytko) czy głęboko, czy to już wielka ławica — wiatr był od kilku dni nord-ost — czy tylko jakieś zapędzone karno (mniejsza ławica), jeśli wielka ławica, to jakąż uciechę mają „mjewy“ kaczki, morszwiny, a może i foki, jeśli są! Jakażby to była radość wedrzeć się w samą ławicę i pełną gębą jeść te smakowite tłuściutkie rybki! A najadłszy się, pójść nad ranem oglądać bretlingowe „mance“ (zastawne sieci szprotowe) rybaków, całe zawieszone bretlingami, i wiedzieć, ile kto jutro będzie miał, i cieszyć się z tymi, którzy będą mieli dostane (dostaną) dużo, a śmiać się z tych, którzy nie będą mieli dostane nic.
Zatrząsł się kot morski z tęsknoty za bretlingową „szmaką“ (smakiem) i pomknął sienią za wjeżdżającym w podwórze wozem.
O, cudzie! O szczęście! Była tam wędzarnia!
Przez jasno oświetlone okna widać było w wytykarni, t. j. sali, w której się nadziewa szproty przed wędzeniem na rożny, dymiące kubełki z gorącą wodą na stołach, a dokoła nich ciepło ubrane dziewczęta z różowemi wesołemi twarzami, wyzierającemi z pod chustek, jakiemi miały owinięte głowy. Pomocnik wędzarnika wraz z chłopcem odważali na ustawionej przed wędzarnią wadze centnary szprotów, wsypywane do kip (wielkie kosze na ryby), które bądźto wnoszono do wędzarni, bądź ustawiano pod ścianą, podczas gdy niski, gruby wędzarnik, klnąc, żartując w radosnem podnieceniu i poganiając ludzi po kaszubsku, po polsku i po niemiecku, kredą na desce notował odważone centnary. Ledwie wypróżniony wóz w obszernem podwórzu zawrócił, już wjechał drugi, pełny. Ważono ryby z takim pośpiechem, że dziesiątki ich spadały z koszów w śnieg, skąd je kot morski łapczywie wyjadał, czemu się zresztą nie dziwiono, bo w tym kraju ryby na surowo jadają tak psy, jak i koty. A gdy ta praca gorączkowa wrzała w podwórzu, z otwartych drzwi wędzarni buchał słodki, żółty dym olszowego drzewa.
Od tego czasu kot morski bywał stałym gościem w wędzarni i zaprzyjaźnił się tak szczerze, jak kot potrafi, z wędzarnikiem. Ten nadzwyczajny człowiek cuchnął wprawdzie wódką, piwem, cygarami i „krajewemi“ przekleństwami, których żaden kot morski nie znosi, ale przetłuszczone jego spodnie czuć było niezrównanym aromatem ryby, tranu, soli i dna morskiego. I człowiek ten nietylko nie odganiał kota morskiego od rozsypanych bretlinżków, ale przeciwnie, nie wyganiał go nawet ze swej oberży, gdzie w ciepłej sali, przybranej banderami wszystkich pływających narodów świata, od rana do wieczora pili przedziwni, jedyni ludzie na świecie: marynarze z odkrytemi ogorzałemi torsami, z czarnemi wstążkami fruwającemi u „mucek“ (czapek) ze złotemi napisami. Barczyści, rozsądni, ale smętni już z powodu ginącej sławy swego zawodu szkutnicy z Mechlinek, których szkuty nie mogły się mierzyć z motorówkami, „frechowni“ (zuchwali), bo nie znający się ani na wiatrze ani na sztromach (prądach) rybacy z Wielkiej Wsi i Swarzewa, popędliwi Kuźniczanie, rybacy biegli i przebiegli w rybołówstwie wikowem i morskiem, a przytem zabobonni i nieśmiali, uprzejmi, grzeczni i chytrzy Jastarnianie, rybacy wygodni, spekulanci wiatrowi, marzący o tem tylko, aby wiatr przygnał im ryby pod samą Jastarnię, zresztą wiecznie niezadowoleni kpiarze, gwałtowni ale szlachetni Borowianie, gardzący lichemi toniami „Mulmjerza“ (Małego Morza), a przeto śmiało puszczający się na Bałtyk nawet przy czterech „rewinach“ wiatru — to jest gdy wiatr jest tak duży, że nie można rozwinąć więcej niż pół żagla, bo inaczej łódźby się przewróciła — wreszcie, choć zrzadka, kroczący na szeroko rozstawionych nogach „Elanie“ (Helanie), wygoleni, lecz z zarośniętemi podgardlami, szwargocący platem i pijący nabożnie, ale wytrwale. A gdy tak ten lud morski pił i opowiadał sobie historje, sięgające od Islandji po Ziemię Ognistą i Nową Gwineę, to ten, to ów wrzucał monetę do grającej szafy, w której rozpętywała się burza dzikiej muzyki, rzucającej różnobarwnie łyskające się światła do okalających ją lampek, z piersi zaś ludzkich wyrywało się wysokie, radosne: — Juch — huuu!
Wśród tego ludu morskiego kot morski kręcił się całemi dniami, obwąchując skorznie i nigdy z soli morskiej nie wyprane „buksy“ (spodnie rybackie), najchętniej zaś siadał przy grającej szafie, i słuchając twardego łomotania jej wnętrza, uszami łowiąc urywki rozmów i roześmianemi wewnętrznie oczami patrząc to na ostre ogorzałe twarze o jasnych bystrych oczach, koloru wody morskiej lub nieba, to na tatuowane, ogromne, brunatne dłonie, opowiadające wyraziściej od ust, mruczał zcicha, uśmiechał się do siebie i z wyniosłą, wybaczającą miłością myślał o swem byłem królestwie.
Tak przeszła zima, w tęsknem i żałosnem rozpamiętywaniu minionych dni świetności.
Wiosna przygnębiła kota morskiego, wyziewy krwi w składzie rzeźnickim stały mu się wstrętne, nawet na „leberworszta“ (wątrobiankę) patrzeć już nie mógł. Drzewięta zieleniały, trawa już już zaczynała wynikać, ptactwo ciągnęło z zydą (wiatr południowy) nieprzejrzanemi stadami, do wędzarni zwożono srebrne mielnice (ryby łosiosowe, wagi do dwóch funtów) i on wiedział, że na morzu oddawna już grają sobie (bawią się) śliczne wielkie łososie o czarnych lśniących grzbietach i srebrnych nakrapianych ciałach — w marcu i kwietniu jeszcze senne, ale w maju, jakie zwinne, nieuchwytne i śmiałe! — Wtedy to on lubił w zimnej wodzie wiosennej, gdy słoneczko wesoło świeciło, iść na bój wśród fal tańczących z takim trzydziestopięciofuntowym łososiem, który wprawdzie nie mógł drapać, ale zato w ogonie siłę miał taką, że jednem jego uderzeniem mógł ogłuszyć, a ostremi zębami też niezgorzej gryźć umiał.
Bez tych igraszek nie było wiosny dla niego, więc chodził smutny i osowiały, ale raz powiedziawszy sobie, że swe królestwo opuszcza, nie wracał.
— I łabędzie dzikie też dawno już odleciały! — myślał z żalem.
A potem, porwany nagłym, nieobliczalnym nigdy gniewem morza, rzucił światu gromowe przekleństwo:
— Ażeby to wszetko marno zdżineno![11]
Jedynem miejscem, w którem kot morski czuł się jako tako, była dawna przystań rybacka, dziś mały port marynarki wojennej, z warsztatami okrętowemi, a służący przeważnie do naprawy statków marynarki wojennej. Był to niewielki kwadratowy basen, ujęty w sztywne kamienne mola i zawsze pełen zawsze zmęczonych torpedowców i kontrtorpedowców, które się tu tłumiły w ciasnocie, miejsca sobie znaleźć nie mogąc. Stateczki te były różnego pochodzenia, typu i wieku, a z miny było im widać, że nie należą do najsilniejszych, ale ci, co je obsługiwali, marynarze z białemi orzełkami na czapkach, dumni byli tak z nich, jak i ze sterczących na nich dział, a przedewszystkiem z czerwonej bandery z białym orłem i krzątali się koło nich żwawo, z wielką ochotą i zapałem. Nieraz kot morski widział pracę w porcie w zawieruchę śnieżną, w czas gwałtownego wiatru morskiego lub nawet silnych mrozów. Młodzi, różowi marynarze w „eltychach“, to jest ubraniach z impregnowanego płótna, nie robili sobie nic z błota ani niepogody, lecz z niezłomną energją wytaczali lub wtaczali do warsztatów ogromne kotły, ciężkie walce i cylindry. Żartowali przytem a czasem nawet śpiewali, czemu kot morski wielce się dziwił, ponieważ wiedział dobrze, iż praca nad remontem i czyszczeniem statku we wszystkich flotach uważana jest za zajęcie nudne i, dla nieuniknionego przytem zabrudzenia się, nielubiane. Ale kot morski nie wiedział, że marynarze ci nie służą we flocie, lecz tworzą swą flotę, i dlatego duch jest w nich tak wielki.
Gdy pewnego pogodnego dnia wałęsał się po porcie, zauważył gromadkę dzieci, bawiących się wpobliżu, kręcących się dokoła i śpiewających wyuczoną w szkole piosenkę. Wyraźnie usłyszał słowa:

Bawiliśmy się w konopki,
a że były małe snopki,
mało nas, mało nas!
A ty, chłopcze, chodź do nas!

Dziecinne głosy jasno dzwoniły, a pudła stojących w porcie statków, hucząc, powtarzały refren:

Malo nas, mało nas,
a ty, chłopcze, chodź do nas!

Kot morski z początku parskał śmiechem na widok tej flotylli, ale przyjrzawszy się pracy, energji i niemal ojcowskiej troskliwości, cierpliwości i ofiarności jej twórców, po pewnym czasie sam zaczął przyzywać w duchu nowych współpracowników, mrucząc za dziećmi i za statkami:

Mało nas, mało nas,
a ty, chłopcze, chodź do nas!

Kiedy indziej znowu szedł na koniec mola i stamtąd tęsknie przyglądał się zatoce, tu smętnej, szarej i jakby martwej. Rzadko kiedy można było w tym kącie wiku dostrzec brunatne żagle batów rybackich, lub usłyszeć terkotanie motorówki. Za wodą cichą i pustą widziało się tylko sylwetki Wielkiej Wsi i swarzewskiego kościoła. Czasem nad brudną wodą portową zatrzepotała mewa. Ale mimo tej martwoty kot morski przesiadywał tu chętnie, zwłaszcza w dni słoneczne, i grzejąc się, patrzył na błękitne wody.
W lecie zepsiał tak, że nietylko nie miał sił stawić czoła dawnym, zawsze nieżyczliwym wrogom, ale nawet dał się pogryźć swemu przyjacielowi kundysowi. Mięso mu zbrzydło, zaczął pić mleko, czego dotychczas unikał. Z każdym dniem nabierał coraz większej odrazy do lądu, miasta i jego mieszkańców. Czuł, że słabnie.
— Jeśli tak dalej pójdzie — myślał — zdechnę tu, bo przecież ja jestem kot morski, nie lądowy, i myszy ani szczurów nigdy nie jadałem. Ale do morza nie pójdę, nie wrócę!
Zaciął się. Równocześnie ogarniała go w takich chwilach wielka żałość.
— Co tam moje ludy robią beze mnie? — pytał się w duchu z niezrozumiałem przekonaniem, iż mimo że je pożerał, właściwie był ich opiekunem i dobrodziejem.
Wreszcie zdjął go niepohamowany apetyt na świeżutkiego, tłustego węgorza morskiego.
Walczył ze sobą przez kilka dni, gdy jednak zaczął go dręczyć sen, w którym widział migające białe podbrzusze wielkiej ryby i siebie, nadgryzającego tuż za głową pierwsze jej kręgi, postanowił w jakiś sposób położyć kres tym męczarniom.
Jak ktoś zacznie nad czemś usilnie myśleć, zawsze coś wymyśli.
Kot morski do wody za węgorzami iść nie chciał, przypadkiem jednak zauważył, iż na polach nadbrzeżnych nie zebrano jeszcze grochu. Do węgorzy w grochu, jako kot lądowy, miał przecie prawo, i polowania tam nikt nie mógł mu zabronić. Postanowił z tej sytuacji skorzystać.
Od tego dnia noc w noc wykradał się za miasto i polował w grochu, z początku z bardzo nikłemi rezultatami, lecz po pewnym czasie wcale szczęśliwie. Znalazłszy świeże ryby, które zapijał słonawą wodą z zatoki, znowu przybrał na ciele i odzyskał dawną odwagę i siłę. Tak tedy kot morski nawet na lądzie potrafił upolować sobie węgorze morskie.
Co go jednak niemało dziwiło, to fakt, iż węgorze, które przecie musiały zauważyć wśród siebie drapieżcę, zamiast być ostrożniejszemi, pojawiały się w grochu z każdym dniem liczniej, a w dodatku wielce dorodne.
— Czyżby i tu zamyślały jakiś zamach na mnie? — myślał podejrzliwie kot morski.
Ale to było niemożliwe. Na morzu miał nad niemi przewagę, a cóż dopiero na lądzie! W dodatku nie zauważył, aby stawiały jaki opór. Więc zbywszy wszelkiej trwogi, używał w grochu dalej.
Pewnej, bardzo ciemnej nocy — ciemnej dla ludzi, lecz nie dla kota morskiego ani dla węgorzy — gdy powoli skradał się gąszczem grochowym, ujrzał przed sobą nagle pięć wspaniałych węgorzy, grubych jak ramię męskie a długich niemal na dwa metry. Sposobem wężów węgorze wyprostowały się na podwiniętych ogonach, i złożywszy mu pokłon falistemi ruchami ciał i głów, przemówiły w następujący mniej więcej sposób:
— Panie nasz! Wielce zgrzeszył nasz lud wobec ciebie, ale zrozumiawszy błąd swój, korzy się oto przed tobą i z płaczem błaga twej łaski. Wybacz głupotę ciemnym! Myśmy sądzili, ze człowiek łapie nas w swe przeklęte żaki z nierozerwalnej manilli, aby nas wywyższyć i uczcić, byliśmy przekonani, iż zamyka nas w grubych mocnych kistach przeto, że nas miłuje i pragnie dla nas dobra. Nie słyszeliśmy nigdy nic o jego z nami prawdziwych poczynaniach, a tedy nie dziw się, iż łaskawość, z jaką czasem raczyłeś pożreć któregoś z niegodnych braci naszych, uważaliśmy za krzywdę i ucisk, ciebie zaś za kata, zamiast czcić w tobie oswobodziciela i opiekuna ludu naszego.
Kot morski nie rozumiał, niemniej odpowiedział wyniośle:
— Wiedziałem, że czynicie mi krzywdę, i dlatego nie chcę o was więcej słyszeć, chyba tylko w grochu!
— Gdzie chcesz, obrońco uciśnionych, opiekunie sierot, byleś tylko nie odmawiał nam swej łaski i pomocy!
— Wiedziałem — odrzekł kot — Z po mem odejściu spadną na lud wasz wielkie klęski. Cóż się stało?
— Straszna to historja! Posłuchaj:
Pewnego dnia cały wóz pełen wesołych, zdrowych i radosnych braci naszych powieziono do jakiegoś wielkiego budynku, o którym sądziliśmy, że jest przybytkiem szczęścia, ale który okazał się być domem męki i boleści. Prosto z wozu braci naszych, spodziewających się gościnnego przyjęcia, wrzucono do wielkiego koryta, w którem posypano ich grubo solą. Żrący ból zaczął szarpać skórą, oczy nawet pełne były soli, i w tej męce, w tem cierpieniu bracia nasi rozpoczęli swój ostatni przedśmiertny taniec wangorzowy (w gwarze rybackiej mówi się „wangorze“). Wijąc się w męce, bracia nasi ocierali się o siebie, wspinali się i jak podcięci znów opadali na ciała braci, inni pięli się na strome ściany koryta, ale odpadali od nich bezsilni i tak tańczyli, póki wreszcie, wyczerpani i osłabli z bólu, nie padli bezwładnie.
Kot morski wzdrygnął się.
— Okropne! — rzekł. — A potem?
— Nie pytaj nawet! Płatano ich żywcem i suszono w ogniu!
Kot morski stał chwilę jak skamieniały.
— Skąd wiecie? — zapytał.
— Dwudziestu naszych braci żywcem dla niewiadomych przyczyn zapakowano do ciasnej skrzynki z otworami, przez które dochodziło powietrze. Skrzynkę tę położono w takiem miejscu, z którego wszystko było dokładnie widać. Przerażeni widokiem bracia, korzystając z chwili, w której ludzi nie było, wspólnemi siłami rozsadzili skrzynkę i rozpełzli się po całym tym okropnym domu, napróżno jednak, ludzie bowiem powróciwszy, wyłapali wszystkich, z wyjątkiem jednego, któremu udało się wysmyknąć przez niezamknięte drzwi, a ponieważ dom ów stoi niedaleko morza, brat zdołał, choć z wielkiem niebezpieczeństwem życia, dotrzeć doń i przynieść nam wieść straszliwą.
Kot morski podumał chwilę, a potem rzekł:
— Przyjemna ona nie jest! Ale widać takie wasze przeznaczenie! Na to ja nic nie poradzę.
— Nei, panie! — zaprzeczyły żywo węgorze, kiwając gwałtownie płaskiemi głowami. — Nasze przeznaczenie każe nam iść przez wielkie morza w daleki świat, z któregaśmy przyszli, na wielkie głębie Oceanu, wpobliżu zielonych wysp raju naszego. Nie niewola i śmierć okrutna jest naszem przeznaczeniem, lecz wolność wielkich mórz, słońce i życie!
— A cóż ja dla was mogę zrobić? — zapytał kot morski, który ulitował się nędzy swego ludu, albowiem lubił go dla jego smakowitości.
— Zechciej, panie, wrócić do królestwa swego! — prosiły węgorze.
— Poco? Aby was pożerać? To mogę i tutaj.
— Zapomniałeś, panie, o jednej rzeczy — brzmiała odpowiedź. — Ody wszedłeś w żak pełen naszych braci, a twych wiernych i kochających cię poddanych, wybierałeś sobie kilku z nich na niezbędne pożywienie i zjadałeś ze smakiem, co ci się słusznie należało, albowiem wszyscy wzajem się pożeramy. Ale podobny w tem da nas, nie mogłeś z żaka wyjść tą samą drogą, którą wszedłeś, skutkiem czego wspaniałemi i słodkiemi pazurami wyszarpywałeś w żaku otwór dla dostojnego swego ciała. W ten sposób pięciu pożarłeś, lecz stu wypuszczałeś na wolność. Nie wszyscy mieli to szczęście, ale odkąd opuściłeś swe królestwo — zniknęła nawet nadzieja, aby któryś z nas, raz złapany, mógł się wydostać na wolność. Dlatego — wróć, panie, do swego ludu i pożeraj nas, ale zbawiaj!
Tu węgorze legły przed nim pokornie i podsunęły mu się pod same pazury, on zaś w mgnieniu oka pożarł najtłustszego i rzekł łaskawie:
— Powiedzcie ludowi memu, że wrócę!
Na drugi dzień w „Puecku“ wybuchł popłoch. Wielki szary kot nikomu dotychczas krzywdy nie robiący — mówiono — wściekł się. Ale była to dziwna wściekłość, nietyle krwawa, ile pełna niepojętej złośliwości. Pannie Annie kot powyrywał z głowy cale garście żółtych pukli, w oberży — skacząc przez stoły, stłukł kilkanaście szklanek, kilka psów srodze pokaleczył, nastraszył kilkoro dzieci, niosących właśnie mleko, które oczywiście wylało się. Słowem psocił w niemożliwy sposób, tak że wreszcie postanowiono go zastrzelić. Napróżno jednak polowali nań zbrojni w karabiny policjanci — nigdzie nie mogli go dopaść. Wreszcie nad wieczorem, właśnie, gdy czerwone słońce miało się ku zachodowi, a gładkie morze błękitne lśniło zorzą słoneczną, kot morski pokazał się na wierzchołku masztu stojącego w porcie dwumasztowca, i nietylko nie schował się, ale rozpoczął jakąś dziką pieśń pełną triumfu, radości, siły i dumy wyniosłej. Stało się to tak nagle, a było tak dziwne, że świadkowie zdarzenia stali przez dłuższy czas, jak odrętwiali, zasłuchani w tę niezrozumiałą, a przecież tak wymowną pieśń.
Wreszcie z warty portowej wybiegł marynarz z karabinem i złożył się do kota. W tej chwili jednak zwierz zebrał się w sobie i olbrzymim susem skoczył w morze.
Huknął spóźniony strzał.
— Trafił, trafił! — wołano. — Kot spadł w morze!
Niewątpliwie, prawdą było tylko to: kot spadł w morze, a żołnierz strzelił.
I dość.
A z tego wynika jasno, że najmądrzej jest wszystko tak, jak to Pan Bóg ułożył, kto zaś chce to odmienić i wymyślić coś mądrzejszego, ten tylko sam sobie zaszkodzi.
— Zaraz, Dawidzie! — odezwałem się, gdym pierwszy raz tę opowieść usłyszał. — Węgorze mają korzyść z tego, że kot morski żaki wam drze, bo dzięki niemu uciekają, kot morski ma korzyść z węgorzy, ale jaką z tego wszystkiego wy macie korzyść? Nie rozumiem. Pusty i podarty żak nie jest żadnym zyskiem.
— Oho, ho, panie! — odpowiedział Dawid. — Gdybyśmy mieli zawsze żaki pełne wangorzy, tobyśmy mieli zawsze pełne kieszenie, a wtedy rybak nie pracowałby, tylkoby jadł, pił, straciłby przez to zdrowie, przestałby chodzić do kościoła i modlić się, i tak urósłszy w pychę, zginąłby marnie potępiony.
Taka to jest zacha!





Zemsta zelintów.

W języku rybaków naszych „zelint“ z niemieckiego „Seehund“ — oznacza psa morskiego czyli fokę.
Foki na wodach polskich nie mieszkają stale, ale pokazują się od czasu do czasu tak samo, jak i ryby, które w morzu naszem są przeważnie wędrowne. Rzecz jasna, że foki, żywiące się rybami, za niemi ciągną. To też gdy na morzu naszem są ryby, nie brak fok, gdy ryb niema — fok niema, tak samo zresztą, jak i ptaków. Rybak chętnie na zelinty poluje, ponieważ prócz skóry kosztownej dają mu one w zysku tran znakomity do robienia skorzni w całem znaczeniu słowa nieprzemakalnemi i miękkiemi, przyczem tran ten jest zupełnie bezwonny, gdy tran delfinów bałtyckich cuchnie niemożliwie. A ponieważ foki u wybrzeży naszych nie pojawiają się masowo, przeto zyskowne rozprzedanie między rybaków tranu wytopionego z jednej czy dwóch fok jest zawsze rzeczą łatwą. Prócz tego zelint wyrządza rybakowi wielkie szkody, wyżerając ryby z manc.
Gdy fok jest więcej, zastawia się na nie specjalne sieci w postaci jakgdyby skrzynek plecionych bez jednego boku. Na przynętę daje się szproty. Foka wchodzi w tę sieć, a uczuwszy, że jest złowiona, zwyczajem swoim chce uciec pod wodę i w ten sposób zaplątuje się w sieć, z której się nie może wydostać.
Drugi sposób polowania jest zupełnie przypadkowy. Oto zdarza się, że wiatr złamie naraz w zatoce lody i część ich odniesie ku Helowi. Przebywające w zatoce foki, korzystając ze swobody ruchów, wychodzą sobie spokojnie na pozostałą część lodu we wiku, skąd nieraz w nocy słychać ich skowyczące szczekanie. Wtem wiatr się zmieni, i zanim foki się opatrzą, przypędzi zpowrotem całą masę lodu, zewrze ją z pozostałą i w ten sposób osadzi foki na lodzie. Spłoszone zwierzęta, nie widząc nigdzie żadnej przerębli, zaczynają rozgłośnie szczekać, czem oznajmiają się rybakom, którzy też natychmiast przypinają łyżwy do butów, uzbrajają się w patki, „remy“ (wiosła) lub „karkulce“ (pałki do zabijania łososi), na wyścigi pędzą ku stadu, a dopadłszy go, rozpoczynają rzeź.
Jest jeszcze jeden sposób polowania na foki, o którym pomówimy później, ponieważ właśnie użyty był w tem opowiadaniu.
A teraz:
Mało komu wiadomo, że dla tych czy owych przyczyn, wyjąwszy parę gatunków, w naszem morzu ryb właściwie niema. Węgorze, śledzie, szproty i łososie — to ryby wędrowne, których pojawienie się na wodach naszych zależy od warunków klimatycznych i atmosferycznych, to jest od wiatru, który przypędza rybę do naszych wybrzeży. Szczegółowo na tem miejscu mówić O tem nie możemy. Należy to jednak podać do wiadomości, aby ułatwić zrozumienie niniejszej historji.
Pewnego roku połów węgorzy na naszych wodach wypadł świetnie, a zaledwie się skończył, już pojawiły się tłuściutkie, dorodne szproty w ilości dostatecznej, lecz nie za dużej, tak że „priz“ był stale „wysoki“. To też tak jesień, sezon węgorzowy, jak i adwent, w którym ryby mają wielki zbyt, przyniósł rybakom znaczne dochody. Z tych szczęśliwych początków rokowano sobie w głębi dusz rok szczęśliwy, prosząc żarliwie Boga, aby zesłał rybę w dostatecznej ilości na okres wielkiego postu.
Tuż przed Bożem Narodzeniem nastały naraz silne mrozy, które ścisnęły Małe Morze i zatokę pancerzem lodowym.
Rozumie się, że za rybami przyciągnęły foki, których skowyt nocami wyraźnie było słychać. Gdy jednak mrozy stały się jeszcze sroższe, skowyt ich ucichł. Każdy rybak domyślił się z łatwością, iż zelinty nie mogą już wychodzić na lód z powodu jego grubości, i każdy wiedział, że siedząc pod lodem, jako ssaki, potrzebujące powietrza, wychuchują sobie w lodzie pęcherze, przez które czerpią świeże powietrze; każdy też wiedział, iż jest to rzadka sposobność do polowania. Ponieważ jednak w wioskach panował dostatek, nikt zelintów nie niepokoił.
Był jednak pewien chciwy rybak, któremu zawsze wszystkiego było mało, i ten z bólem serca myślał, że ludzie nie korzystają z tak znakomitej sposobności. Nikt mu wprawdzie iść na foki nie zabraniał, ale ponieważ wogóle nie szedł nikt, jego rybacka „era“ (cześć) nie pozwalała mu iść samemu.
Tak to trwało do nadejścia świąt Bożego Narodzenia.
Ale w wigilję, gdy wieczorem poszli spać wszyscy, rybak nie wytrzymał, lecz ubrawszy się jak do wyjazdu na morze, w ciepłych rękawicach i futrzanej czapie, wziąwszy na plecy saneczki, spory zwój lejpra, a do ręki „bekę“, to jest długi hak stalowy na długiej żerdzi, poszedł nad zatokę.
Mimo że wioska już spała, szedł cicho, starając się przemknąć uliczkami tak, aby go nikt nie słyszał.
Noc nie była wprawdzie księżycowa, ale nie była też ciemna. Na ziemi leżała blado świecąca przezroczysta mgiełka. Wiatru nie było, zato mróz był okropny. Rybak szedł długo, aż wreszcie zatrzymał się nad brzegiem cichej, bladej od lodu zatoki. Postał tak chwilę, a potem zdecydowanym ruchem złożył saneczki na wybrzeżu, umocował „bierdżadła“ (rodzaj „żabek“, umożliwiających chodzenie po lodzie) pod podeszwami i, przywiązawszy silnie lejper do rękojeści beki, ostrożnym, lecz pewnym krokiem zaczął iść przez zatokę.
Gdy się po kilku minutach obejrzał, brzegu już widać nie było. Gdzie okiem rzucić — rozciągała się blado świecąca pustynia lodowa. Panowała zupełna, martwa cisza. Tylko bliża Oksywska mrugała białem okiem.
Kierując się nią, rybak szedł. Starał się stąpać jak najciszej. Szedł tak długo, sam jeden, za towarzysza mając tylko nikły swój cień. W pewnem miejscu położył się na lodzie i zaczął się powoli i ostrożnie czołgać. Trwało to bardzo długo, ale rybacy są wytrwali. Wreszcie rybak przywarł do lodu i przyłożył doń ucho. Od tej chwili pełzł naprzód, tylko od czasu do czasu z uchem przy lodzie. Po długim czasie pokazała się na lodzie wypukła „błona“, to jest pęcherz wydmuchany przez zelinta. Słychać było, jak zelint sapie w nim i dyszy.
Rybak ścisnął bekę w garści.
— Człowiecze! — szepnął mu jakiś głos w duszy. — To stworzenie nie ma czem oddychać. Własnym tchem wychuchało sobie tę błonę, a prócz tego dziś wigilja Bożego Narodzenia, Bóg się rodzi!
— Sama skóra warta trzysta złotych, a cóż dopiero tran! A czy zła jest tłusta zelintowa wątroba? A czy mięso nie smakuje, jak „olowina“ (wołowina)? A czy zelint nie jest największym szkodnikiem rybaka? Czy nie przyciągnął tu, aby wyjadać nam nasze ryby?
Podpełznął bliżej, ukląkł i zamachnąwszy się beką, czekał.
W błonie znowu dało się słyszeć sapanie.
Beka świsnęła, cienka skorupa błony prysnęła jak szkło, i rozległo się głuche „chlup“, poczem beka zniknęła pod lodem ciągnąc za sobą naprzód już rozwinięty lejper, który rybak szybko popuszczał.
Po krótkim czasie błona już więcej lejpra nie wciągała.
A wówczas rybak przyniesionym „izaksem“[12] rozszerzył błonę i wyciągnął zelinta.
Namordował się przy tem niemało, bo zelint ważył co najmniej około czterech centnarów.
Ten sposób polowania polega na tem: foka, raniona śmiertelnie, zawsze idzie na dno, a wypływa na powierzchnię dopiero wówczas, gdy żółć w niej pęknie, to znaczy — kiedy jest już niemożliwa do przeróbki. Przy polowaniu zapomocą beki ma się moność śmiertelnego jej zranienia, a zarazem uniemożliwienia ucieczki.
Rybak, wyciągnąwszy zelinta na lód, był w pierwszej chwili bardzo ucieszony, kiedy jednak podniósł głowę, aby się zorjentować, w którym kierunku ma teraz iść, doznał wrażenia, jak gdyby wszystko dokoła niego poszarzało. Zdawało mu się nawet, że słyszy dokoła siebie głosy żałosne, wymawiające słowa, których nie rozumiał, ale których znaczenia się domyślał. Było mu, jakgdyby popełnił morderstwo.
Lecz zelint, szybko obmarzając, leżał u jego stóp.
Rybak obwiązał go dobrze lejprem i, nie skradając się już więcej, poszedł ku brzegowi. Bez trudu ciągnął za sobą po lodzie obłe, śliskie ciało. Na brzegu włożył je na saneczki i tak zaciągnął do domu, pewny, że nie spotka nikogo.
Zelinta ukrył narazie w budzie, wiedząc, że przy tym mrozie nie musi śpieszyć się z oprawianiem go.
Zmęczony i utrudzony poszedł spać.
Zobaczymy, co z tego wynikło.
Wieść o krwawym mordzie, popełnionym w samą noc wigilijną, rozeszła się szybko po obu morzach, rozniesiona przez ryby i ptaki, i wzbudziła powszechne oburzenie. Mieszkańcy mórz pożerają się wzajemnie, bo takie jest prawo, ale czynią to bez nienawiści, przeciwnie, zasadniczo żyją razem. Nic tedy dziwnego, że gdy zelinty, boleśnie dotknięte zdradliwym mordem, zaczęły agitować za ukaraniem bezbożnych rybaków, którzy świętej nocy nawet nie chcą uszanować, ludność obu mórz opowiedziała się za niemi. Wszyscy głosowali za karą.
Jakaż to miała być kara?
Oto postanowiono ukarać rybaków w sposób dla nich najboleśniejszy, a mianowicie przez sprzątnięcie im z przed nosa przebywającej właśnie w tych wodach ogromnej ławicy szprotów, nie tak jednak, aby szproty odrazu zniknęły, lecz aby rybacy wiedząc, że one są, namęczyli się, goniąc za niemi nadaremnie.
To był ten słynny, tajemniczy raid ławicy szprotowej tylekroć wspominany przez rybaków. Raid niepojęty, który
Fot. Jan Bułhak, Wilno.
najdoświadczeńszych nawet za nos wodził i wyprowadzał w pole, kpiąc sobie z najgenjalniejszych kombinacyj. Ławica była, przesuwała się to tu, to tam, pozostawiając po sobie w mancach ślady. Rybacy osaczali ją wszelkiemi możliwemi sposobami, a jednak szproty wymknęły się im i obleciawszy cały półwysep, poszły w morze i przepadły.
Stało się to na skutek delegacji zelintów i morszwinów. Ssaki te pożerają wprawdzie szprotki, równocześnie jednak są ich nierozłącznymi towarzyszami, szczerymi przyjaciółmi ławic. Prócz tego maleńka, mieniąca się tęczowo szprotka, zdrowa, tłuściutka, z natury jest figlarna, lekkomyślna i lubi „kawały“ przyczem, licząc się na biljony, nie dba o straty. Przewodnicy ławicy, pojąwszy w czem rzecz, przyrzekli swą pomoc.
Jak tylko wilgotne, ciepłe wichry, wiejące od Atlantyku, skruszyły lody, ławica, jakby nigdy nic, pojawiła się na zwykłem miejscu wpobliżu Helu, gdzie stała przez dwa dni, poczem zniknęła bez śladu. Napróżno rybacy całe Małe Morze zastawili mancami, nigdzie ani ogona bretlingowego nie było.
Zaczęli tedy szukać szprotów w morzu. Podglądali się wzajemnie, śledząc, co która wioska robi i dokąd baty wyjeżdżają, telefonowali na wszystkie strony, zastawili mancami ogromną przestrzeń koło Helu, następnie na „Kamerunie“, odległym o kilka godzin jazdy od Helu terenie połowów, oraz z wielkiem niebezpieczeństwem dla manc „bujtenkant“, to jest zewnętrzną część półwyspu — napróżno. Chodzili po wioskach źli i posępni, bo przecie dotychczas szproty były, inni zaś całemi godzinami wystawali na wydmach, wypatrując znaków, któreby świadczyły o pobycie ławicy. Wreszcie zniechęceni wzięli mance do domu.
Ledwie to zrobili, całe stada mew zaczęły ze wszystkich stron lecieć ku Helowi. Wiadomo, że ptaki mają swą organizację, żywność zdobywają trudno, więc jej wciąż poszukują, a jeśli gdzieś lecą tłumnie, to nigdy bez interesu. To też rybacy, zauważywszy ten ciąg mew ku Helowi, natychmiast pośpieszyli za niemi i ku wielkiej swojej radości zauważyli, iż mewy z zapałem rzucają się na morze na „bujtenkancie“. Czem prędzej postawili tam mance, ale jak tylko byli z tem gotowi, przyszła gwałtowna zyda, która przez kilka dni nie pozwoliła im nawet zbliżyć się do sieci. A prawie równocześnie rybacy z Kuźnicy, którzy nie zapomnieli postawić manc na zatoce, dostali każdy po parę centnarów szprotek.
Jakże to być może? Jeśli mewy, zleciawszy się ze wszystkich stron, rzucają się na morze, to znak nieomylny, iż tam jest ławica. Niezawodnie tedy szproty na bujtenkancie były, ale czemże w takim razie wytłumaczyć sobie ich obecność w zatoce?
— Zyda je tam zagnała! — tłumaczyli starzy rybacy.
Nie wiedzieli, że szproty były we wiku, a rzucanie się mew na morze na bujtenkancie było tylko demonstracją obliczoną na nadciągającą zydę.
Gdy zobaczono, że woda na bujtenkancie jest próżna, wszyscy rzucili się do zatoki w stronę Kuźnicy. Cośniecoś tam mieli dostane, ale było to niczem w porównaniu z połowem, który tego dnia wydarzył się po drugiej stronie, pod Mechlinkami. Mance były tam oblepione szprotami. Wobec tego następnego dnia cała flotylla rybacka wyruszyła wczesnym rankiem na drugą stronę, żeglując z trudnością pod wiatr i do siódmych potów ciągnąc „antrybami“ (mniejsze wiosła), ale przynajmniej z nadzieją połowu w sercu. Lecz gdy na drugi dzień łodzie przyjechały zwijać mance, pokazało się, że znowu są próżne. A tegoż dnia Kuźniczanie mieli obfity połów.
— To jest zupełnie jasne! — tłumaczyli starzy rybacy. — One pod Mechlinkami były, ale westa przygnała je do Kuźnicy i teraz będą tu siedziały!
Nei! Nie siedziały. Znowu gdzieś poszły. A potem przez pięć dni trwała norda i na morze nikt nie wyjechał.
Należało się spodziewać, że norda poniesie ławicę ku Helowi.
Tak też było. Ody rybacy zaczęli posuwać się ku Helowi od „Kamerunu“ — złapali ławicę. Wkrótce jednak dano im znać, że na zatoce widać, jak zelinty i morszwiny tańczą po morzu, a nad niemi krążą wielkie stada mew. Wobec tego opuścili tonie pod Helem, nie przypuszczając nawet, że wyzwalają ławicę, która tam leżała, i pośpieszyli do zatoki.
Znowu cała doba pracy i oczekiwania — napróżno.
Łatwo się o tem wszystkiem mówi. Ale kto musi dzień w dzień zrywać się o czwartej rano, wkładać na siebie ciężkie ubranie rybackie, dźwigać na łódź centnary lejpra, manc i innych przyborów, wiosłować kilka godzin, szamotać się z mancami, a potem wracać do domu przemoczony i zziębnięty, aby tuż u brzegu „kricować“ (płynąć zygzakiem przeciw wiatrowi) godzinę, „mając dostane“ szprotów wszystkiego „na miskę“ czyli na jeden obiad, aby na drugi dzień powtórzyć to samo, ten zrozumie głuchą wściekłość i rozpacz rybaków. Morza bywało nieraz tak dużo, że fale zalewały łodzie, a rybacy powracali do domu przemoczeni do nitki i, zaziębiwszy się, chorowali, skutkiem czego szeregi ich rzedły i często trzech musiało robić, co robiło czterech. Praca szła przez to wolniej, a ludzie wracali później do domu, głodni, zziębnięci, przemoczeni. Priz był wysoki, ale mało kto miał szproty. Pieniędzy nie było, zaczęto się zadłużać do tego stopnia, że nieliczni kupcy odmawiali dalszego kredytu.
— Doch nasze niewody są na morzu! — oburzali się rybacy, dając do zrozumienia, że choć dziś nic nie mają, jutro mieć mogą.
Ale ubodzy kupcy wioski rybackiej nie jutro, lecz dziś potrzebowali pieniędzy na zakupno towaru. Więc na „borg“ nie dawali.
A tymczasem nadszedł wielki post, zapasy mąki kończyły się, w wielu domach dawano na obiad już tylko bulwę podlaną „lakiem“ czyli słonym sosem z pod śledzi. Nie było na opał, na naftę, na żadne drobne wydatki. Nawet namiętni palacze przestawali palić.
A szproty były. To ten, to ów dostał parę centnarów, ale zwykle zdarzało się jakoś tak dziwnie, że jak tylko szproty się pojawiły i rybacy zastawili na nie mance — wybuchała burza.
A potem ławica znowu znikała.
Szukano ich, bo głód zaczął dokuczać. Wzięto się na sposób.
Wiadomo, że Helanie przez cały rok poławiają łososie na tak zwane „takle“, to jest długie na kilometry wędki z poprzyczepianemi haczykami, do czego jako przynęty używają żywych śledzi. Z tego powodu przez cały rok zastawiają mance na śledziki. Mance te mają oczka większe od szprotowych, skutkiem czego szproty łatwo się przez nie prześlizną. Zdarza się jednak, że ten i ów tak zwany dziki szprot, idący na skrzydle ławicy w rozsypce, utknie w mniejszych o połowę oczkach obramowania manc śledziowych. Z kierunku, w którym zwrócona jest jego głowa, rybacy wnoszą o kierunku posuwania się ławicy.
Ryby o tem nie wiedziały, bo, jak większa część stworzeń, mają instynktowny pęd parcia naprzód. Na znajomości tego instynktownego pędu oparte jest właśnie rybołówstwo przy pomocy sieci. Ryba, zawadziwszy o sieć głową, nigdy się nie cofa, ale przeciwnie, całą siłą prze naprzód, chcąc zaporę rozerwać, i przez to w niej więźnie. Gdyby było inaczej — nie byłaby rybą.
Ale wiedziały o tem doskonale mewy, które, przyrzekłszy swój współudział w ekspedycji karnej na rybaków, miały za zadanie zakończenie dzieła, to jest wyprowadzenie ławicy poprzez tkwiące wciąż w wodzie mance na pełne morze.
Zabrały się do tego z chytrością ptasią. Wyprosiwszy sobie mniejszą „latającą“ kolumnę szprotów, powiodły je na mance śledziowe w ten sposób, że niektóre z nich utknęły w oczkach obramowania, zwrócone głowami w stronę Gdańska. Rozumie się, już na drugi dzień rano cała flotylla rybacka pogoniła w tę stronę, aby zastawić drogę dążącej tam rzekomo ławicy.
W ten sposób droga na morze została otwarta.
W kilka dni później rybacy, obserwujący morze, ujrzeli na niem wspaniałe widowisko.
Oto w dość znacznem oddaleniu od brzegu ciągnęła ku północnemu wschodowi smuga mew latających tuż nad wodą, w której przewalały się okrągłe czarne grzbiety delfinów i obłe ciała wesoło szczekających zelintów.
Natychmiast cała wieś wysypała się na strąd z niewodami, które zaczęto gorączkowo zaciągać. Cośniecoś zagarnięto, ale nie było tego wiele, a tymczasem ławica triumfalnie szła swoją drogą.
A była to taka niezwykła ławica, że aż się jej całe morze dziwowało.
Szproty chichotały, mewy śmiały się złośliwie, zelinty skowytały tak radośnie, że prawie z tego śmiechu wyły, a głupie morszwiny wywijały w wodzie salto mortale.
Rybacy zaś siedzieli w oberżach i po dotnach i grubemi palcami kreśląc po stole, opowiadali sobie:
— Była norda, miały iść do zydy na Hel, na Kamerun, a tymczasem one były we wiku. Przyszedł west, zapędził je pod Kusfeld (Kuźnica), a one były pod Mechlinkami. A potem, kiedy przyszedł nord-ost —
Opowiadali sobie tak o wszystkich manewrach ławicy i opowiadają do dziś dnia, nic nie rozumiejąc.
Jasne było tylko jedno, mianowicie — głód.
Była to bardzo ciężka i głodna zima.
Ale rybacy wytrzymywali ją z właściwą sobie pokorą i wiarą, mówiąc:
— Będzie, jak Bóg da! A On da z pewnością, bo musi dać!
I dał — łososie, które z wiosną dopiero przyszedłszy i nic o mordzie zimowym nie wiedząc, z ludźmi wojny nie wszczynały.





O Kamieniu Podróżniku.

Daleko na północy, na wodach szwedzkich sterczy z morza czerwona wyspa, nie tyle nawet może wyspa, ile raczej wysoka skała z czerwonego granitu szwedzkiego, porosła rzadkiemi kępami lasu i uwieńczona u szczytu koroną z kilkudziesięciu powyginanych, starych, czarnych sosen.
Wyspa ta, czy skała, jak chcecie, wewnątrz jest wydrążona tak, że stanowi znakomity port. Nad portem, na skale, na szarych murach starej twierdzy znajduje się latarnia morska — wielka, żelazna, czerwona baszta okrągła. Z wieży tej w nocy co pięć sekund tryskają kolejno po sobie dwa światła, białe i czerwone, w czasie zaś mgły strzela się z niej co dziesięć minut z armaty, zawsze dwa razy — buch! buch! Nie jest to dużo, ale gdy zbłąkany w tych stronach rybak te dwa światła zobaczy lub strzały armatnie usłyszy, zaraz wie, że jest niedaleko Utklippan — bo tak się ta wyspa nazywa — a to już wiele znaczy. Na wyspie znajduje się kilka wiosek rybackich i kilkanaście wędzarń, w których wędzą ryby. Dokoła całej wyspy u jej podnóża, podobne do krzyczących białych obłoków, krążyły wielkie, gęste stada skrzeczących mew, czasem niby kożuchy padające na morze.
U samego szczytu wisi cały wieniec ogromnych czerwonych głazów. Kiedy się na nie patrzy lub stoi na nich, doprawdy nie wie się, czem się te głazy rodzimej skały trzymają i w jaki sposób mogą unieść rosnące na nich ogromne, stare sosny, z któremi tak się zrosły, iż trudno powiedzieć, czy głaz podtrzymuje drzewo, czy też drzewo korzeniami trzyma wiszący w powietrzu głaz. Zdaje się, jest i tak, i tak — drzewa trzymają głazy, głazy podtrzymują drzewa. Tyle jednak jest pewne, iż mimo tak ryzykownej budowy, wszystko to od wieków wcale dobrze trzyma się kupy i prawdopodobnie długo trzymać się będzie, choć w czas burzy każdy głaz drży i dygoce, jak kiwający się ząb.
Życie upływało tym głazom na pogawędce i rozmyślaniach filozoficznych, podczas których jedne patrzyły nadół, gdzie widać było port, mały, jak chłopska studnia, a w nim statki i łodzie, podobne do maluśkich pudełeczek, drugie wpatrywały się w przestwór bezkresny wiecznie ruchliwego morza, poza którem na zachodzie w bardzo piękne dni widać było niewyraźne zarysy dalekich brzegów. Jadły te kamienie tylko słońce i powietrze, piły wodę i to bardzo mało, bo woda im szkodziła, sypiały wyłącznie w zimie, kiedy je śnieg przykrył, zresztą żyły wprawdzie powoli, ale spokojnie i nie niszcząc się, jak inne ruchliwsze stworzenia, którym się ogień w płucach pali.
Zdarzało się, że na górze pojawiali się goście.
Czasami bywali to ludzie. Jakiś chłopak okrętowy, który zapragnął szerokiego widoku z góry, kilka wesoło śmiejących się młodych rybaczek w odświętnych strojach i z różowemi twarzyczkami, rybak lub marynarz, pragnący w samotności o czemś podumać, przypadkowy przejezdny. Ale odwiedziny te zdarzały się rzadko, głównie ciepłą porą, i nie przynosiły nic ciekawego głazom. Cóż dla nich mogły znaczyć śmiechy i okrzyki dziewcząt i towarzyszących im chłopców? Cóż ich mógł obchodzić pełen zachwytu okrzyk chłopca, który po raz pierwszy z tak wysoka ujrzał nieobjęty, lśniący, słoneczny obszar morza, i wiszące. zdawałoby się, między dwoma niebami czy dwoma morzami, chyże statki lub okręty, biegające niby czółenko na krośnie. One patrzyły na to od wieków i patrzyły z takie m natężeniem, że aż im na skroniach żyły niebieskie wystąpiły. I cóż, że ten rybak czy marynarz z bronzową twarzą i sino tatuowanemi wielkiemi rękami, z głęboką zmarszczką między oczami, siedział tu nieruchoma, rozmyślając, dopóki czerwone słońce nie zaszło za górami Szwecji? Głazy myślały od wieków, nietylko dniem, ale i nocą, w czas burzy i kiedy morze było całe srebrne od księżyca, i od tego myślenia srebrne żyłki nabiegły im na koralowo czerwonych czołach. Nie, ludzie nie przynosili głazom nic ciekawego.
O wiele ciekawsze były wiadomości, które przynosiły ptaki, siadające czasem na sosnach. Były to przeważnie orły wędrowne lub jastrzębie morskie. Orły trzymały się parami, jastrzębie przylatywały pojedyńczo, a tak te jak i tamte miałyby dużo do opowiedzenia, tylko że trudno to było z nich wydusić. Taki drapieżny ptak dużo wie, dużo widzi i myśli, ale właśnie dlatego jest małomówny i boi się wszelkich zwierzeń, podejrzewając wiecznie zdradę i nieżyczliwość. Co wie, to wie dla siebie — jak kupiec lub rybak. Ale przecie można się było czegoś od tych ptaków dowiedzieć, zwłaszcza gdy były wielce utrudzone i w głos narzekały. Jednakże wszystko, co mówiły, odnosiło się wyłącznie do wiatru. ich bożyszcza i karmiciela.
— Dochodziły nas nieraz słuchy — opowiadały — że między ludźmi człowieka, który wciąż zmienia przekonania, nazywają pogardliwie „chorągiewką na dachu“, wytykając mu, że patrzy tylko, z której strony wiatr wieje. Że ludzie są głupi i śmieszni, to całemu światu wiadomo. Przecież wiatr jest tchnieniem bożem, którego przedewszystkiem trzymać się należy. Wiatr tworzy gościńce W powietrzu i na morzu. My wiemy dobrze, że gdy jest norda — musimy lecieć z nią ku południowi, bo ona wyorywa w morzu rzeki, które niosą rybę. Wiemy dzięki temu, gdzie jej szukać, a równocześnie norda niesie nas i skrzydła nasze się nie męczą. To jest znakomite urządzenie. Tylko Bóg mógł coś podobnego wymyślić, bo wyobraźcie sobie, coby było, gdyby nie było wiatru? Siadłbym na powietrze i leciałbym. Dokąd? Niewiadomo. Leciałbym i leciał i zaleciałbym wreszcie na ląd, gdzie żadnej ryby niema, chyba w stawach. A ja w takich maleńkich wodach szukać nie umiem! Raz mi się to zdarzyło. Zapędziłem się za daleko i musiałem porwać kurę. Fuj, cóż to za obrzydlistwo! Pióra, Pierze, krew gorąca — ohyda! Jakże to można porównać z młodym łososikiem albo z soczystą smakowitą fląderką! Oto co się dzieje, gdy niema wiatru! Ładniebyśmy bez niego Wszyscy wyglądali! Wiatr — to król, pan świata! On śmiga po morzu ławicami śledzi i szprotów, on sprowadza razem łososie, on chroni swym gwałtownie falującym płaszczem węgorze, on nosi ptaki i otwiera im drogi do miejsc, gdzie na nie czekają uczty obfite; on, ruchliwy, zmienny, łaskawy i niszczycielski zarazem, groźny jak prawo a dobry jak uśmiech, on jedyny jest rzeczywistością. Zmienia się! Tak! Ma słuszność. Wszystko się zmienia i zmieniać się musi, bo inaczej nie byłoby życia. Ale on jeden jedyny zmienia się najprędzej. A te błazny na lądzie lekceważą sobie wiatr, którego słuchają tylko dymy z ich brudnych kominów. Nie wiedzą, że wiatr machnie ręką od Atlantyku i rzuci im na głowy deszcze lub upały Ameryki Środkowej, machnie drugą ręką i obsypie ich śniegiem dalekich stepów, odwróci się do nich twarzą, dmuchnie z południa — haj! haj! Oni myślą, że im słońce z Sahary przypędzi, a tymczasem on śmieje się zimno, odwróci się do nich tyłem i — pełno ryb w morzu, jest co jeść. Jeść! Jeść! Jeść! Oni myślą, że kto idzie z wiatrem, nie ma charakteru. He! he! Trzeba mieć wielki charakter i wielką siłę, wielką zwrotność w sobie i trzeba przytem być bardzo lekkim, aby móc iść z wiatrem. To dopiero — charakter! Zresztą — co nas to wszystko obchodzi! Jedziemy dalej!
Tu ptak, złożywszy głazom swój bilet wizytowy, zrywał się i leciał dalej, wołając:
— Jeść! Jeść! Jeść!
Ale najwięcej opowiadały wiatry, które stale krążyły dakota wierzchołka wyspy. Opowieści ich jednak ciągnęły się i ciągną w nieskończoność, tak że tu ich powtarzać nie możemy. Powiemy tyle tylko, że były to wieści z czterech stron świata i wszystkich odchyleń róży wiatrów.
Wszystko było dobrze, ale niebardzo, bo jeden kamień w tem gronie był w wysokim stopniu z życia niezadowolony. Stary był wielce i źle się trzymał, przy każdej gwałtowniejszej burzy drżał i trząsł się cały. Miał wrażenie, że się długo na miejscu nie utrzyma, i z tego powodu popadł w neurastenję, cierpiał na częste bóle głowy i melancholię. Ogarniała go coraz większa apatja i zniechęcenie.
— Ja muszę stąd odejść — powtarzał często.
— A dokąd? — pytały go głazy.
— Alboż ja wiem! — odpowiadał. — Ja wogóle nic nie wiem. Gdybym wiedział, że tu pozostanę, mógłbym zbudować sobie własny system filozoficzny. Ale jakże budować na platformie ruchomej?
— Nie bój się, nic ci się nie stanie! Zostaniesz z nami! — próbowały go uspokoić głazy.
— Wy mnie nie uspokajajcie, bo ja się niczego nie boję! — odpowiadał im chory głaz.
— Stać mi się nic nie może, bo nic się na świecie nie „staje“. wszystko zawsze jest w odpowiedniej fazie rozwoju. A z wami nie zostanę i zostać nie chcę.
— Dlaczego? — pytały go głazy. — Wszakże jesteś takim samym głazem, jak my, czerwonym. W żyłach twych płynie krew błękitna i srebrna, jak w naszych. Należysz do tego samego co i my narodu.
— Społeczeństwo, nie mogące zapewnić swemu członkowi wolności sumienia, bezpieczeństwa i możności utrzymania się, nie obowiązuje — odpowiadał głaz. — Będziemy musieli się rozstać — im wcześniej, tem lepiej.
Głazy śmiały się z tego, ale chory głaz mówił zupełnie poważnie. W dodatku rezonował:
— Mam tego wszystkiego dość! To przecie niedorzeczność! Ważyć co najmniej dwadzieścia centnarów i wisieć w powietrzu na zrębie, jak gniazdo jaskółcze. To są kpiny! Z poważnym głazem tak się nie postępuje!
— Wola boska!
— Ano właśnie, wola boska w tem, że się oberwę i pójdę w świat. I wiedzcie, że mi to zrobi wielką przyjemność, wy, kamienni filozofowie! Uch, patrzeć już na was nie mogę, doktrynerzy! Siadły sobie wkoło opasłe bało wany, o świecie wiedzą tylko tyle, co im ptak jakiś nagada albo wiatr na śwista, i myślą, myślą, aż im żyły na głupich łbach napęczniały, a jak przyjdzie co mądrego powiedzieć. to ani „be“ ani „me“! A-ka-de-mija!
Chory głaz był zgorzkniały prawdopodobnie dlatego, że przeczuwał swój los.
Pewnego dnia przyszedł gwałtowny sztorm ostowy, to znaczy burza od wschodu. Wiatr gwizdał, trąc się O wyspę, która dygotała, morze wyło, fale, ociekające białą pianą wściekłości, wyskakiwały z niego, jakgdyby chciały niebo w samą pierś ugryźć, zdawało się, że gwiazdy, zdrapywane z firmamentu żelazną miotłą wichru, deszczem luną na ziemię.
A wtedy głaz uczuł, że dzieje się z nim coś wielce dziwnego. Tracił łączność ze swym światem. Gdy inne głazy dudniły i warczały zcicha, on trzasnął naraz głośno, i zanim sobie uzmysłowił, co się z nim dzieje, już w myśli błysnęło mu pytanie: Być, albo nie być? — i natychmiast zalśniła odpowiedź: — Dlaczego koniecznie być? „Nie być“ może być też ciekawe — co rzekłszy, zauważył, że półciałem wisi nad czarną otchłanią. Potem przyszedł moment, kiedy coś się urwało i głaz, krzyknąwszy: — Nareszcie jestem wolny! — na łeb zleciał w przepaść.
Snopy iskier tryskały z granitowego zbocza skały, gdy lecąc, uderzał w nią czołem; młode, a może właśnie bardzo już stare kamienie, krzycząc głośno, tłumem goniły za nim, jakgdyby chciały go złapać, ale on nie dbał o nic i coraz to większemi skokami sadził wdół, aż wreszcie, odbiwszy się mocno, skoczył w morze.
Ocknął się z nadzwyczaj miłem wrażeniem. Leżał miękko w czystym, białym piasku morskim, a dokoła niego przepływały pieszczotliwie gładzące go i wciąż ruchome fale jakiej zielonawo słonecznej wieczności. Było zupełnie cicho, nie słyszało się nic i nie widziało się nic, odczuwało się tylko tę wciąż głaszczącą, dobrotliwą i miękką pieszczotę — jak gdyby ciepłych, delikatnych rąk.
Tak myślałby każdy, kąpiąc się pierwszy raz w życiu, a takich ludzi jest na świecie bardzo wielu, więc niema się czemu dziwić.
Leżąc na dnie morskiem, kamień przedewszystkiem płókał się, kąpał, mył i rozmyślał, Ponad nim ciekły fale — lata, czy dziesiątki lat — niewiadomo. Morze ma czas. Bywało, że fale te były tylko winno-żółtawe, bywało też, że promienie słońca załamywały się w nich w siedem kolorów tęczy, tak iż jedna ryba w tej samej ławicy była pomarańczowa, druga fioletowa, trzecia szkarłatna, czwarta niebieska, a inne znów zielone — i tak leciały przez wodę rybki, świecące metalicznie różnemi barwami, niby kolibry.
Spokojne i bezczynne przebywanie na dnie morza dało kamieniowi w zysku, prócz oczyszczenia zewnętrznego, jeszcze jedną wielką rzecz, mianowicie — oczyszczenie wewnętrzne i spokój myśli. Zapominając o swem minionem życiu, powoli wchodził w siebie. Narazie nic nadzwyczajnego tam nie znajdował, ale w każdym razie sprawiało mu to przyjemność. Żył sobie cicho i spokojnie.
Aż raz zerwała się burza, która zmąciła morze aż do dna. Głaz nic sobie z niej zrazu nie robił, podobnie jak człowiek, który słysząc wycie orkanu zimowego na morzu a leżąc w ciepłem łóżku, tem smaczniej zasypia, bo cóż mu na lądzie zrobić może ryk fal, i cóż on może pomóc statkom, ryczącym trwożnie i rzucającym w niebo jaskrawe rakiety? Od tego jest drużyna ratownicza i cała służba wybrzeża, która oto teraz pędzi na strąd, z działka strzela na tonący statek liną i łodziami ratunkowemi stara się wydostać na morze przez przybrzeżne rewy, chrapiące z wściekłości. On zaś szczelniej otuli się pierzyną i będzie spał, aż się spoci, a rano wszystko mu opowiedzą.
Ale tymczasem burza była znacznie sroższa niż zwykle. W morzu działo się coś takiego, że nawet kamień zaczęło podnosić. Z początku kiwał się i podskakiwał na miejscu, potem zaczął skakać niby olbrzymia ropucha, wreszcie coś go poniosło i — niosło. Niezawsze grzecznie, to prawda. Niejednokrotnie fale dobrze wytarzały go w piasku, bijąc nim o dno morskie, jak kłodą, ale bardzo często też prąd niósł go lekko i pewnie, tak że kamień leciał przez wodę jak ptak.
Zdarzyło mu się raz, że usiadł na „zweli“ czyli na krawędzi wielkiej „szurowej rewy“ (mielizny przed wielką głębią). Całe zbocze rewy i dno szuru najeżone było olbrzymiemi łbami, oblepionemi zielonym porostem. Łby te śpiewały:
— O, wędrowcze! Niechaj cię nie skusi szmaragdowa cisza i spokój tej zdradliwej zielenicy! Spójrz tylko na tę pochyłą rewę i miękki grunt — wszystko wymoszczone jest żywemi i tęskniącemi kamieniami. Jest to cmentarzysko żywych. Wędrowcy, jak i ty, dążyliśmy do tego bajecznego kraju, do tego nieodkrytego jeszcze kontynentu, któremu na imię „Dokądś“. Zmęczeni, daliśmy się skusić i wlecieliśmy w ten oto szur, w którym służymy za kolebki rybom. A gdzież jest nasze „Dokądś“? W słonecznych przestrzeniach, ocienione nieznanemi nam drzewami może tam gdzieś kwitnie, śmieje się i promienieje pod wielkim łukiem tęczy z trzema urwistemi skałami wolnej woli i z czapką wolności na najwyższym szczycie, opromienionym słońcem wschodzącem. Śnimy o tem, lecz nie wiemy, bo jesteśmy oślizgłe od porostów morskich, zielone z zawiści, której przedtem w sercach naszych nigdy nie było.
W szurze było mnóstwo rozmaitych ryb srebrnołuskich, które ocierając się o głaz, śpiewały przymilnie:
— Chodź do nas, kamyczku! Chodź do nas, ty grubasku! Aj, jaki to ma brzuszek wielki! A zaraz widać, że arystokrata! Błękitna w nim płynie krew, błękitna, a i srebrna! Pochodzisz prawdopodobnie z Upsali! Nie jesteś ty przypadkiem potomkiem Gotów?
— Ja jestem zupełnie i na wszystko gotów! — odpowiedział dobrodusznie głaz.
Mimo tej gotowości jednak nie zbierał się do skoku w szur, lecz siedział na zweli i czekał. I doczekał się.
Odmęty morskie wzburzyły się znowu i chwyciwszy pewnej nocy głaz, przeniosły go lekko na drugą, znacznie niższą stronę szuru.
Tam głaz leżał, spał, rozmyślał.
Był wtem szczęśliwem położeniu, że nie miał absolutnie nic innego do roboty. Zastanawiał się nad swoją wagą i przyszedł do przekonania. że stanowczo sprawia nią światu za wiele kłopotu. Zastanawiał się też nad tem, że on, kamień, pływa. Tu jednak wkrótce wpadł na tezę, że gdyby oto szło, to kamienie mogłyby latać, co też, jak słyszał, niejednokrotnie robią, wprawdzie narazie nie z własnego popędu, ale to nie ma nic do rzeczy. Paktem jest, że latają. Paktem także jest, że kamienie mówią. Cóż tedy stanowi o istocie kamienia? Milczący, głuchy i nieruchomy, jak głaz? To niemądry frazes! Czyż ludzie nie wiedzą, że kamienic kwitną jak kwiaty? Czyż niewiadomo, że posuwają się z miejsca na miejsce? Powoli? Wielkie rzeczy! Kto nie ma czasu, kto jest jednodniówką, jak człowiek, niech się śpieszy, ale kamień Jest wielkim panem, który zawsze ma czas. Nie może się nigdy spóźnić, ponieważ zawsze wszyscy nań czekają.
Tak powoli głaz wyrabiał w sobie świadomość samego siebie, a tymczasem fale tulały go po dnie morskiem, które niezawsze jest piaszczystym dywanem, miękko wyścielonym sprężystemi, pachnącemi jodem porostami, ale czasem szczerzy też i twarde trzony skał podwodnych. I właśnie tak dziwnie jakoś jest, a niewiadomo czemu, że ku tym skałom podwodnym najchętniej idą sztromy (prądy), wszystkiego zawsze się po drodze czepiające. Taki łobuz nie pójdzie ci wprost przez morze, ale musi wszystko po drodze zobaczyć, o wszystko zawadzić i będzie ci się dziesięć razy około jednej skały kręcił, zanim ją opuści.
Na taką skałę wpędził prąd nasz czerwony głaz.
— Jak się masz, przyjacielu! — zaśmiała się skała podwodna, odtrącając brutalnie głaz od siebie. — Szweda, co?
Odtrącony ordynarnie głaz aż jęknął.
— Ładny mi przyjaciel! — odpowiedział. — Mało mi żeber nie połamałaś.
— Nie szkodzi! — roześmiała się zato podwodna, szczerząca niekształtne białe zęby. — Wyjdzie ci to tylko na dobre. Zostaniesz u mnie na wychowaniu przez jakiś czas, to wystarczy. Odejdziesz ode mnie, roniąc gorące łzy wdzięczności, a tak lekki, że z łososiem będziesz mógł zatańczyć „charlestona“.
W tej chwili wir podwodny znowu gwałtownie rzucił głazem o rafę. Rozpoczął się dziwny taniec. Głaz to przyskakiwał do rafy, to znów odskakiwał od niej. Mogłoby się zdawać, że rzuca się na nią. A tymczasem to wir rzucał tak głazem, nie wypuszczając go ze swego pierścienia, a tylko rytmicznie popychając na rafę. Ta nie miała już nic do stracenia: co na niej mogło być odłupane, dawno już odłupane zostało. Była czysta, jak pokład statku wojennego przed bitwą. Ale głaz miał bardzo dużo kantów i różnych narośli, które teraz odłupywały się i kruszyły.
Jak długo trwało to okrzesywanie głazu, trudno powiedzieć. Woda stawała się naprzemiany — to bladozielona, to czarna jak atrament, a głaz wciąż tłukł o rafę, tracąc kanty i zaokrąglając swe kształty.
Wreszcie wir wypuścił go z objęć, i głaz potoczył się dalej.
— Żegnaj, bracie! — wołała za nim rafa. — Teraz cię trochę oszlifują, a potem będziesz już zupełnie piękny!
Stało się, jak powiedziała.
Fale zaczęły toczyć okrzesany głaz i szlifować go na czystym piasku morskim, tak że z dniem każdym stawał się coraz gładszy i lżejszy. Teraz czasem, gdy chciał skoczyć, wystarczyło, by mniejsza nawet fala podała mu dłoń, a już zrywał się na równe nogi. Nie grzązł też już w porostach morskich, jak mu się to dawniej zdarzało, kiedy zawadziwszy kantami o gąszcz podwodny, nieraz długo się musiał borykać, aby się wyzwolić i móc ruszyć naprzód.
W pewnem miejscu, znalazłszy się na szweli, łagodnie opadającej ku ogromnemu szurowi, zauważył, iż nietylko dno morskie, ale cały szur pełen jest długich, falujących żywo, czarnych ciał. Były to węgorze. Miljony tych czarnych ryb ciągnęły na zachód, śpiewając cichutko swój hymn. Kamień, oswojony już z językiem morza, zrozumiał go.
Węgorze śpiewały:
— Jesteśmy łańcuchem, wiążącym wody lądu z głębiami oceanu. Jesteśmy posłańcami lądu do mórz i morza do wód słodkich. Ciągniemy ku wyspom dalekim, słonecznym, aby w larwach swych, które się wylęgną w ciepłych toniach oceanu, przesłać stawom i rzekom wieść i myśl o morzu. Łańcuchem, splecionych z czarnych, jędrnych, mocnych ciał naszych, opasany jest cały świat. Znajdziesz nas w stawach Polski, w oceanie Atlantyckim, w podskórnych wodach pod piaskami Flandrii i w pieczarach skalistych wybrzeży w Japonji. Cóż wy wiecie o tem, skąd my pochodzimy? Cóż wy wiecie o naszych drogach? Kto wam powiedział, że sobie tylko znanemi przejściami, między jednem morzem a drugiem, nie wędrujemy pod ziemią? Cóż wy wiecie o tajemnicach wody, wnikającej wszędzie, cóż wiecie o tajemnicach ziemi?
Jesteśmy łańcuchem, wiążącym wody lądu z głębiami oceanu!
Tysiącami więcierzy ludzie zastawiają nam drogę, ale my do krainy słońca dojdziemy, bo jesteśmy ciche, pokorne i zawsze trzymamy się głębi!
Tak węgorze śpiewały, a całe morze było od nich czarne.
Wtem kilka silniejszych fal popchnęło głaz, który zwolna zaczął się staczać w szur.
— Baczność! Góral! — ozwały się głosy.
— Góral! Góral! Góral! — rozlegało się po całem morzu i węgorze rozstępowały się pośpiesznie przed głazem, bojąc się, aby ich nie przygniótł.
Na dnie dopiero głaz zrozumiał, jakie niezliczone było mnóstwo tych ryb. Pokrywały one zupełnie wodorosty, o które wycierały się tak mocno, że je wyrywały z korzeniami. Ledwo głaz usiadł na dnie, już pokryła go ruchliwa czarna fala ciał, które trąc się oń z całych sił, puszczały białawy śluz. Nieprzywykłe do słonej wody ryby swędziła skóra, skutkiem czego korzystały z każdej sposobności, aby się móc wytrzeć.
— Zanadto gładki! — narzekały, wijąc się dokoła głazu. — Nie ma ostrych kantów. Długo trwało, zanim głaz wreszcie został wyzwolony z tych brzydkich, oślizgłych objęć, ale wkońcu falanga węgorzy przeszła i głaz odetchnął wolniej.
Nastała w podróży przerwa. Szur był bardzo głęboki, tak że rzadko tworzył się tu jakiś ruch, a nawet gdy czasem powstawały fale, były zbyt słabe, aby głaz podźwignąć. Siedział tedy samotny w tem pustkowiu, drzemiąc i myśląc, co z tego wszystkiego wyniknie.
Zbudziwszy się, spostrzegł, że u dołu obrosły jest śliskim zielonym mchem. Równocześnie zauważył w wodzie wielce ożywiony ruch. Masy wody biegły ku południowi, jakby całe morze w tamtą stronę pędziło. Słychać było szum. Miało się wrażenie, że te masy wód uciekają, przerażone czemś, co nadchodzi z północy. Było to tak straszne, że głaz sam się zląkł i także postanowił zmykać. Ciężko mu było, ale zbudziwszy w sobie wolę, tak się zwolna rozhuśtał, iż podskoczył, i przebiegłszy szur, zaczął po drugiej stronie biec pod górę ku zweli. Często przystawał, ale im wyżej się wdrapywał, tem zwinniej, a gdy się tam dostał, popędził przed siebie jak opętany.
Na morzu szalał orkan północny, który wstrząsał wodami aż do dna. Tej nocy na całem wybrzeżu Bałtyku, w Szwecji, w Finlandji, w Estonji, Łotwie i Polsce, w nadbrzeżnych wioskach rybackich nikt nie spał. Wszędzie palono światła, ludzie niespokojni i strwożeni odwiedzali się wzajemnie, pytając, czy się przypadkiem co złego nie stało, czy kto o czem nie słyszał. Całą noc słychać było trzask gwałtownie zamykanych drzwi i głuche dudnienie ciężkich drewnianych korków po zmarzniętym piasku.
Długo tak wędrował Kamień Podróżnik i tyle miał przygód, że ich tu wszystkich wyliczyć niesposób. Tracił na wadze wciąż, pływał doskonale i zżył się z morzem i jego cudami.
Ale czasem zdarzały się rzeczy okropne.
Oto raz ujrzał dużego pomuchla, srebrnego, z białym brzuchem, wielką głową i z ogromnym żarłocznym pyskiem. W pysku tym tkwił mu do pół ciała, głową naprzód, drugi pomuchel, którego pierwszy widocznie chciał pożreć. Ale tak głęboko wciągnął rybę w paszczę, że teraz nie mógł jej zawrzeć. I tak konał z głodu, z rybą w zębach.
Kiedy indziej znów kamień wpadł na całą ławicę podwojów, małych szarych raczków. W środku ławicy leżał ogromny ich ruszający się pagór. Gdy kamień zbliżył się ku niemu, ujrzał z przerażeniem zwłoki ludzkie, toczone przez te raczki, obrzydliwe i znienawidzone przez rybaków, ale które dno morskie utrzymują w porządku i czystości, sprzątając z niego wszelką padlinę, jakaby wody morza zatruć mogła. Kiedy później znalazł po drodze szkielet, wiedział, kto go oczyścił.
To znów był świadkiem takiej sceny.
Do ryby, prawdopodobnie chorej, przyczepiły się minogi. Wessawszy się smoczkowatemi pyszczkami w jej ciało, wisiały tak u jej boków. Ryba pływała, a długie minogi ciągnęły się za nią, jak warkocz, tak że ryba była niby kometa.
Nieraz wpadał Kamień Podróżnik w ławice śledzików albo szprotów, tak gęste, że go czasem niosły. Zwinne małe rybki ciągnęły wesoło, śmiejąc się, żartując, chichocząc, bez względu na to, że wżerały się w nie foki i morszwiny, a z góry szarpały mewy. Łososie też się na nie rzucały. Ale one sobie z tego nic nie robiły, bo przecie były ich niezliczone miljony. Idąc ogromną zbitą ławą, ku krajom rozluźniały swe szeregi, tak że na skrzydłach szły już tylko szprotki „dzikie“, a cały ten pochód odbywał się nadzwyczaj wesoło, lekkomyślnie, nieporządnie i kapryśnie. Szprotki nie wiedziały nigdy, czego chcą, dokąd idą i poco. Ciągnęły cały dzień z wodą, a wieczorem zatrzymywały się i spały, wisząc w wodzie ogromnym, gęstym, cichym obłokiem.
Raz znów wychynął Kamień Podróżnik na powierzchnię wody. Było to zimą i po morzu pływały wielkie tarcze lodu. Burza wyrzuciła go na jedną z nich i oto głaz znów ujrzał niebo czarne, srebrne gwiazdy na niem i jasny księżyc. Od jego światła całe morze płonęło łuną srebrzystą, w której skakały wielkie bryły lodu, białe jak duchy. Powietrze było mroźne, rześkie. Daleko widać było światła płynącego statku, a po niebie miarowo przesuwała się świetlna smuga — prawdopodobnie z jakiejś bardzo oddalonej latarni morskiej.
Płynął tak kilka dni, poczem wioząca go bryła lodu stanęła, a całe morze zamarzło. Porobiły się na niem ogromne góry lodowe, zębate grzebienie i szczyty, dziwaczne groty. A wszystko to iskrzyło w dzień, jęczało w nocy, gdy wiatr się zrywał.
Naraz krzyknęła wielkim głosem norda. Ogromna masa lodu drgnęła i popędziła na południe. Posuwała się milcząca, lecz groźna, tak że statki na jej widok zaczynały wrzeszczeć przeraźliwie, i natychmiast zawróciwszy, zmykały. Zdaleka mogło się zdawać, iż to straszny zastęp białych, milczących rycerzy idzie morzem na podbój świata.
Pokazał się ląd: wysokie, strome, skaliste wybrzeże. Lody, uderzywszy o nie z niemałym hukiem, przywarły do niego i stały, nie mogąc się ruszyć, parte nordą. Gdy słońce zaszło i z nadbrzeżnej latarni morskiej trysnęły silne snopy elektrycznego światła, przyszedł wiatr północno-zachodni. Wówczas masy lodów zaczęły się posuwać ku wschodowi, poczem obsunąwszy się, szły dalej, wciąż wzdłuż lądu, na południowy wschód. Koło północy wiatr znowu się zmienił. Dmuchnął nord-ost tak przeraźliwie zimny, że nawet Kamień Podróżnik zapiszczał na swej bryle lodowej. Góry lodowe szły coraz wolniej, woda dokoła nich gęstniała, wkońcu wszystko stanęło. Tylko mróz cisnął coraz silniej.
I stała się cisza tak uroczysta, tak głęboka, że aż w uszach od niej dzwoniło.
Kiedy nastał dzień, blady pod ołowianem sklepieniem niebios, przygaszony, zgnębiony, Kamień Podróżnik, przymarznięty do swej góry, ujrzał, że morze daleko — szeroko zamarzło. Widział też niskie w tem miejscu, śniegiem przysypane wydmy nadbrzeżne, kilkanaście czarnych sosenek i tryskające z kominów dymy, białe na ciemnem tle chmurnego nieba. Pokazywali się też i ludzie. Wyszedłszy na wydmy w pierwszej chwili, stawali, jak oniemiali. przerażeni tą martwą ciszą, widokiem gór lodowych i zamarzniętego morza. Kiwali głowami, wzruszali ramionami, wskazywali ręką na morze, rozmawiali. Potem młodzi zaczęli próbować mocy lodu, grubości i czy ich udźwignie, a kiedy pokazało się, że tak, próbowali wśród wesołych okrzyków wejść na szczyty gór lodowych. Gdy się im to nie udawało, pobiegli do domu Po „bierdżadła“ i beki, przy pomocy których łatwiej było utrzymać się na lodzie. Za rybakami przybiegły też i dzieci, podobne do krasnoludków w swych pstrych ubrankach i szlafmycach z fontaziami. Wszystko to rzuciło się do ataku na góry lodowe, które wkrótce zaroiły się wesołą młodzieżą.
Po kilku dniach mróz zelżał, lody na morzu spłynęły, Kamień Podróżnik wrócił na dno i wędrował w dalszym ciągu. Widział nanizane na wędki, przywieszone do sznurów długości kilku kilometrów, fląderki — serduszka morskie, trzepocące się na połkniętych haczykach. Jakiś czas spędził przytulony do spodu statku, który, wjechawszy na mieliznę, tkwił w niej zapomniany, pilnowany przez dwóch tylko marynarzy, którzy w nim mieszkali o głodzie i chłodzie, patrząc, jak dokoła nich krążyły baty i kutry rybackie pełne ludzi, radujących się dobremi połowami, owiane chmurami mew, gdy na burcie zapomnianego i ogłodzonego statku ani jeden ptak nie usiadł. Zdarzyło się raz w czas burzy, że piorun uderzył w statek węglowy i statek w tej chwili stanął w płomieniach. Szybko podbiegły ku niemu głośno i energicznie trajkocące kutry rybaków, którzy uratowali załogę, ale statek płonął przez dzień cały i całą noc, póki wreszcie nie pogrążył się w wodzie i nie poszedł na dno, wyrzuciwszy w niebo ogromny słup syczącej pary.
Cieszył się Kamień Podróżnik, gdy się czasem w wędrówce swej spotkał z drugim kamieniem. Zdarzało się to i rzadko wprawdzie, ale przecie od czasu do czasu miał sposobność uderzyć czołem o czoło brata, bo tak się witali. Byli to przeważnie jego bracia, pochodzący z tych samych stron, co i on — szwedzcy emigranci. Niektórzy bardzo długo już czekali na sposobność puszczenia się w dalszą podróż, niewiadomo dlaczego — wciąż nadaremnie. Rozmawiał z nimi, opowiadali wzajem przygody, obiecywali podróżować razem, ale zawsze tak się jakoś zdarzało, że gdy
Fot. Jan Bułhak, Wilno.
Kamień Podróżnik ocknął się i zauważył, iż płynie, brata przy nim nie było.
Pewnego razu zdarzyła się Kamieniowi Podróżnemu pocieszna przygoda. Zdawało mu się, że spostrzegł leżący na dnie kamień, na pół w piasku zagrzebany, jak się to zwykle działo, gdy głaz dłuższy czas leżał na dnie piaszczystem. Uradowany spotkaniem rozchybotał się w wodzie i już skakał na domniemanego brata, gdy wtem ów błyskawicznie wyślizgnął się z pod piasku i falującym ruchem całego ciała popłynął ku górze.
Kamień Podróżnik aż się w skoku zatrzymał i zawisł w wodzie, bo takiego potwora jeszcze nie widział. Był to skarp, czyli jak go rybacy nazywają „sztajnbut“, ogromna okrągła flądra o średnicy przeszło półmetrowej. Pysk miała ta ohyda ordynarnie wykrzywiony, a oboje oczu po jednej stronie. Płynąc obejrzała się pogardliwie na kamień i z nieopisaną złością rzuciła mu jedno jedyne słowo:
— Cham!
Było to powiedziane tak jadowicie, iż Kamień Podróżnik pomyślał w pierwszej chwili, że ryba na niego plunęła.
Ale flądry wogóle znane są z braku uprzejmości i grubjaństwa, dlatego Kamień Podróżnik roześmiał się tylko rad, że wreszcie na własne oczy zobaczył tę dziwną rybę, o której wiele już był słyszał.
Drugim razem znowu okropnie się przestraszył. Płynął sobie, jakby nigdy nic, gdy wtem zaczęło koło niego krążyć coś niedużego, czarnego i podejrzanie ruchliwego. To coś w pewnej chwili podpłynęło tuż ku niemu, i wówczas Kamień Podróżnik tak się strasznie zląkł, że fiknął w wodzie kozła. Był to istny djabeł — czarny, najeżony płetwami, podobny z kształtu do wrzeciona, tylko że z ogromnym łbem, najeżonym grzebieniami kolczastemi, z olbrzymim strasznym pyskiem, siejącemi grozę wybałuszonemi oczami oraz czerwonemi i żółtemi smugami na łbie. Potwór wyglądał groźnie i snać wiedział o tem, że w każdem stworzeniu strach budzi — przynajmniej prawdopodobnie tak sobie wyobrażał — bo właśnie dlatego, że dziwaczny, nigdy nie widziany kształt pływającego kamienia wzbudził w nim trwogę, podsunął się tak blisko niego, aby go swym wyglądem przerazić. A był to najzwyklejszy w świecie, zgoła niewinny i nikomu nie straszny kur morski, mała rybka, nawet jako taka niejadalna, bo zdatna co najwyżej na rosół.
Kiedy indziej zaś widział Kamień Podróżnik scenę, która krew ścinała w żyłach, ale wesoło się skończyła.
Oto foka ścigała pięknego łososia. Srebrna ryba o czarnym grzbiecie śmigała w wodzie jak biały płomień, za nią tuż-tuż czerniało długie, obłe ciało zelinta. Łosoś dokazywał cudów zręczności, wykręcał się gwałtownemi rzutami to w tę, to w ową stronę, latał w wodzie jak ptak, ale prześladowca jego był bardzo zwinny, a długie ciało dawało mu możliwość bardzo długich, błyskawicowych skoków. Już raz zelint skubnął łososia, już już miał go dopaść, gdy wtem płuca ssaka zawiodły i zmusiły go do wypłynięcia na powierzchnię dla zaczerpnięcia oddechu. Rozumie się, że nie wrócił, wiedząc, że łosoś na niego czekać nie będzie.
A tymczasem tak było:
Nieprzytomny z trwogi łosoś zwarjował czyli, jak mówią nasi rybacy, „dostał lichy rozum“. Ni stąd ni zowąd przypadł do dna i stanął dęba. Stał na głowie, chwiejąc się tylko trochę, w miarę jak go woda trącała, i stał tak długo.
Kamień Podróżnik zdziwiony i ciekawy, coby to być mogło, podpłynął ku łososiowi i trącił go zlekka. Łosoś posunął się trochę dalej i znowu stanął na głowie. I stał tak wciąż — jak długo, o tem się Kamień Podróżnik nie dowiedział, bo musiał się udać w inne strony.
A raz widział rzecz straszną.
W pewnej okolicy rybacy stawiali tak zwane „takle“ na łososie, to jest długie na kilka kilometrów sznury, obwieszone krótszemi znurkami, na których końcu wisiały na haczykach żywe śledzie, służące za przynętę. Na te wędki łowiły się łososie, ryby bardzo cenne i dające rybakom wielki dochód. W miejscu gdzie Kamień Podróżnik wtedy leżał, nie było głęboko, co najwyżej sześć do siedmiu sążni, że zaś miał już wzrok znakomicie wyrobiony i poprzez wodę widział wybornie, nic nie uszło jego uwagi.
Śledziki jak żywe trzepotały się na haczykach, o których Kamień zupełnie nie wiedział. Tu i owdzie pojawiał się łosoś, który okrążywszy kilka razy śledzika, połykał go, a wówczas sam zaczynał się trzepotać, jak połknięty przezeń śledzik, i nie mógł dalej odpłynąć. Potem przyjeżdżali ludzie, zdejmowali łososia z wędki i koniec. Co się dalej działo, o tem Kamień oczywiście nie miał najmniejszego wyobrażenia.
W tym czasie zaprzyjaźnił się z pewnym bardzo pięknym łososiem. Ten Kawaler Mórz, wykwintny i wytworny elegant o iście rycerskiem sercu, chętnie ocierał swój srebrnoczarny pancerz o twardy strój kamienia, marząc w głos o czekającej go wkrótce szacie godowej i o tem, jak to on pomknie wgórę Wisły, ku czekającemu nań Rajowi, gdzie płynąć będzie zawsze przeciw wodzie choćby najbystrzejszej, ale słodkiej, „jedynie słodkiej“! — dodawał — gdzie skakać będzie na siklawy i wodospady, wgórę aż tam, gdzie się spełni, co ma być spełnione, w zimnych, spienionych, dzwoniących rozgłośnie, zuchwałych strumieniach górskich, wśród twardych skał i szumiących cicho ciemnozielonych świerków o pniach miedzianych.
— Ja tam nigdy nie byłem! — mówił. — Ale ojce mi powiadali, że tam jest nasz Raj i opowiadali, jak tam pięknie. Dlatego każdy z nas marzy o górach. Tam woda czysta, a my potrzebujemy czystości. Nie jesteśmy gadami jak węgorze, jesteśmy rycerzami morza, zbroje mamy srebrne. Tam woda słodka, a tu wszystko takie słone! Tyś z pochodzenia góral, wszak prawda? Góry znasz! Proszę, bądź łaskaw, zechciej mi coś o nich opowiedzieć.
I tańczył dokoła głazu i kłaniał mu się tak pięknie, jak to tylko szlachetne łososie umieją, i błyskał mu w oczy zbroją rycerską i prawił różne dusery i komplimenty, aż wreszcie głaz, rozbrojony tem wszystkiem, zaczynał opowiadać o Utklippan, o akademji filozofów na jego Wierzchołku, o starych przemądrzałych ciotkach, stetryczałych, wiecznie plotkujących sosnach.
— A strumienie na tym twoim Utklippanie są?
— Nie! — odpowiedział głaz. — Tylko wiosną, gdy śniegi tają...
— Nic mi po brudnych wodach tających śniegów! — z żalem mówił łosoś. — Ja pragnę wody czystej, źródlanej, słodkiej.
Tymczasem jednak pragnął czasami przegryźć sobie dyndającym na haczyku śledzikiem. Trudno się dziwić, bywał nieraz porządnie głodny, a głód nie daje sił do skakania wgórę siklaw.
Kamień Podróżnik niejednokrotnie odwodził go od tego zamiaru, bo tym śledzikom nie ufał. Łosoś też zbytnio się nie kwapił, nie dowierzając rybom, które tak długi czas potrafią „pływać“ w jednem i tem samem miejscu.
Pewnego wieczora przybiegł do kamienia z radosną wieścią:
— Wkrótce już wyruszamy! Pójdziemy do Raju! Pójdziemy wgórę rzek, coraz wyżej i wyżej, przeciw wszystkim wodom całego lądu! Roztrącimy je naszemi mocnemi piersiami i zdobędziemy góry, my, ryby morskie! Boże, jakiż ja jestem szczęśliwy, że jestem łososiem, a nie orłem! Jako łosoś jestem panem dna morskiego i szczytów górskich! Orzeł siada na szczytach gór, ale czyż potrafi łowić w toniach morskich? O, ty mój śliczny!
Tu łosoś otarł się kilka razy pieszczotliwie o głaz, a potem rzekł:
— Jak będę w górach, pokłonię się wszystkim głazom od Kamienia Podróżnika, czerwonego z błękitną i srebrną krwią. Stary z ciebie szlachcic, mój bracie! Taki sam, jak i ja. Pokłonię się i powiem: — Nie wiecie nawet, głazy i góry, że macie brata, który równy jest nam łososiom, a tylko mądrzejszy od nas. Pływa, jak ryba, a myśli mocno, jak głaz. O, jak ja się cieszę! I tak się im od ciebie ukłonię.
Tu łosoś zaczął swego przyjaciela obtańcowywać, a potem krzyknąwszy: — O, jak mi się strasznie chce jeść! — skoczył, połknął jednego z podejrzanych śledzików — i zawisł.
Z początku mocował się z tą jakąś dziwną siłą, która go trzymała na uwięzi, potem osłabł i od czasu do czasu charczał tylko:
— Hak wnętrzności mi szarpie. Straszny ból... Dławię się...
Kamień milczał. Cóż miał zrobić?
Przepysznie gorejące słońce zaszło, nastała noc, wzeszedł księżyc. Od jego promieni woda morska stała się zupełnie przezroczysta, widać było wszystko, co się na powierzchni morza dzieje. W niezbyt dalekiem sąsiedztwie kilka nowych łososi trzepotało się w wodzie, ruszyć z miejsca nie mogąc.
— Któż wie, jaki los je czeka! — pocieszał się Kamień Podróżnik. — Człowiek ryby zabiera, ale nikomu niewiadomo, co z niemi robi. Nie musi to być zaraz koniecznie to najgorsze — tak się pocieszał.
Ale koło północy wychynął z morza płaski łeb foki.
Ujrzawszy dyndające na haczykach łososie, ociekający wodą zwierz mruknął radośnie:
— I jak tu wątpić o istnieniu Boga? Wszak ci to On stworzył rybaków, którzy łowią dla nas łososie, bo dla kogoż innegoby to robili? Czczą nas i szanują, co jest słuszne, bo to się nam należy i dlatego zastawiają dla nas mance na tłuściutkie bretlinżki i delikatne śledziki, haczyki na soczyste fląderki i takle na sytne, tuczne, jędrne łososie. A nie należy zapominać też o żakach, w których gromadzą dla nas przepyszne węgorze. Ty zaś, kochany bracie zelincie, hulaj sobie po szerokiem morzu i patrz tylko, gdzie rybacy pracują, a potem wybieraj najsmaczniejsze kąski.
To rzekłszy zelint zbliżył się do naszego łososia, obejrzał go dokładnie, i sapiąc z zadowolenia, chciał się doń zabrać.
Ale wówczas napół ubezwładniony wisielec zrozumiał, co mu grozi, i postanowił się bronić.
Pozostała mu jedyna broń — ogon, w którym łososie są bardzo silne.
To też gdy zelint już chwytał za łososia, ten strzelił go ogonem w pysk z taką siłą, że aż daleko w morzu mlasnęło, a przerażony zelint dał w pierwszej chwili nura. Wyskoczywszy z wody, znów rzucił się na Kawalera. Posypały się policzki, jak z rękawa, a błyskawiczne jego uderzenia wymierzone były w najczulszą część ciała zelinta, to jest w nos. Mimo to zelint nie odstępował swej ofiary tak długo, póki nie udało mu się objąć jej przedniemi odnóżami i wgryźć się w brzuch. Wówczas pokręcił głową i silnie szarpnął. Na biały pancerz pociekła czarna krew, ciało zwisło i zelint zaczął obgryzać je żywcem. Konający Kawaler rzucał się jeszcze chwilami w konwulsyjnych podrygach, ale skutecznego oporu już nie stawiał. Zelint jadł wygodnie, chłepcząc krew, mlaszcząc, pomrukując i sapiąc. W pewnej chwili doleciało go dalekie skowyczące szczekanie. Odpowiedział rozgłośnie, triumfująco, z radością w głosie.
— Tamci też jedzą! — mruczał. — Dobra dziś noc!
Wiszące wpobliżu na haczykach łososie, widząc, co się dzieje, rzucały się i miotały, jak szalone, ale zelint nie zwracał na to uwagi. Po pewnym czasie, gdy z naszego Kawalera została tylko głowa, spokojnie zabrał się do drugiego łososia.
A Kamień Podróżnik leżał nieruchoma na dnie i patrzył obojętnie.
W pierwszej chwili na widok tego, co się dzieje, ścięła się w jego żyłach wszystka srebrnobłękitna krew. Było mu strasznie żal Kawalera Mórz. Gdyby mógł, zmiażdżyłby zelinta. Czasami wcale skutecznie mieszał się do takich walk, z których zresztą zawsze wychodził zwycięsko. Niejednego zelinta zdarzyło mu się palnąć w nos tak szczęśliwie, że rabuś morski szedł natychmiast na dno. Ale dziś morze było ciche, i Kamień Podróżnik nie mógł się z dna ruszyć. Więc patrzył.
A gdy tak patrzył, zdziwiło go, że choć Kawaler Mórz rzuca się i miota, na foce nie robi to najmniejszego wrażenia, przeciwnie, raczej drażni jej apetyt. Wogóle zelint zachowywał się tak, jakgdyby miał prawo robić to, co robi.
I tu Kamień Podróżnik zrozumiał:
Zelint miał istotnie prawo zjeść Kawalera Mórz. Kawaler Mórz miał prawo zjeść śledzika. Pomuchel ma prawo zjeść drugiego pumuchla. Głód musi być nasycony. Noc zjada słońce, słońce zjada noc. Takie jest Prawo, i niewątpliwie jest ktoś, kto zjada zelinta. Prawdopodobnie człowiek, bo przed nim zelint zawsze ucieka. Choć i to nieprawda, bo zuchwały zelint nieraz szczeka na człowieka i pokazuje mu na wodzie różne sprosności, a człowiek nic.
Kamień Podróżnik nie wiedział, że człowiek tylko dlatego nie strzela do zelintów, że postrzelone idą na dno i przepadają bez użytku. Gdyby jednak wiedział, ile „sealskinów“[13] człowiek ma w użyciu, zrozumiałby, że jest ktoś, kto zjada zelinty. Hierarchiczny łańcuch pożerania się jest doskonały, i tylko człowiek pokrzywdzony zapomina czasem, iż istnieje Ktoś, Kto wprawdzie nie wypłaca w sobotę, ale wypłaca zawsze z sowitym procentem.
Tej nocy zelinty użyły nadzwyczajnie, tak że z połowy łososi złożonych na wędki, zostały tylko głowy.
Potem morze poniosło głaz w inne strony. Wędrował znowu, to zwiedzając zatopione statki, smętne, milczące ruiny morza, to znów hasając po jego zielonych błoniach, lub nawiązując przyjazne stosunki z różnemi ludami morskiemi.
Nikomu nigdy krzywdy zrobić nie zamierzał, nie jadał ryb żywcem, wogóle był nadzwyczaj wstrzemięźliwy, a przecie zdarzyło mu się, że stał się przyczyną nieszczęścia.
Była „briża“[14], i morza wskutek tego było dość dużo. Szły fale małe, krótkie, ale mocne i porywcze, tak że Kamień Podróżnik płynął tuż tuż pod niemi. Mimo że wiatru było dużo, na morzu kręciły się łodzie rybackie. Jedna z nich, nie podejrzewając nic złego, szła wprost na głaz, który ustąpić jej nie mógł z drogi, bo niósł go silny sztrom. Chcąc się cofnąć, rozchybotał się jeszcze bardziej, a skacząc wtył czuł, że z każdym skokiem coraz bardziej wzrasta w nim siła, rozmach uderzenia i rozpęd. Przerażony tem, znowu odskoczył, i w tej chwili stała się rzecz dlań niepojęta. Nigdy jeszcze — a przecie walczył nieraz — nie uczuł się tak lekkim, zdolnym do ataku i chciwym go; nigdy jeszcze nie miał takiej pewności zwycięstwa. A naprzeciw niego wciąż biegła łódź, wysuwając naprzód dumnie przednią „stewę“[15], jakby przekonana, że ta jej pierś jest nie do zgruchotania.
Jakby ogień w nim jakiś rozgorzał, zerwał się nagle i nieomal wyskakując z wody, całym rozpędem i całą siłą swego niezłomnego ciała, gruchnął prosto w stewę.
Coś chrupnęło i łódź w mgnieniu oka pochyliła się nosem naprzód, i zadarłszy ogon, zaczęła tonąć.
Zawstydzony i przerażony swym uczynkiem Kamień Podróżnik odbił się od burty łodzi i usunął się na stronę. Widział, jak rybacy w bacie pośpiesznie ściągają z nóg skorznie i zrzucają z siebie grube ubrania, widział, jak obwiązują się lejprami, gdy wtem łódź przechyliła się gwałtownie wtył, i znajdujący się na niej ludzie padli.
Co się stało potem, nie wiedział, bo chichocące złośliwie fale poniosły go naprzód. Raz tylko mignął mu się bat z tyłem głęboko zanurzonym w wodzie i z zadartą do góry przednią stewą.
Smętnie i z bólem serca to zdarzenie wspominając, wędrował dalej, póki wreszcie fale nie przygnały go do niezbyt głębokiej beki wpobliżu brzegu nieznanego lądu. Tam leżał, rozmyślając nad wypadkami ostatnich czasów, w dzień ciesząc się sączącem się nań przez zielone fale złotem jak miód światłem słonecznem, w nocy zaś wdzięcznem sercem myśląc o białych światłach dwóch latarń morskich, których długie, jasne ręce pieściwie z obu stron gładziły jego stroskane czoło. Bolało go, co mimo woli zrobił.
Aż przyszedł dzień, w którym w głębokościach morza doszła go czarowna, słodka muzyka dzwonów. Przez ciche morze widział, iż niebo jest błękitne, a słońce na niem złote. Przypomniał sobie, że właśnie gdy tak było na niebie, w Utklippan, z czerwonych śpiczastych wież dwóch kościołków również rozlegała się taka muzyka. A wtedy na górę do akademji koralowoczerwonych głazów przychodziły młode, strojne dziewczęta z chłopcami, i cała ta młódź śmiała się, żartowała, śpiewała tak, że nawet głazy czuły, iż na świecie jest jakieś wielkie, dobre święto.
To wspomniawszy, Kamień Podróżnik zrozumiał, iż na lądzie prawdopodobnie dzwony grają na śpiczastych czerwonych wieżach i że ludzie są pewnie weseli i świątalnie ubrani, i że młodzi szukają kwiatów w trawie, a zaś starzy podają grzbiety grzejącemu słońcu.
On też leżał w swej bece, słodko zadrzemany, zamyślony i pławiący się z rozkoszą w cieplej wodzie.
Zdarzyło się tak, że fale zniosły go prawie tuż ku brzegowi i rzuciły go w bekę, znajdującą się zaraz za „sachejem“, czyli płytką rewą przybrzeżną.
Tam dopiero zobaczył Kamień Podróżnik rzecz nadzwyczajną.
Wędrując morzem, niejednokrotnie widywał zastawione na „bańtki“, to jest fląderki, wędki obwieszone haczykami, na które nadziane były kawałki jakichś rybek, dziwne tem, że nie tylko łuskę miały zieloną, ale i kościec. Skąd się takie rybki biorą, tego Kamień Podróżnik nie wiedział, ponieważ nigdy nigdzie ich nie spotykał. Dopiero mieszkając pewien czas w owej przybrzeżnej bece, zauważył, iż grunta przybrzeżne roją się od malutkich, ale bardzo żwawych, miluchnych rybeczek, srebrnych, jednak całych objętych zielonym płomieniem. Były tak małe, że Kamień Podróżnik, znający morze i jego „ludy“, odrazu domyślił się, iż takie rybki stworzone są tylko pata, aby służyć za pokarm drugim rybom, lub za przynętę rybakom.
Refleksja refleksją, ale ten lilipusi naradek rybi był nadzwyczaj sympatyczny, nabożny i miał też jeden bardzo piękny obyczaj.
Oto gdy słońce wschodziło, a pierwsze jego promienie muskały powierzchnię morza, cały ten przemnogi lud rybek, zwany „tobijaszkami“, zrywał się ze swej pościeli i wybiegał poigrać trochę z falami i nacieszyć się pierwszemi blaskami słońca. Te pierwsze, najświeższe, najczystsze promienie słoneczne, zaledwie ślizgające się po falach, stanowiły najwyższą rozkosz i upojenie tobijaszków, które w subtelności swej spijały tylko samą śmietankę słoneczną, samą różową piankę wschodzącego dnia, znikając i zarywając się w dno, jak tylko „sloneczko“ podniosła się wyżej, a tężejące promienie jego zmieniały się w dotkliwie palące, proste, złote druty.
Rano musiał wstać, kto chciał mieć choćby wiaderka tych rybek, małych, lecz ucz których niemożliwy był wszelki połów na haczyki. One zaś raczyły bawić na powierzchni morza nie dłużej niż kwadrans; więc kto chciał mieć bańtki, musiał się naprzód o wschodzie słońca małym tobijaszkom przymilić.
Tak to od tych malusieńkich, metalicznie zielonych rybek zależały wielkie połowy i chleb ogromnych, silnych mężczyzn, ich żon i dzieci.
— Ty wielki! Chcesz być syty — Żyj w zgodzie z małym!
Tak mówi Prawo.
Aby zdobyć te rybki, niezbędne do połowów, rybacy wstawali przed świtem i biegli na strąd, gdzie je przez krótką tylko chwilkę podczas wschodu słońca łowili małym niewodzikiem, zwanym w ich języku „grooefts“. Rybki były tak maleńkie, że matnia tego niewodziku sporządzona była nie z „jadra“, czyli oczek sietnych, lecz z płótna.
Było lato. Łososie dawno poszły w góry, szproty i śledziki tylko pojedyńczo snuły się po morzu, węgorze jeszcze się nie pojawiały, a tylko płaskie, szorstkoskóre bańtki już dojrzewały. To też od wczesnego rana słychać było trajkotanie motorówek, ciągnących po morzu „trale“, czyli sieci włóczne, orzące dno morskie, i widać było baty, „wyjechane“ na fląderki z „cezą“, to jest włóczną denną siecią, jednakże pozbawioną skrzydeł, a składającą się tylko z matni, włóczącej po dnie zapomocą lejprów i w ten sposób zbierającej zeń płaskie, brunatne, drzemiące rybki. Innego rybołówstwa nie było, albowiem mieniąca się wszystkiemi kolorami woda była próżna. Było mianowicie lato, przednówek rybaka i odpoczynek po ciężkich trudach.
Kamień Podróżnik spał w swej bece.

Fot. Jan Bułhak, Wilno.
Ale i w lecie bywają na morzu burze, i otóż zdarzyło się, że jedna z nich niespodziewanie nadleciała, nakryła świat czarnemi skrzydłami, załopotała niemi w straszliwy sposób i drąc niebo, wodę i ziemię ostrym, twardym kluwem, z którego na wsze strony sypały się snopy długich zygzakowatych błyskawic, do dna poruszyła odmęty morskie.
W nocy, niby starodawna kula działowa, Kamień Podróżnik, pochwycony przez nieznaną sobie bliżej, opętaną falę, wyskoczył z morza, zakreślił łuk w powietrzu, i rypnąwszy całą siłą w miękki wał wydmowy, stoczył się na strąd.
Zauważyły go inne fale i przybiegły mu na pomoc, próbowały go dźwignąć, napowrót unieść w morze.
Napróżno.
Na lądzie Kamień Podróżnik był bardzo ciężki.
Podbiegały ku niemu z pomocą „denedżi“[16] przez całą noc, ale łatwiej rzucić, niż rzut cofnąć — nie mogły go już podźwignąć.
Nad ranem przybiegały doń zrzadka, pocieszając go tylko i obiecując, że powrócą, że będą o nim pamiętać, że go ściągną napowrót w morze. Kiedy zaczęło świtać, rzucały mu już tylko pożegnalne piosenki, a gdy dzień nastał i morze poskromione legło u stóp lądu, nie znały go już i nie śmiały się doń odzywać, jako do tego, który pozostawszy na lądzie — przestał należeć do morza, a stał się własnością lądu.
Ale to nic.
Bo właśnie wschodziło słońce, tak cudne, jak tylko może być po burzy. Jego czerwone promienie padły na „zoloj“, to jest to miejsce między strądem a morzem, po którem fale biegają, i zamieniło go w purpurową wstęgę, usypaną różnobarwnemi, świecącemi kamuszkami i muszelkami, białemi, błękitnemi, różowemi i lila, zgoła, jak kwiatuszki polne. Od strony lasu, rosnącego za wydmami, szedł śpiew dziękczynny, połączony z kadzidlaną, balsamiczną wonią żywicy. Od strony morza dolatywał cichy, stugłosy chór srebrnozielonych tobijaszków, które, na momencik mogąc wyrwać się z piasków przydennych na słońce, dziękowały za to Stwórcy. Zdyszane fale, ciężko przylegając do schłostanych piasków strądu, wzdychały miarowo. Czuło się, iż są zadowolone, że nareszcie trafiają na coś, o co mogą się bodaj na sekundę oprzeć. Były pobielałe od całonocnej gonitwy, a za lada zderzeniem wydzielały z siebie pianę gęstą jak śmietana. Były tak wyczerpane, że mimo gorejącego wschodu słońca rzadko która miała dość sił, aby pochwycić szkarłatne serpentyny, które na nie słońce zarzucało.
A tymczasem kamuszki, rozrzucone wzdłuż zoloju, śpiewały cichemi, krystalicznemi głosikami:
— Panie! Byłyśmy wszystkie ciężkiemi, olbrzymiemi głazami i zdawało nam się, że waga nasza ma w świecie wielkie znaczenie. Byłyśmy dumne, ale w sercach naszych nie było radości. Dłonią wszechpotężną raczyłeś nas, głazy twarde i szorstkie, strącić w głębiny swego stworzenia. I oto stałyśmy się małe i lekkie, a przez to zwinne jak ryby, a lotne jak ptaki. Dzięki Ci, Wielki Panie, iżeś nas starł na proch i uczyniłeś nas równemi maluczkim. Albowiem przez to w małości poznałyśmy twą nieskończoną wielkość. Nic istotnego z nas nie ubyło, a tylko przybyło nam duszy.
Leżymy tu teraz, w godzinie wschodu, na purpurowym zoloju, słuchając mnogo głośnej pieśni żywicznego lasu i ciężkich westchnień fal znużonych. Wyłonione przez ziemię z tajnych i ciepłych jej wąpi, głazy ciężkie, znamy odwieczną opowieść Ziemi i rytmiczną Pieśń Morza. Przeszłyśmy przez wszystkie srogie prawa, z których rodzą się kryształy, a skrystalizowawszy się ku chwale twej, a swemu szczęściu i błogości, dążymy do sproszkowania się.
O, Tajemnico!
Azali, leżąc na purpurowej wstędze zoloju, zroszonego słonemi falami morza, nie jesteśmy jak kwiaty niespodziewanie zasiane i cudem rozkwitłe?
Wczoraj nic tu nie kwitło i nic tu nie lśniło blaskami drogocennych kamieni, a dziś ty, który przyjdziesz na brzeg, ujrzysz go usiany klejnotami i aż westchniesz na ten widok, bo czyś przyłożył ręki do tej misternej pracy złotniczej, czyś się takiego cudu spodziewał?
To nic, że za chwil parę purpura zoloju zmieni się w błękit. Morze często zmienia kołnierze, a wszystkie szyte są nanizanemi na złoto, drogiemi kamieńmi i wszystkie haftowane są różnobarwnemi muszelkami, odznakami pątników bożych.
Bo dokądże dążymy, jeśli nie do Ciebie, Panie, pielgrzymi odwieczni?
A tedy pozwól, abyśmy Ci dziękczynnie zaśpiewali:
Chwała Ci za to, iż jesteśmy mali!
A wówczas Kamień Podróżnik, nagłym szałem śpiewu chwycony, wzdął pierś potężną i zagrzmiał:
— Wielki Panie! Jestem potężny i niezłomny! Pokonałem w wędrówkach swych wszystkich wrogów, rozbiłem nawet łódź rybacką. Na krańce świata poślij mnie, a wolę twą spełnię!
— Ciszej! Ciszej! Ciszej! — ozwały się ze wszystkich stron głosy małych kamyczków.
— Ślubuję Ci, Panie — grzmiał basem Kamień Podróżnik — iż na mnie złamie się każdy twój piorun, że niema wichru, któryby mnie strzaskał, i niema fali, któraby mnie nie poniosła! Jestem głazem, ptakiem i rybą, robię, co chcę!
— Ciszej! Ciszej! Ciszej! — szeptały kamienie, a dalszy ich chór śpiewał:
— Zetrzej nas, Panie, na proszek, abyśmy mogły dotrzeć wszędzie i spożyć ze czcią Wszelkie twe tajemnice. Każdy z nas, rozbity w piach, zyskuje tysiące świadomości, które, będąc chwałą twoją, są naszą rozkoszą. Gdy pełen wyrwanego z dna morskiego piasku tajfun łączy się z wyschłą wirującą kolumną piasku z pustyni, kiedy członki nasze zrastają się napowrót i śpiewają pieśń z morza, równocześnie z pieśniami wydm pustynnych.
A teraz dzięki Ci za niewysłowioną radość dzisiejszego poranku, o Panie! I błagamy Cię o jedno tylko: abyśmy byli zmywanym przez zmienne, urodzajne deszcze prochem na stopach twoich, kurzawą, która rozmieciona na Wszystkie strony świata, niesie w nie utajoną w sobie myśl twoją i utajone w niej rozliczne, rozmaite, przesłodkie owoce.
Powoli robiło się coraz cieplej, i na złoty strąd wtaczały się nowe kamyczki — ludzie w kraśnych kąpielowych kostjumach, małe dzieci o buziach tak spalonych słońcem, że prawie wszystkie miały oczy turkusowe, młode mamusie, brnące ku szmaragdowo-pawiowej wodzie miękkim, falistym rytmem i kuszące słońce różnobarwnemi czepkami, a wszystko beztroskie, dzwoniące śmiechem, dziecinnie radosne.
Głaz uśmiechał się. Promieniał szczęściem. Dawno już z tak bliska nie widział ludzi i to tak cieszących się życiem.
A tymczasem dzieci rzuciły się na muszelki i kamyczki.
— Jakie śliczne! — wołały. — Mamusiu, nazbieramy ich, weźmiemy trochę piasku, zaniesiemy do domu i zrobimy sobie na oknach strąd!
Mamusie to pozwalały, to zabraniały, ale w gruncie rzeczy było to im wszystko jedno, o czem dzieci wiedziały doskonale. Tedy nie krępując się niczem, zaczęły zbierać kamyczki i umocowywać niemi zrobione z piasku zamki, pałace i fortece.
Otarte z wody i schnące w piasku gorącym kamyczki gasły w mgnieniu oka, jak więdnące kwiaty, ale nie mówiły nic. Niech się dzieci bawią, póki morze nie zawoła.
Jakiś gruby pan, idąc plażą z towarzyszami, zauważył leżący na piasku głaz i rzekł:
— Tego wczoraj nie było. Ładny gość! Dobra musiała być fala, która potrafiła wyrzucić go na brzeg!
To mówiąc, poszturkiwał kamień cienką laseczką w zęby.
— Granit szwedzki. Z całą pewnością. Czerwony, z niebieskiemi i srebrnemi żyłkami. Srebra byłoby nawet dość, ale cóż, kiedy eksploatacja nie opłaca się. Ale to musiała być ładna fala! Boże, tyle miljonów tonn wody, taka olbrzymia energja, drugie słońce możnaby zapalić — i wszystko ginie napróżno!
— Energja nie ginie! — odezwał się któryś z towarzyszów grubasa.
— Co gadasz! Gdybym ja miał tyle pieniędzy, ile mam energji, tem morzem ogrzałbym i oświetlił co najmniej pół Europy! Bo przedewszystkiem kapitał i odpowiednia organizacja!
Głos pana z laską utknął w piasku.
Dobrze było na ciepłej plaży, ale w parę dni po wylądowaniu Kamień Podróżnik zauważył wśród różnokolorowych kamyczków i muszelek jakieś zaniepokojenie. I nietylko wśród kamyczków. Na wale wydmowym pojawiali się rybacy, bystrym wzrokiem kłujący morze, horyzont i chmury na niebie, jakgdyby przeczuwali coś niedobrego.
— Zyda idzie — protekcjonalnym tonem rzekł Kamień Podróżnik do zebranych wokół niego kamyczków.
— Westowa zyda, szanowny panie! — słodko-jadowicie odpowiedział mu maluchny czerwony kamuszek z niebiesko srebrnemi żyłkami.
— Pojedziemy! — huknął basem Kamień Podróżnik.
— To nie dziecinny wózeczek! — odpowiedział kamyczek. — To pest-sztorm-arkun. My pojedziemy, ale dzidzi zatoczy się tam, pod góry i tam dzidzi burzę przeczeka.
— Które „dzidzi“? — zdziwił się Kamień Podróżnik.
— To, które ze mną mówi — odpowiedział niewinnie kamyczek.
— Jak ty śmiesz, pędraku jeden! — krzyknął głaz.
— Za pozwoleniem! — grzecznie, ale stanowczo przerwał kamyczek. — Nie podnoś głosu, bo nie wiesz, z kim mówisz. Któż ci powiedział, że ja nie jestem twoim praojcem, bęcwale jeden nieokrzesany! Wiedz sobie, że w demokracji boskiej najstarszym jest najmniejszy, najcichszy i najpokorniejszy.
Na morzu zaczynał się ruch. Fale przywdziały krzemiennie granatowe płaszcze i lśniące białe kapuce. Kamyczki i muszelki skrzykiwały się.
— Wujku! Weźcie mnie ze sobą! — krzyknął Kamień Podróżnik, widząc, że mały kamyczek skacze z podmuchem wiatru ku morzu.
— Aspan zostaniesz! — zawołał rozkazująco kamyczek. — Nie nadajesz się do dalekich podróży! Zbyt wielki jeszcze z ciebie — smarkacz!
I Kamień Podróżnik pozostał na strądzie, choć wszystkie inne kamyczki odpłynęły.
A pewnego dnia przyszli rybacy, ujrzeli głaz i orzekli, że to dobra „bita“.
Zapomocą rem, długich, ciężkich wioseł, wygrzebali głaz z piasku, opletli go lejprem i przeciągnąwszy wszystkiemi uliczkami wioski, ustawili go na skraju lasu, jako kamień graniczny.
I teraz oto Kamień Podróżnik, głaz z akademji szczytowej, dalekiej wyspy Utklippan, strzeże na półwyspie Helskim, niedaleko Boru, granic między lasem, należącym do marynarki handlowej, a lasem państwowym. Nie jest mu źle. Las karmi go swem żywicznem tchnieniem, Małe zaś Morze pieczołowicie zmywa mu głowę, tak że na jego koralowo czerwonem czole cudnie świecą wszystkie błękitne i srebrne żyły. Tuż na prawo, w zakląknięciu gruntu, znajduje się leśniczówka, dokoła której uganiają małe dzieci, a wielka Wilczyca obszczekuje wesoło każdego przechodnia. Przed nim rozciąga się szeroko­‑daleko „Mulmjerz“ — Małe Morze — o powierzchni lśniącej, lecz ku północy srokatej od grzęd porastającego jej łyse dno miejscami kolu[17]. I kto w tę stronę patrzy, a oczy ma dobre, temu się zdaje, że tam pod wodą rosną grzędy kapusty. W zimie wracają tędy po południu łodzie rybackie z połowów, a że tu woda jest bardzo płytka, rybacy muszą żaglom dopomagać długiemi, okutemi żerdziami, któremi popychają baty siadające na piasku. Widać ich wtedy, jak stojąc na ławeczkach i kołysząc się rytmicznie, wbijają okute wiosła w dno, i to pochylają się naprzód, pchając, to znów wyprostowawszy się, bodą dno ostrzem wiosła. W lecie krążą po zatoce statki parowe, pełne wesołych, różnobarwnie ubranych letników. A po drugiej stronie widać szafirowy brzeg zatoki, na której nocą płonie białe światło latarni morskiej.
Jest tu zacisznie i wesoło zarazem.
Kamień Podróżnik leży i odpoczywa, ale wie, że to jeszcze nie kres jego podróży. Może być, długo przyjdzie mu czekać, ale jako się rzekło, kamienie mają czas. On wie, że pójdzie znów daleko, w obce kraje, bo marzy tylko o tem, aby zamienić się w pył i rozproszyć się tak w całem stworzeniu, będąc wciąż sobą, aby we wszystkich cudach świata móc wielbić jego Stwórcę. Wie z całą pewnością, że nadejdzie dzień, w którym zielone fale przyjdą poń aż na tę wysoką szkarpę, i zarzuciwszy go sobie na wygięte łukowato plecy, poniosą go na otwarte morze.
Powie kto:
— Niemożliwe, aby wody zatoki mogły być kiedykolwiek tak wzburzone!
Aha! Niemożliwe! Mało znacie zatokę! Widzicie tam, na prawo, tych kilka drzew starych i pogiętych na urwistym, wysokim brzegu? To resztki zmytego przez morze dawnego cmentarza. A widzicie tam daleko ten nowy dom? To dom Puszki Strucka, który mu wystawił rząd niemiecki na miejsce dawnego, porwanego przez fale. Takiem to potrafi być Małe Morze w złej godzinie.
Zresztą, chcecie się o tem wszystkiem przekonać, to kiedy będziecie na Helu w tamtych stronach, pogadajcie sami z Kamieniem Podróżnikiem. Znajdziecie go za Borem, wioską rybacką, na granicy leśnej, tuż nad ścieżką, wiodącą do Helu wzdłuż zatoki. To, co tu napisałem, on mi opowiedział, gdy w ciche, słoneczne przedpołudnia jesienne leżałem przy nim na skraju lasu, patrząc na srebrno-błękitne wody zatoki i przyglądając się krążącym nad niemi białym mewom.





Sosenka z wydm.

Trzeba wiedzieć, że nasz półwysep Helski, zwłaszcza od strony Bałtyku, jest jedną wielką wydmą piaszczystą, wiecznie atakowaną przez morze, fale to zabierają ląd, to znów go przynoszą, zależnie od tego, czy są przybytnie czy odbytnie, skutkiem czego brzeg to kurczy się, to znów rozszerza. Ten brzeg znajduje się między morzem a wydmami, które są jakby wałem ochronnym półwyspu. Dla wzmocnienia wału ludzie obsadzili go pasem drzew, miejscami łączącym się z lasem, który idzie przez środek całego półwyspu aż do Helu. Ten wał ochronny rybacy nasi nazywają „górami“. Od strony morza „góry“ owe, właściwie piaszczyste usypiska, porosłe są suchą, ostrą, grubą, długą trawą, zwaną „harsztem“. Tego „harsztu“ nikt nie kosi, bo nietylko trawy nie wolno tu kosić, ale nawet za branie piasku z „gór“ czy wybrzeża grozi wysoka grzywna. Tak samo surowo zabronione jest chodzenie po „górach“. Wszystko to dlatego, aby nie osłabiać wału ochronnego.
Kto spojrzy na pierwszy szereg drzew — przeważnie sosen i brzóz, rosnących tuż przy wale w pierwszych szeregach lasu — ten z wygięć ich i wykoszlawień wnioskować może o sile i kierunku wichrów i srogich burz, z któremi skromne owe drzewiny staczać muszą gwałtowne boje. Te dziwacznie powyłamywane i poskręcane drzewka z wyszarpanemi czuprynami, to prawdziwi, wierni i nieustraszeni żołnierze człowieka, drzewka bojowe, zahartowane w burzach z północą i dzikim, zimnym wschodem, inwalidzi wojenni, bohaterowie niezłomni, piersią zasłaniający ludzi przed nieokiełznaną gwałtownością żywiołów.
Wśród takich to drzewek „pierwszego szeregu“ rosła sobie w Jastarni, niedaleko Smątarzowej Stegny, czyli ścieżki, wiodącej ku morzu koło cmentarza, młoda, ale nadzwyczaj piękna, smukła i mocna Sosenka. Mimo iż grunt był tu bardzo jałowy, sam piasek, ona wyglądała zdrowo, czuła się doskonale i przez cały rok była ślicznie zielona. Służyło jej widać słone morskie powietrze. Gdy inne, sąsiadujące z nią drzewa ugięły się pod naporem wichrów, ona, giętka i sprężysta, była prosta jak świeca. Soki krążyły w niej żywo i lekko, coraz to nowe pędy z niej strzelały. Sosenka cieszyła się słońcem, niebem pogodnem, przestrzenią wód i powiewem morskim, a gdy przychodziła burza, wesoło śpiewała pieśń wojenną.
Była szczęśliwa.
Kochała morze, i mimo iż się w nie bez przerwy wpatrywała, nigdy się jej to nie znudziło. Towarzyszki jej marzyły o tem, co od innych drzew słyszały — o wiosce rybackiej, o ludziach i o tem, jak drzewa tam żyją. Wicher niemi nie szarpie, o, nie! bo wioska prawie ze wszystkich stron osłonięta. Żyją tam ponoś cztery wielkie kasztany, które przez otwarte drzwi zaglądają nawet wprost do kościoła, widząc przed złotym ołtarzem księdza w ślicznych szatach, rybaczki w czarnych sukniach, z brodami podwiązanemi czarnemi szalami, podobny do tłumu marynarzy tłum ogorzałych rybaków w modrych rybackich ubraniach świątalnych, słyszą organy i słyszą śpiew rybaków.
— I na niewodach naszych błogosław nam, Panie!
A zaś inne drzewa żyją niedaleko cmentarza i słyszą często pieśni pobożne, od których drżą z zachwytu, szmerem listków swych wtórzą słowom modlitwy, a gdy ksiądz krzyżem żegna ludzi — błogosławieństwo pada i na drzewa. Trzeba bowiem wiedzieć, że drzewa, zapatrzone wiecznie w niebo, są bardzo nabożne i dlatego robi się z nich krzyże. Opowiadano sobie też o drzewach rosnących wpobliżu oberży, gdzie nieraz odbywały się weseliska, i drzewa wówczas słyszały wesołą muzykę taneczną i widziały, jak w rękach człowieka zwija się i rozwija jakieś czerwone płuco pełne dźwięcznych akordów. Widziały, jak tańczą młodzi, nawet dzieci, jak starzy rybacy, popiwszy się, wielkiemi jak bochny kułakami grzmocą w stoły, płaczą i ściskają się, gdy w innem miejscu „nabrekowani“ (podpici) młodzi rybacy podnosili wgórę pana młodego w czarnym surducie, w cylindrze i z cygarem w ustach, wołając:
— Niech żyjeeee! Niech żyjeeee! Niech żyjeeeee!
Inne znów drzewa opowiadały o pięknych ogródkach z grządkami, wysadzanemi po brzegach ślicznie staremi butelkami, i gdzie wśród kwiatów grzebały kury, gdzie kot siadywał, pies się wygrzewał i gdzie nawet bywały „pumpy“ (studnie) z gęstą, żółtą wodą. Krążyła też legenda o istnieniu drzewek, pokrywających się bujnem białem kwieciem na wiosnę, a czerwonym owocem w jesieni.
— Ach, dajcież spokój! — niecierpliwiła się Sosenka, słysząc te plotki. — Wszakże i my kwitniemy i niesiemy owoce!
— Szyszki, to nie owoce! — rzekła złośliwie brzoza. — Nawet krowy ich jeść nie chcą.
— Ale nam, sosnom, wystarczają! — z godnością odparta Sosenka.
Naogół jednak wszystkie drzewa były ze swego losu niezadowolone. Wyrosłe nad morzem miały pod tym względem naturę rybacką i najgorszą rybacką wadę, to jest zawiść. Rosły sobie przecie spokojnie, trochę się pokrzywiły, ale nic im się złego nie działo, miały dużo słońca, powietrza, wolności. Im tego było za mało! Koniecznie — kościół, śpiewy, organy, nabożeństwa, zabawy, Bóg wie co!
Ale nasza Sosenka chwaliła sobie życie nad morzem. Rybaków w wysokich skorzniach, w „eltychach“, w „zydwestkach“ (nieprzemakalny hełm rybacki), ociekających wodą, z „remami“ (wiosła) i zwojami „lejpra“ (liny) na ramionach wolała od elegantów w granatowych żakietach, z białemi gorsami i czarnemi krawateczkami, jak ich widywała, gdy w niedzielę lub święta wychodzili czasem na przechadzkę nad morze. Co jej po rybakach, tańczących w oberży! Czyż nie milej patrzeć na nich, gdy wyjeżdżają na morze wielkiem łososiowem czółnem, z ogromnym stosem „lejprów“ i niewodu? Słoneczko kwietniowe przygrzewa a błyszczy jak nowy dukat. Na błękitnem, miękko rozkołysanem morzu palą się niezliczone wesołe ogniki, niby figlarne iskierki w oczach rozradowanego dziecka. Na złotym „strądzie“ (wybrzeżu) żartują i śmieją się rybacy i rybaczki, które przyszły ciągnąć „laskorn“ (niewód łososiowy.) Dzieci w różnobarwnych sweterkach i czapeczkach — zielonych, czerwonych, szafirowych, malinowych — grzebią się w żółtym piasku, pieski uganiają wesoło, a na falach kołysze się łódź czarna, pękata, zdala podobna do jakiegoś pająka, długiem i nogami chodzącego po powierzchni wody.
Już widać, jak rybacy w łodzi „wydają laskorn“ (zaciągają niewód), już widać beczkę wskazującą, gdzie znajduje się „maceca“ czyli matnia niewodu. Teraz wydają drugie skrzydło, a teraz kiwają z morza wiosłem na znak, że ci, co zostali na lądzie, mają już „ciągnąć“. I podczas gdy łódź, wracająca ku brzegowi, ciągnie jedno skrzydło, ci, co są na brzegu, założywszy drewniane szelki na pas, wplatają się w sznur i drepcąc tyłem, twarzą zwróceni ku morzu, ciągną drugie skrzydło niewodu.
Łódź przybiła do brzegu, rybacy wyskakują z niej i podają koniec drugiej liny. Tworzą się dwa żywe łańcuchy. Jeden związany z mężczyzn, drugi z dziewcząt, szczupłych, lecz zgrabnych i mocnych młodych rybaczek w „korkach“, grubych pończochach, płomienistych swetrach i chusteczkach na głowach. Łańcuchy te rozstawione są daleko od siebie, ale w miarę jak matnia się zbliża ku brzegowi, i one zbliżają się ku sobie, i teraz słychać już, jak mężczyźni przekomarzają się z dziewczętami, jak dziewczęta się śmieją, a wszyscy ciągną pilnie i usilnie, żywiąc w sercu nadzieję i żądzę bogatego połowu.
Coraz bliżej podskakuje na falach beczka, coraz żwawiej rybacy ciągną niewód, już wyprzęgli się z szelek i chwytają linę samemi tylko żelaznemi dłońmi. Dwóch rybaków w wysokich skorzniach wchodzi w wodę. Przydeptują do dna skrzydła niewodu, aby ogarnięta niemi ryba nie mogła się popod nie wyśliznąć. Wreszcie matnia wysuwa się na ląd. O, jak w niej „wirzi“[18] Rozlegają się podniecone okrzyki; drapieżne dłonie wyciągają się i chwytają srebrne ryby o czarnych grzbietach. Widać wzniesione karkulce — pałki do zabijania łososi — i wkrótce w skrzyni leży kilkadziesiąt pięknych łososi. Cieszą się wszyscy, bo przy połowie łososi wszyscy zarabiają — nawet ten mały chłopak, który tam oto pod „górą“ zwija w krąg lejper, nawet „bialki“, które wprawdzie nie ciągnęły, ale zato przyniosły mężom i synom obiad na strąd.
W takich radosnych chwilach, a było ich wiele, przy połowie niewodem jesienią srebrnozielonawych srebrnozielonawych śledzi lub zimą szprotów tęczołuskich, mawiała Sosenka do swych towarzyszek:
— Jakże nierozsądnie z waszej strony zazdrościć siostrom i braciom z wioski! Tam miałybyśmy tylko paskudny dym z kominów, krowy i kury, gdy tu mamy przepiękne morze, życie wolne, a kiedy trzeba, cała wioska przychodzi do nas w odwiedziny.
Ale drzewa szemrały niezadowolone, skarżąc się na reumatyzm, łamanie w kościach, bóle artretyczne i niepewność losu.
— Co za przyjemność stać wiecznie w sztormach, trząść się z zimna i nie wiedzieć, czy się pierwszego lepszego dnia nie padnie pod uderzeniem „pest-sztorm-arkunu“[19].
Niezadowolenie tych drzew pochodziło stąd, że one morza nie kochały, a przytem były istotnie zazdrosne i ambitne. Są to dwie bardzo wielkie wady. Przez zazdrość brzydnie się i starzeje przedwcześnie, przez wygórowaną ambicję i dumę traci się pokorę, która jest stalową sprężyną duszy i daje niezwalczoną moc i cierpliwość w znoszeniu wszelkich ciosów i utrapień. Powyginane i powyłamywane drzewka stały się takiemi dlatego, że nie chciały się giąć same. Dlatego wiatr je łamał. Ale nasza Sosenka, czystego i pokornego serca, szła niby zawsze za wiatrem, robiąc rzekomo, co on każe, i wiatr sobie przechodził, przemijał, a ona znowu prostowała się, cała i nietknięta. Żyjąc zaś nad morzem, pokochała je, i skutkiem tego poznała i odgadła wszystkie jego piękności — i dobrze się jej żyło.
Jak wiadomo, drzewa kochają bardzo niebo, a przecież morze nie jest niczem innem, jak tylko nieba odbiciem. Podziwiając zmienność barw morza, ich płynną świetlistość, ich ognie, Sosenka tem samem podziwiała blask zorzy wschodzącego słońca, łunę zachodu, szafir nieba, posępną czerń osnutych kirem chmur, to znowu groźny spiż pawęży nadciągającej burzy, w blachy gromowe i łyskania zakutej. Wszakże samo morze rwało się do nieba, bo kiedy chmury nisko nad niem zwisały — ono zarzucało na nie tęczę. A może to było przeciwnie? Może niebo właśnie tęczowe liny rzucało morzu, aby je powznieść? Powiedzieliśmy, że morze jest odbiciem nieba, gdy przeciwnie rybacy twierdzą, iż niebo jest zwierciadłem morza, po ciągu i zachowaniu się ptaków miarkując, co się dzieje w głębinach morskich. Zresztą któż tu kiedy prawdy dociecze!...
Lubiła Sosenka patrzeć na życie na morzu, na huśtające się na falach czarne łodzie rybackie, na żaglówki o pięknych trójkątnych brunatnych żaglach, na białe kutry motorowe z Helu, Gdańska czy Łeby, których serduszka tak mocno i żywo biły, a które, gdy szły z wiatrem, rozpinały czerwone lub pomarańczowe żagle. Kłaniała się przejeżdżającym daleko, pomalowanym w podłużne barwne pasy parowcom z dumnie rozwianemi czarnemi pióropuszami. Przejeżdżały tędy czasem statki z muzyką, to znowu przesuwały się szare jak mgła, ostrokanciaste statki wojenne. Nawet w nocy szlakiem parowców mknęły światełka, a na wiosnę, gdy rybacy wyjeżdżali na łososie z pławnicami, to jest z wolno puszczonemi z prądem długiemi sieciami, na których końcu jest „pływak“ z latarnią, morze nocami pełne było świateł, jak cmentarz w Dzień Zaduszny.
To znów przyglądała się wodzie — szafirowej w „firbekach“, czyli w kałużach przybrzeżnych, bladozielonej w płytkim „rowie“ tuż u brzegu, przezroczystej na żółto różowawym „osuchu“, ciemniejącej w głębszych „bekach“, modrozielonej na głębokich „zielenicach“ i srebrzystą pianą bryzgającej na odległym o dwieście sążni „sacheju“ (suchy), wysokim grzbiecie podwodnym, o który rozbijały się fale, a nieraz i lodzie. Ten to okropny „sachej“ był główną struną, na której grała „norda“, czyli wiatr północny. Nieraz cicho było, morze leżało, woda była — jak oliwa, a naraz „sachej“ zaczynał huczeć groźnie dźwięcznym basem. Wtedy drzewa na „górach“ zaczynały drżeć z trwogi, szemrać i narzekać, bo wszystkie wiedziały, że to już ogłasza się i zapowiada straszliwy „norda-sztorm“. Grzebień pian na „sacheju“ rósł w oczach, wyciągał się w długi biały sznur i rzucał przed siebie ku brzegowi dziewięć wściekłych fal. Biada lekkomyślnemu lub nieostrożnemu rybakowi, któryby przejechał „sachej“, owej dziewiątej fali nie przeczekawszy, bo wówczas „sachej“ nakrywał go groźnym bałwanem, przewracał łódź, a ludzi topił.
Nagle zrywała się burza i z dziką gwałtownością padała na drżący z niepokoju i naprężenia las, który wydawszy wielki okrzyk wojenny, stawał do boju. Morze ryczało, przez „sachej“ skakały ogromne białe konie i z wyciem i głośnym tętentem leciały ku brzegowi, jakby go chciały roztratować. Norda parła swą szeroką, twardą, zimną piersią, a drzewięta, choć wrzeszczały z bólu i strachu, wymachiwały groźnie koronami i siekły niemi wiatr, aż burza skowytała, jak ranny potwór. I tak to trwało nieraz przez długie dni i noce, a czasem tygodnie.
Lecz nasze drzewka nadmorskie mają ten sam sposób myślenia, co i rybacy, którzy w czas burzy śmieją się i mówią:
— To nick! (nic). To przeńdzie, przyńdzie pogódka!
Gdy zaś jest pogoda i słonko pięknie świeci, oni chmurzą się i mruczą:
— Przyńdzie sztorm!
Więc wojowały drzewięta mężnie i wytrwale, broniąc ziemi i ukrytej za lasem cichej wioski rybackiej i nie tracąc odwagi, choć czasem było istotnie straszno. Starsze drzewa opowiadały, iż norda rzucała raz falami tak wielkiemi, że rozbiła napół murowany „budynk“ stacji ratunkowej. Podobno został z niej tylko jeden ceglany węgiel.
Wkońcu jednak zawsze udawało się drzewom burzę odeprzeć i nastawała cisza, po której strąd, zcicha skomląc, leżał jak pies schłostany, a las wyglądał jak czupryna swawolnego terminatora szewskiego, którego majster wytargał za włosy.
Tak sobie Sosenka żyła w zgodzie ze sobą i ze światem.
Aż raz stała się rzecz dziwna.
Morze wyrzuciło na strąd „bitę“. „Bitą“ nazywają rybacy nasi wszystko, co woda na brzeg wyrzuci. Może to być skrzynia, beczka, belka, portfel z pieniędzmi, kasetka, deska, wogóle wszystko. Na te „bity“ rybacy są bardzo łakomi i chętnie na nie polują, ale robią to w tajemnicy, bo prawo nakazuje każdą „bitę“ znalezioną meldować u sołtysa, który ją sprzedaje na licytacji. Dlatego wypatrują „bity“ na dnie morskiem w dzień, a wynoszą je na brzeg dopiero w nocy.
Pewnej nocy przyszło dwóch rybaków na strąd z osękami, zapomocą których zaczęli coś z wody wyciągać na brzeg. Sosenka wcale się temu nie dziwiła, bo do takich widoków przywykła. Domyśliła się zaraz, że to „bita“. Rybacy wyciągnęli sporą beczkę, którą zaczęli wtaczać na górę. Ciężka beczka wypsnęła się im i stoczyła nadół tak, że omal Sosenki z nóg nie zbiła, ale, złapana w porę przez inne drzewa, zatrzymała się. Rybacy, porozmawiawszy chwilę półgłosem, zostawili „bitę“ i odeszli.
Było to właśnie w nocy, o północy. Słychać było, jak kury w wiosce piały. Morze leżało cicho, las spał, wiatru nie było.
Naraz Sosenka usłyszała, że beczka zaczyna mówić:
— Jakie głupie te drzewa! Stoją tu wrośnięte w ziemię, wiatr je za włosy targa, kości im łamie, a one stoją, gapią się na morze i o świecie bożym nie wiedzą. Głupie drewno! Prostaki rybackie! Nieokrzesane, nieogolone, całe zarośnięte — chamy!
— Cicho tam, my chcemy spać! — zaszemrało sennie kilka najbliższych drzew.
— Macie czas. I tak nie macie nic innego do roboty! — mówiła beczka, niesamowicie błyskając sękami, które się w niej rozpalały i świeciły jak złe oczy. — Wolałybyście posłuchać, co wam powie gość z dalekich stron, z za siedmiu gór, z za siedmiu rzek, z za siedmiu mórz.
Tu beczka zaśmiała się dziwnie jakiemś gulgotaniem i mówiła dalej:
— Jestem przecie z drzewa, tak samo jak i wy, tylko nie z tak lichego. Jestem z dębu, rozumiecie? Ale co wy tu wiecie, co to dąb!
Usłyszawszy to, brzózki i sosenki skłoniły się, ponieważ wiedziały, iż koło kościoła w rogu ogrodzenia, niedaleko krzyża misyjnego rośnie dąb. Zresztą — dąb! Któżby nie wiedział!
— Tak-tak! — z naciskiem powtórzył gość. — Jestem dębowa. Nie potrzebuję już żadnych korzeni ani zielonych głupich liści. Chodzę. Bywam w świecie, podróżuję. Noszą mnie na rękach. Jestem. Wiem, że jestem. A co wy wiecie?
— Nick, nick, nick! — zaszeptały drzewa pokornie, zawstydzone.
— Patrzycie na morze. No to co? Morze! A widziałyście wy kiedy łuny oświetlonych miast nad morzem? Widziałyście wy kiedy wielki port, setki i tysiące wielkich żelaznych statków? A widziałyście wy kiedy nad wodą górę, buchającą ogniem i dymem?
— Nei, nei, nei! — zaszemrały drzewa.
— A byłyście wy kiedy na pokładzie wielkiego statku? Drzewiny westchnęły. Słyszały nieraz, jak rybacy wychwalali życie na statku; jak się komuś dobrze powodziło, to mówili: — Żyje sobie — jak na statku!
— Nic nie wiecie, a to dlatego, że jesteście nieokrzesane prostaki, które się nigdy ruszyć nie chcą, i dlatego wy macie w żyłach wodę, a ja jestem pełna ognistego czerwonego wina neapolitańskiego.
— Ne-a-po-li-tań-skiego! — powtarzały drzewa, z trudem wymawiając to obce słowo. A wówczas beczka zaczęła opowiadać o cudach mórz południowych, o miastach wesołych, pełnych świateł, muzyki, śpiewów i tańców, a opływających winem białem i czerwonem, słodkiem i cierpkiem, rozpalającem krew w żyłach i blaski w oczach. Słowem opowiadała niesłychane brednie, kusząc naiwne drzewka, a w duchu wyśmiewając się z nich i psując je, jak każdy, kto podłym sługą zostawszy, stara się skazić wolnemu jego czyste i jasne życie.
— Ty zwłaszcza, Sosenko, mogłabyś się wybrać w świat, bo jesteś prosta, zgrabna, dobrze zbudowana i ładna, podczas gdy wszystkie twe sąsiadki, to pokraki, z których nawet cebrzyków nie możnaby porobić.
Tak drzewku beczka stara schlebiała.
— Gdybyś tylko chciała, mogłabyś dużo świata zobaczyć, a tu zmarniejesz. Prędzej czy później wiatr cię zegnie i będziesz wyglądała tak, jak stare rybaczki, co przez całe życie ze strądu do wioski piasek noszą.
— Może zostanę masztem! — szepnęła Sosenka.
— Z drzewek z pierwszego szeregu masztów się nie robi — odpowiedziała beczka, gulgocąc złośliwie. — Maszty rosną w lesie. Kto pragnie świat zobaczyć, musi sam chcieć iść, a nie czekać, aż go na łódź wezmą.
— Korzeniami tkwię w ziemi — odpowiedziała cichutko Sosenka.
— Korzenie są niepotrzebne. Patrz, ja nie mam korzeni i nie jestem prosta, lecz okrągła, i dlatego chodzę, biegam tak prędko, że ludzie nieraz mi nadążyć nie mogą, a gonią za mną wciąż, powtarzam ci, na rękach mnie noszą, bo ja mam w sobie coś — coś — coś, o czem wy nie wiecie.
Tu znowu zabulgotało wino w beczce.
I długo tak rozpowiadała beczka drzewkom różne mądrości, a one słuchały i przytakiwały jej, niewiele rozumiejąc.
Wreszcie dało się słyszeć ciche skrzypienie kół po piasku, a po chwili zjawili się dwaj rybacy i wytoczyli beczkę na stegnę.
— Musi to być prawdziwa pani, skoro po nią aż krową przyjechali! — szepnęło jedno drzewko.
— Jo, jo, jo! — potwierdziły inne drzewka.
A były głupie i nic nie rozumiały.
Bo przecie sprawa nie była wcale niezrozumiała. Nawet gdyby nie wiedziały, jak było w istocie, że w owem ognistem winie ukryty siedział „zły“, powinny się były zastanowić nad tem, że i godzina nie była dobra i kradzież „bity“ była grzechem, że więc z tego wszystkiego nic dobrego wyniknąć nie mogło. Ale cóż o tem mogły wiedzieć dzieci lasu i morza! Stały teraz zadumane, chwytając to jasne światło Rozewskiej „bliży“, to Dąbkowej. I tak zasnęły.
Od tego czasu złe życie zaczęło się dla młodej Sosenki. Znudził się jej widok na wiecznie to samo morze, znudziły się jej towarzyszki, sprzykrzyli się rybacy. Coraz to przypominało się jej coś z opowiadań beczki.
— Kiedy u was jest „douka“ (mgła) — brzmiały jej w uszach słowa — statki wyją i ryczą ponuro, jak wściekłe krowy, a czasem wali się z armaty. Przyjemne to jest takie tuuu-tututututututuuu! A potem ni stąd ni zowąd — buch! Przy takiej muzyce w czas „douki“ uschnąć można.
To była prawda. Bardzo smutno śpiewają statki podczas mgły gęstej. Aż cały las posępnieje! I ta mgła, która drzewo od drzewa murem nieprzeniknionym oddziela!
— A ja byłam w takich krajach — przypominały się słowa niezawsze zrozumiałe — i na takich morzach, gdzie w czas „douki“ muzyki grają. Na wielkich statkach z białemi żaglami, na „deku“ (pokładzie), na miękkich zielonych kobiercach siedzą półnadzy bronzowi muzykanci w różnobarwnych turbanach i biją w kotły i bębny. Wesoła muzyka, przy której tańczą „denedżi“[20], „morszwiny“ wyskakują z wody, a inne ogromne ryby wyrzucają przez nos wodotryski aż pod niebiosa.
— Jest to możliwe? — szepczą drzewa, wspominając te słowa.
— Doch jo! — odpowiada Sosenka, która najlepiej je zapamiętała i najczęściej powtarzała. — A potem ona mówiła, że była na takim okręcie, na którym wszyscy okrętnicy byli żółci i mieli oczy skośne i długie czarne warkocze. A „żegła“ (żagle) były prostokątne, czarne, wiązane z trawy. Morze było żółte i zawsze było bardzo dużo morza i bardzo dużo wiatru. Po morzu chodziły fale, jak kościoły. A tam, jak przyszła „douka“, to na przodzie okrętu zawieszali wielki „bal“ (krąg) z „kopru“ (miedzi) i przy tym „balu“ (sosenka nie rozumiała, że to był gong) stawał okrętnik z pałką i bił nią w kiwający się wraz z okrętem „bal“. A ten „bal“ śpiewał, śpiewał przeciągle i dzwonił, i tak okręt „jachał“ przez „doukę“ ze śpiewaniem i dzwonieniem tego koprowego bala. Miał kto z nas coś takiego widzone? (Sosenka nie wiedziała nawet, że używa niemieckiego zwrotu w języku polskim: „Hat jemand von uns so etwas gesehen?“)
— Nei! — stanowczo odpowiadały drzewka.
Za temi wszystkiemi cudami Sosenka zaczęła tęsknić do tego stopnia, że widocznie traciła siły. Już nie wojowała z nordą z dawniejszym zapałem, po każdym boju słabła, narzekała i w głos marzyła o cudach dalekich krajów i mórz, czemu nic można się dziwić, ponieważ o tem samem marzą synowie rybaków.
— Ty jesteś wielki glupc! — mówiła jej rosnąca za nią starsza brzoza. — Tu się urodziłaś i tu masz żyć. Pan Bóg to dla twego szczęścia i dobra sprawił, na Jego wolę się zdaj. Pamiętaj, że i tak nigdzie nie pójdziesz, bo cię korzenie trzymają.
— Beczka nie miała korzeni, chodziła jak człowiek, nawet prędzej.
— My jesteśmy drzewa bojowe z pierwszego szeregu! — zaszemrały oburzone towarzyszki. — Myśmy tu wyrosły, aby bronić półwyspu przed dziką nordą i zimnym „ostem“ (wiatr wschodni). My piersiami swemi odtrącamy wiatr od morza. A ty myślisz, że beczka jest od nas lepsza? Połamane mamy kości, pogięte chorobami członki, powyrywane włosy, skrzypimy za lada podmuchem i nawet w czas „szpegelglady“[21] i upału miny mamy skwaśniałe i niezadowolone. Z tęsknotą i miłością myślimy w słabych chwilach o dymach cichej i ciepłej wioski, w której mamy tylu kuzynów i przyjaciół, a jednak żadna z nas dobrowolnie stąd nie odeszła i o tem nie myśli, bo rozumiemy, że gdzie nas Bóg postawił — tam stać musimy.
— Dajcie jej pokój! — odezwała się brzoza. — Nie ucieknie!
Sosenka nie odpowiedziała, ale przypomniały się jej słowa beczki, że gdy się chce, wszystko można byle tylko myśleć i chcieć naprawdę.
Jej siostry-sosny pogniewały się na nią, ale białe brzozy, które wogóle są miękkie i serca tkliwego, były dla niej dobre i obrzucały ją, jak dziecko, dukatami swych liści, jako że to była już jesień.
Codzień nad wieczorem na pawiowo modre morze, mieniące się złociście rubinowemi odblaskami, wyjeżdżali na swych czarnych łodziach rybacy, którzy stawiali to tu, to tam linki „żaków“. Czas był piękny, „wiodro“ (pogoda) bardzo ładne, łuna słoneczna — ceglasto czerwona, tak iż każdy rybak był jakby z „kopru“, ale zimny wiatr morski ciął, jak biczem, a łódki tańczyły na bekach. Mimo to rybak stawał na burcie łodzi, wwiercał w grunt długi, ciężki pal bukowy, a potem jąwszy się go mocno lewą ręką, weń z całym rozmachem pięciofuntowym młotem dębowym, za każdem uderzeniem w przez zaciśnięte zęby zawzięte:
— Esss! Esss! Esss!
Ten, który to robił, był bez żakietu w samym tylko „trajerze“[22], oblewał się potem, podczas gdy jego towarzysze na łodzi bili się dłońmi o boki, aby je rozgrzać.
Kiedy indziej Sosenka widząc to, uśmiechnęłaby się, teraz skrzywiła się pogardliwie, bo myślała tylko o innych, lepszych i sprawiedliwych morzach.
— Odejść stąd, odejść! Tam, gdzie jest prawdziwe słońce, tam gdzie są morza różnobarwne, jak płaszcz Boga, tam gdzie ludzie weseli, śmieją się tylko, śpiewają i piją czerwone wino!
Marzyła długo, aż wreszcie — spełniło się.
Seweryn Lizakowski, jeden z tych dwóch rybaków, którzy pamiętnej nocy wyłowili z morza ową beczkę z winem, miał od tego czasu nadzwyczajne szczęście. Udało mu się niespostrzeżenie ukraść z lasu cztery metry drzewa. Kiedy raz, przewożąc znowu znalezione „bity“ ze strądu przez las, dla skrócenia sobie drogi przejeżdżał przez szkółkę drzewek i został na tem złapany, udało mu się od tego wykręcić. Większą część wina niepostrzeżenie, dobrze sprzedał, sporą część sobie pozostawiwszy. Bretlingów w adwencie było mało, po centnarze, po dwa na łódź, dlatego „priz“ był bardzo wysoki, a otóż jemu trzy razy cała ławica wjechała w mance, tak że bretlindzi ledwie mogły mu się na łodzi pomieścić. Wszystko to sprawiło, że Seweryn postanowił rodzinie swej wyprawić święta Bożego Narodzenia świetniejsze niż dotychczas.
W tym celu, nie kryjąc się, tak pewny był swego szczęścia, w biały dzień poszedł do lasu „alać bom“. Pięknie brzmią te słowa, ale pochodzą z niemieckiego, pierwsze od słowa „holen“, drugie od słowa „Baum“, a znaczą, że Seweryn poszedł do lasu po choinkę.
I tu się stało, co się stać miało.
Seweryn potrzebował choinki, nasza zaś Sosenka marzyła tylko o tem, aby pójść w świat.
Spotkały się pragnienia, zetknęło się ostrze siekiery z pniem Sosenki. Zadrżały przerażone drzewa, gdy nieustraszona bojownica wydm padła podcięta, ale nie jęczały, ani nie płakały, albowiem na porządku dziennym było, że rybacy, dbając więcej o połów dnia dzisiejszego niż o przyszłość półwyspu, wycinali drzewka z lasu, gdy ich potrzebowali.
Tak więc Sosenka powędrowała na ramieniu Seweryna do Jastarni.
Jej pobyt tam był krótki, ale sławny i promienny blaskiem świetności. Ustawiono ją w izbie ciepłej i stosunkowo wysokiej, bo dom Seweryna był nowy, przybrano skromnemi błyskotkami i ozdobami domowego wyrobu i pomysłu, które jednak dzieciom rybackim wydały się piękniejsze od gwiazd na niebie. Wonne, sprężyste gałęzie obwieszono cukierkami i kilku pierniczkami oraz zaopatrzono w kilkanaście świeczek. Nie było tu ani rumianych jabłek, ani złotych mandarynek, ani pozłacanych orzechów — tych pyszności rybacy, jak rok długi, nie widzą, wyjąwszy odrobiny owoców w jesieni. Nie było sztucznego śniegu ani włosów anielskich, ani rakiet japońskich, sypiących deszcz gorejących a przecie zimnych iskier. Ale był „bom“, duma, podziw i radość dzieci zachwyconych i pewnych, że nic piękniejszego nie może być na świecie.
Święta Bożego Narodzenia przeszły, jak zwykle, w cichem skupieniu. W wigilję, jako w dzień postny, zjedzono tradycyjny obiad, składający się z zupy węgorzowej i smażonego węgorza z bulwą. Wieczorem Seweryn z żoną i dziećmi, odświętnie ubrani, zasiedli do wielkiej misy gotowanych bretlingów z bulwą, poczem dzieciom dano po kawałku „kucha“ (placka), Seweryn zaś kazał sobie zrobić grogu, do którego dolał czerwonego neapolitańskiego wina. A potem zapalono świeczki na choince, Seweryn wyszedł i wróciwszy, cały w białe prześcieradło spowity, jako „Gwiazdka“, ogromną, kosmatą łapą brunatną, na której sino wytatuowane było koło sterowe, rozdawał dzieciom podarunki w postaci pierników, przedstawiających żołnierzy polskich, łakoci, przyczem najstarszy syn dostał harmonijkę ustną. Radość była niezmierna, ale trwała krótko, bo rybacy korzystają z każdej wolnej chwili, aby się móc intensywnie wyspać i wyleżeć pod ciepłą pierzyną. Radosnej Pasterki, o północy, w tym kraju nie znają, niema też zwyczaju wspólnego śpiewania kolęd w rodzinie.
Na drugi dzień Seweryn ubrał się w modre „świątalne“ ubranie i wraz z żoną poszedł na wczesną mszę poranną, po której dopiero zasiadł z rodziną do śniadania, składającego się z wielkiego dzbana pełnego kawy, przysmażonej słoniny, dobrze uwędzonej, chleba i masła. Zanim się z tem załatwiono, już zadzwoniono na drugą mszę, śpiewaną. Mniejsze dzieci wybiegły bawić się na plac przed kościołem, bo dzień był piękny, w domu zrobiło się cicho i tylko garnki psykały i parskały w kuchni, skąd dochodził zapach gotującej się solonej wieprzowiny i kapusty. Po wczesnym obiedzie, wzmocnionym kawą i kuchem, zdrzemnięto się na chwilę, ale tuż znów dzwonek zaczął wzywać na nieszpory. Strzepnąwszy palcami sen z powiek, Seweryn z żoną znów podreptał do kościoła. Powróciwszy do domu spał do kolacji, a po kolacji spał do śniadania. Następny dzień świąt przeszedł tak samo. Przychodzili wprawdzie goście, przychodzili też przebrani chłopcy z kolędą, gospodarz jednak korzystał z każdej chwili, aby się wyspać. W czas burzy Seweryn kładł się i spał przez kilka dni. Zbudziwszy się rano, pytał:
— Jakie „wiodro“?
— Norda-sztorm! — odpowiadał ktoś z rodziny. Seweryn jadł śniadanie i spał dalej.
W południe budzono go.
— Tatku, „pólnie“ (obiad)!
Tatk wstawał, w bieliźnie siadał do stołu, zjadał obiad i kładł się spać. Dzieci się bawiły, biły, krzyczały. Tatk spał. Przychodziły znowu:
— Tatku, wieczerza!
Tatk zjadał wieczerzę i kładł się spać.
Tak sypiał zwykle przez cały czas burzy.
Mniej więcej po Trzech Królach spodziewano się powrotu szprotów, których od jakiegoś czasu nie było. W wieczór Trzech Króli po raz ostatni zapalono świeczki na choince, obdartej ze wszystkich pierników i cukierków i z większej połowy ubogich ozdóbek, poczem miano ją spalić.
Ale Seweryn do tego nie dopuścił.
— Spalcie gałęzie! — powiedział. — Z bomu zrobię sobie prekę.
W przybrzeżnem rybołóstwie naszem „preka“ gra bardzo ważną rolę. Jest to żerdka osadzona w kłodzie i opatrzona chorągiewką, którą zwykle zastępuje pierwszy lepszy łachman. Oczywiście na prece nie brak też „merku“, czyli wyrżniętego nożem znaku właściciela. Kiedy się na morzu stawia „linkę manc“, to jest zastawnych sieci szprotowych lub śledziowych, na końcu tej linki wrzuca się w morze prekę, która pływa w wodzie tak, iż chorągiewkę jej zdaleka widać. Po tej chorągiewce rybak poznaje na morzu, gdzie się znajdują jego sieci.
Zaczęło się teraz dla Sosenki nowe życie, wspaniałe, pełne wrażeń i wzruszeń, choć samotne życie morskie. Kiedy już zaopatrzono ją w kłodę i chorągiewkę sporządzoną z podartej bluzki, pozostałej po jakiejś letniczce, Seweryn wziął ją pewnego zimowego poranku na plecy i wraz z mancami i kręgami lejpra wyniósł ją na brzeg Małego Morza, którego Sosenka dotąd jeszcze nie widziała.
Ledwie dniało. Nad srebrzystemi wodami Małego Morza leżał świt szafirowy, gwiazdy srebrne drżały w głębinach czystego nieba, latarnia Oksywska rzucała w ciche przestworza swe białe raz-dwa-trzy-cztery, a z wiku dolatywał klarnetowy śpiew łabędzi. Od morza dął świeży, rześki powiew.
— Dobra będzie, co? — pytał Seweryn, stawiając prekę na ziemi. — Prosta jest, równa, mocna.
— Ja, ja! — pochwalili towarzysze.
Każdy z nich musiał wziąć prekę w rękę, obejrzeć, zważyć i pokiwawszy głową, postawić na ziemi. Wszyscy byli w skorzniach, sięgających aż po pachwiny, w grubych swetrach, kurtkach skórzanych, włożonych na grube żakirty, i w podobnych do hełmów, nieprzemakalnych zydwestkach z czarną gumką, zaciągniętą pod brodą. Na rękach mieli grube podwójne rękawice wełniane.
Nadziwiwszy się prece dowoli, dźwignęli na ramiona ogromne zwoje lejpra i manc i wszedłszy w wodę, pobrnęli ostrożnie ku kołyszącemu się niedaleko brzegu czarnemu pękatemu batowi, już klaskającemu żaglami.
Zdumiona tem wszystkiem Sosenka, olśniona i nieruchoma z zachwytu, stała wpatrzona w tych ludzi cudownych i w tę łódź przepiękną i w tę szafirową zatokę z białem światłem bliży Oksywskiej, sama sobie wierzyć nie chcąc, że oto wolno jej to wszystko podziwiać własnemi oczami.
A wtem Seweryn, przerzuciwszy sobie przez lewe ramię dwa ogromne zwoje lejpra, wziął ją i, przeniósłszy przez wodę, wrzucił w łódź, do której sam wskoczył.
Bat odsunął się zwolna od brzegu, załopotał żaglami, wybiegł na zatokę i, zatoczywszy łuk ku południowemu zachodowi, pomknął chyżo naprzód.
W tej chwili ze wszystkich stron zaczęły się z szafirowego zmierzchu wysuwać czarne jeszcze żaglowe łodzie rybackie, podobne do puszczanych na wodę pudeł, w które wetknięto wielkie krucze skrzydła. Była to flotylla rybacka, wczesnym rankiem wypływająca na morze. Cudna to była podróż, zwłaszcza gdy słońce wstało i cały świat zapławiło gorejącem różowem światłem. Baty wyorywały w błękitnej wodzie złote brózdy, fale mieniły się lazurem i różem, niebo stało się szafirowe jak w lecie, w powietrzu krążyły mewy, żagle łopotały, na wszystkich łodziach panowało wesele, bo był to pierwszy wyjazd po długotrwałej burzy, pierwszy dzień pracy po długim okresie przymusowego lenistwa.
Daleko na morzu zaczęto w upatrzonych miejscach stawiać mance. Ponieważ nie wiedziano, gdzie znajduje się ławica, zastawiono niemi wielką część morza, aby ją w ten sposób osaczyć i złapać.
Wtedy to ni stąd ni z owąd nowa preka została wyrzucona w morze i pozostawiona, jak się jej zdawało, własnemu losowi. Seweryn wyrzucił ją, łódź odjechała dalej, preka została sama.
Sosenka tak się zlękła, gdy jej słona woda bryznęła w oczy, że w pierwszej chwili zaniewidziała. Odzyskała przytomność z bardzo niemiłem uczuciem, że ziemia chwieje się pod nią. Drzewa nie boją się wiatru ani burzy i nie boją się wody, bo, jak wiadomo, tak je Pan Bóg stworzył, iż mimo że nigdy nie ruszają się z miejsca, od urodzenia umieją znakomicie pływać. Ale co innego huśtać się i tańczyć na falach. Tego Sosenka nie umiała, a do tego teraz właściwie musiała przywyknąć. Był to, tak zwany, taniec preki.
Przez pewien czas zdawało się jej, że skona. Morze podrzucało ją bezustannie, tak że tchu złapać nie mogła. Ledwie wyrzuciło ją wgórę, już spadała nadół, a prócz tego fale huśtały ją to na boki, to naprzód, to wtył.
— Zmiłowania! — wołała zdyszana Sosenka.
— Tańcz! — z niewzruszonym spokojem srogo odpowiadały bezlitosne fale.
Tańczyła tak dzień cały, nieprzytomna ze zmęczenia, bezsilnie podrygująca, bliska śmierci. Gdy dzień chylił się ku wieczorowi, myślała, że męczarnie jej skończą się, tymczasem przeciwnie, z nastaniem nocy fale stały się jeszcze dziksze i bezwzględniejsze. Tłoczyły się na nią jedna za drugą, to wtłaczając ją w słoną wodę, to wyrzucając wgórę, podczas gdy za nogę ciągnął ją sznur przywiązany do leżącej na dnie morza kotwicy, która pilnowała manc, by nie uciekły. Przez całą noc, w ciemnościach, skakała tak Sosenka na huczących falach, aż wreszcie nad ranem usnęła.
Zbudziwszy się, snem trochę pokrzepiona, rozejrzała się dokoła i ze zdumieniem ujrzała chybocące się na morzu daleko szeroko jakieś strachy. Dziwacznie skaczące drągi z płachetkami, mającemi wyobrażać chorągiewki. Miały one tak pociesznie smutne miny i tak groteskowo groźne ruchy, jak nasze strachy na wróble. Przyczaiwszy się za falą, wyskakiwały, przysiadały w wodzie, nagle stawały na fali, niby rycerz wyprostowany dumnie i wyniośle, znów skakały w bok i pochylały się, jak ktoś senny, aby znowu dosiąść fali i sygnalizować coś komuś chorągiewką.
— Boże, co to za dziwadła! — wykrzyknęła Sosenka.
Bała się ich jakiś czas, bo się jej zdawało, że dziwne te figury, osaczywszy ją, wszystkie w dziwacznych podskokach mkną ku niej. Wkrótce jednak zauważyła, iż tajemnicze i okropne pozy tych dziwadeł nie mogą być dla niej groźne, bo strachy tańczą wciąż na jednem i tem samem miejscu. Co więcej, jeden z nich wołał:
— Dobry dzień, nowa koleżanko! Skąd przybywacie?
Obejrzała się dokoła zdziwiona, bo nie przypuszczała, że to do niej mówią.
— Skąd przybywasz, ty, młoda preko? Ty, co się tak oglądasz! Halo, ty, co jesteś pierwszy raz na morzu! Stop! Nie tańcz tak ciągle!
— Fale mną rzucają! — jęknęła żałośnie Sosenka, domyśliwszy się, że to o niej mowa.
— Odsuń się jak najdalej od dragi (kotwica)! — wołał cudak z chorągiewką. — I napręż lejper, to nie będzie tobą tak rzucało! Jaki masz merk?
— Trójkąt! — krzyknęła Sosenka, starając się jak najdalej odsunąć od kotwicy i wyprężyć lejper, którym była do niej przywiązana.
— Merk Lizakowskich z Jastarni! — wołał cudak dalej. — Lepiej ci teraz? No, to dobrze! A cóż to za chorągiewkę masz jakąś dziwną? Nie mogli nic lepszego znaleźć? To na wietrze i wodzie długo nie wytrzyma.
— Kto wy jesteście? — zawołała Sosenka.
— Nie widzisz? Preki, takie same jak ty.
— To i ja tak okropnie wyglądam? — zawołała Sosenka przerażona.
— Nie! Gorzej! Tem bardziej, że jesteś niezgrabna i nie umiesz się zachować jak należy. Przyzwoita preka trzyma się zawsze zdala od kotwicy i mancy, nie poufali się z niemi, bo jest ich dozorczynią! Jest preką — znakiem rybaka, nie narzędziem. He! Dużo wy tam macie dziś dostane?
— Nie wiem!
— To idź, zobacz!
— Jakże ja to zrobię?
— Co za głuptas!
Rzekłszy to, sąsiednia preka wykonała piękny taniec na falach, zatoczyła na morzu krąg i zatrzymawszy się naraz, zaczęła się posuwać prosto, jakby wzdłuż jakiejś linji.
— My coś mamy, ale nie dużo! — zawołała. — W tej lince nie będzie więcej jak dwa centnary. Spróbuj teraz ty!
Sosenka zaczęła sąsiadkę naśladować. Nie szło jej to łatwo, bo jak tu skakać z fali na falę? Zrozumiała jednak, że wszystko polega na chceniu wewnętrznem. Zebrawszy się w sobie, skakała tak długo, póki nie trafiła w rytm obciążającej ją kłody. Wówczas pozostało już tylko nadawać kierunek odpowiedniem kiwaniem się i pochylaniem. W ten sposób skakała, póki nie natknęła się na mance.
— Dobrze, bardzo dobrze — wołała sąsiadka. — Teraz uderz kłodą w mance. Nie czujesz?
— Jest! Jest! — wołała ucieszona Sosenka, wyczuwszy kłodą na mancy coś, jakby miękką zasłonę. — Coś jest!
— Miękkie czy twarde?
— Miękkie!
— To szproty! Bo jakby twarde, to „szachwary“.
„Szachwarami“ nazywają rybacy żyjące na dnie małe szare raczki morskie, które wydostawszy się na mance, objadają złowione w nie szprotki.
— Wróć teraz na swoje miejsce, to porozmawiamy! — wołała sąsiadka. — Ja jestem Emil Herman z Boru!
Rozmawiały, podczas gdy nad mancami wciąż z żarłocznym skrzekiem krążyły mewy, od czasu do czasu siadając na wodzie i objadając mance.
— Co to ptactwo wyrabia! — oburzyła się Sosenka.
— Nie szkodzi! — odparła dobrodusznie sąsiadka. — Bóg dał bretlingi nietylko rybakom, ale i mewom. Patrz, nasi jadą!
Istotnie z głębi zatoki wysunęła się flotylla rybacka, biegnąca na wydętych wiatrem bronzowych żegłach.
Na ten widok wszystkie preki zatańczyły wesoło i zaczęły wymachiwać chorągiewkami. Zafurkotały w powietrzu podarte wichrem wierne proporczyki morskie — resztki starych spódnic, fartuchów, wysłużone rękawy, strzępy wielkomiejskich bluz letnich, wysłużone chusteczki, skromne łachy domowe, pełniące teraz z dumą i mężnie ciężką a niebezpieczną służbę sygnalizacyjną na pełnem morzu.
Łodzie rozbiegły się po morzu, idąc każda ku swej lince z opuszczonemi żaglami. Na łodziach, z oczami utkwionemi w proporczyki prek i latające nad niemi mewy, w zydwestkach i luźnych, przestronnych, szarych eltychach stali rybacy. Już tu i tam szczęśliwa preka wskoczyła do łodzi, by natychmiast zapaść w mocny sen. Za nią z hukiem padała na dno batu wyziębła „draga“ (czteroramienna kotwica), po niej dwuramienna kotew. Następnie rybacy zaczynali wyciągać linkę.
Wyrzucona na łódź Sosenka, zmęczona dwudziestoczterogodzinnym tańcem na falach, zasnęła natychmiast. I przyśniło się jej, że znowu jest na swem dawnem miejscu w pierwszym szeregu na wydmie, zaś u stóp jej leży wielka dębowa beczka i gulgoce:
— Mówiłam ci, że kto naprawdę chce świat zobaczyć, ten go zobaczy. Spełniło się. Mówiłam ci, że możesz zajść daleko, bo jesteś młoda, mocna i piękna. Chciej tylko, a i to się spełni. Zajdziesz daleko i zobaczysz to, czego nikt nie widział!
— Zobaczę! — odpowiada Sosenka, prostując się z dumą. — Zobaczę, bo jestem piękna, mocna i młoda!
— Glupc, glupc, glupc! — szepcą jej sąsiadki. — Ona lichy rozum dostała (warjuje).
Plusk! — i Sosenka znowu tańczy w zimnej wodzie. Tańczy i spogląda za odjeżdżającemi batami, zanurzającemi się głęboko. Przybieżały tu lekkie, z dziobami zadartemi a teraz orzą wodę głęboko, a na pokładzie ich piętrzą się srebrzyste zwoje, niby postawy sukna ułożone mance, całe srebrne od utkwionych w ich oczkach bretlingów. Rybacy nie pracują w tej chwili. Zdyszani, mokrzy, odpoczywają siedząc na ławkach, jedzą chleb ze sadłem, palą papierosy i rozmawiają. Tu i owdzie z łodzi pada strzał do mewy. Odpocząwszy, rybacy doprowadzą wszystko na łodziach do porządku i zaczną wytrzepywać szproty z manc.
A tymczasem preki na morzu ćwiczą się niezmordowanie w swym tańcu, plotkując, wspominając dawne czasy i udzielając sobie nowinek morskich.
W ten sposób poznała Sosenka wszystkie „tonie“ czyli tereny rybackie na Małem i Wielkiem Morzu, biorąc udział tak w połowach szprotów i śledzików, jak też i w zimowych połowach fląderek na haczyki. I stało się wówczas jednego dnia, iż wyznaczono jej stanowisko naprzeciw miejsca urodzenia, naprzeciw wydmy szańca. którego tak długo broniła. Och, jakże Sosenka była wtenczas dumna, jak pięknie tańczyła! A trzeba wiedzieć, że śmigła, sprężysta i młoda, baletnicą była znakomitą i całe morze podziwiało ją, gdy popisywała się starodawnym stylowym tańcem prek. Żadna preka na obu morzach nie tańczyła z takim wdziękiem, jak ona, żadna nie umiała tak figlarnie schować się za falę ni tak lekko wbiec na nią, i stanąwszy na niej, zatrzepotać chorągiewką. Piruety jej w zachwyt wprowadzały mewy, a jej skoki z fali na falę były sławne.
Niestety, drzewka lądowe nie poznały jej i wogóle nie interesowały się tą sztuką. Sosenka daremnie się wysilała, aby im zaimponować. Nie brała im jednak za złe ich obojętności, pamiętając słowa beczki, która sąsiadki jej nazwała pokrakami. Czegoż się można spodziewać po pokrace!
Prawda, bywały dni bardzo ciężkie. Raz na Małem Morzu złapał Sosenkę lód. Przez osiem dni tkwiła w jego więzach, drgnąć nie mogąc, przez osiem dni rybacy nie mogli się dostać do swych manc. Ale to jeszcze nie było najgorsze, bo wówczas Sosenka miała sposobność przyjrzeć się życiu zelintów (fok). Wyłamawszy dziury w miejscach, gdzie skorupa lodu była cieńsza, wychodziły na lód i czarne, obłe, lśniące wylegiwały się na nim, dysząc głośno. Czasami czołgały się na krótkich przednich odnóżach i szczekały. Do preki przez dłuższy czas się nie zbliżały, bojąc się widocznie jej furkoczącej chorągiewki. Ale oswoiwszy się z nią, zaczęły podchodzić coraz bliżej, i Sosenka ze strachem patrzyła na ich silne zęby. Na szczęście wkrótce chwycił mróz tak silny, że foki lodu przełamać już nic mogły. Wydmuchiwały w nim tylko pęcherze, przez które wciągały powietrze. Słychać było w nocy, jak sapią i chrapią w tych pęcherzach.
Wtem zerwał się wilgotny gwałtowny wiatr zachodni, który po całodziennej burzy nad wieczorem uderzył tak potężnie, że lody pokruszył i połamał i przeszedłszy nad ranem ku północy, zepchnął je ku morzu.
O, to była straszna noc! Ogromne „szczyty“ (tarcze) lodowe wpadały na siebie ze szklanym dźwiękiem i hukiem, miażdżąc się wzajemnie. Tworzyły się z nich na morzu całe zwały, któremi miotały wściekle wyzwolone z pęt, rozsrożone czarne wody. Nordwest-sztorm wył, ryczał, grzmiał i rzucał się na lody, jakby mszcząc się za to, że śmiały się tu rozpanoszyć. A nad tem wszystkiem świecił blady księżyc. obojętnie zaś mrugała swe raz-dwa-trzy-cztery bliża Oksywska.
Sosenka została porwana wraz z linką. Wtłoczona między szczyty płynęła, nie wiedząc dokąd, bojąc się, że lada chwila zdruzgotaną zostanie przez lody. Na szczęście po pewnym czasie szczyty rozluźniły się, stało się przestronniej, draga zahaczyła mocno o grunt i linka zatrzymała się.
Znaleziono ją jednak dopiero po dwóch dniach, gdyż burza i pływające po zatoce lody nie pozwoliły wyjechać prędzej na morze.
Takich przygód miała Sosenka niemało, ale jakoś zawsze udawało się jej szczęśliwie z tych tarapatów wydostać, tak że naogół nie narzekała.
Ale w głębi duszy marzyła wciąż o tem, aby wydostać się na świat szeroki i zobaczyć to, czego nikt nie widział, a przynajmniej to, czego tu nie było. Wierzyła pewnie, że zasługuje na to, bo któż tak pięknie, jak ona, tańczy taniec prek! Powiedzieliśmy przecie, że na obu morzach i t. d. Ale cóż to znaczy, — mewy i kilka głupich morszwinków! Czyż oni mogą ocenić prawdziwą artystkę, prawdziwą sztukę?
— Mój Boże! — myślała Sosenka nieraz z żalem. — Gdybym ja tak mogła pokazać się ze swym tańcem na szerokim świecie! Przestałam być drzewem, nie tkwię już w jednem miejscu, jestem niby wolna, ale cóż mi to za wolność, skoro zawsze muszę pilnować tych głupich, cuchnących manc, które po pewnym czasie czeka co najwyżej los ścierek do zmywania podłogi! Ja i one! Cóż za porównanie! A jednak dla nich życie oddaję, im służę.
Pewnej nocy — było to na Wielkiem Morzu — zerwała się niespodziewanie straszna „zyda“ (wiatr południowy), już nie burza, ale wprost orkan. Morze zmieniło się w piekło. Ogromne fale parły ku północy, siadając sobie na grzbietach, rosnąc w góry, rozwierając w morzu przepaście. Szarpana przez nie Sosenka czuła, jak draga broni się — wierna to była kotwica, trzeba przyznać! — jak pazurami trzyma się dna, równocześnie jednak czuła też, że biedaczka drży cała z wysiłku i chwilami zrywa się. Wreszcie coś trzasło, wszystko zmięło się w wodzie i powietrzu, i Sosenka jak strzała poleciała na północ.
Straciła przytomność.
Kiedy się zbudziła, była na morzu sama.
Właśnie wstał był blady, szary świt. Przy jego świetle było widać pustynny bezmiar wód falujących rytmicznie. Zresztą — nic. Ani góry, ani strądu, ani statku, ani batu, ani nawet preki żadnej. Nic. I tylko jednostajny szum fal.
Szary świt zgęstniał powoli w mgłę. Na morze padła biała douka. Podczas mgły na morzu z pokładu statku nie widać nic, ale od fal zawsze coś widać, bo mgła nie dotyka powierzchni morza, a tylko zwisa nad nią w pewnej wysokości. Więc Sosenka widziała przestwór morza i skaczące fale — a tylko nieba nad tem wszystkiem nie było. Z doświadczenia wiedziała, że podczas douki ogłaszają się statki syrenami, była więc pewna, że wkrótce ryk ich przynajmniej usłyszy. Nic. Cisza.
Zrozpaczona, z roztkliwiającą naiwnością jak najpiękniej odtańczyła swój taniec prek, jakgdyby wzywając w ten sposób miłosierdzia. Nic. Tylko jednostajny szum fal. I zupełna samotność.
Sosenka nigdy jeszcze samotną nie była.
Tak to trwało przez kilka dni i nocy. I Sosenka tańczyła wciąż, nie wiedząc nawet, czy nie tańczy na jednem i tem samem miejscu.
Gdy mgła opadła, Sosenka ujrzała przed sobą fale szafirowe, obrzeżone biało-srebrnemi pianami. Ale nic więcej, prócz bezbrzeża pustyni morskiej.
Zobaczyła to, czego nikt nie widział.
Wreszcie porwał ją prąd, który po kilku dniach przyniósł ją ku jakiemuś lądowi.
Były tam straszne góry porosłe czarnemi lasami, przysypanemi śniegiem. Na szczytach gór śnieg ten błyszczał jak srebro. Na skalistem wybrzeżu widniały wioski rybackie.
Prąd niósł sosenkę ku nim.
— Nareszcie — widać ludzi! Widać bat, w nim rybaków w zydwestkach i szarych eltychach, widać jak pracują na łodzi.
Więc Sosenka, szczęśliwa, zebrawszy w sobie wszystkie siły, wykonała przed nimi z wdziękiem swój taniec prek — to filuterne osunięcie się za falę, mały piruet, skok na prawo, piękne wspięcie się na falę, groźne pochylenie się z proporcem naprzód, jakgdyby to była lanca ułańska, znowu chytry skok wstecz za falę. skok na lewo i znów dumna poza na grzbiecie fali. Taniec przedziwny, wyrażający i streszczający cały rytm morza, tempo biegających fal, ruch, siłę.
— A cóż to za potwora! — zawołał ktoś na łodzi. — Patrzcieno, chłopcy!
Rybacy mówili wprawdzie obcym językiem, lecz, jak wiadomo, drzewa rozumieją wszystkich ludzi.
To też i Sosenka zrozumiała, ale zakłopotana, nie wiedząc co czynić, z wdziękiem i elegancją tańczyła dalej.
Rybacy na łodzi wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Skąd się ten strach tu wziął? — wołali. — Co to takiego?
Podpłynęli bliżej ku prece, którą jeden z nich wciągnął na łódź. Oglądali ją ciekawie, podając sobie z rąk do rąk i z uśmiechem kiwali głowami.
Stary sternik obejrzał ją i wyjąwszy fajkę z bezzębnych ust, mówił sepleniąc:
— To chyba duch z przed lat pięćdziesięciu. To preka, pływak z chorągiewką, wskazujący, gdzie jest linka zastawiona na morzu. Ale my manc oddawna już nie używamy, więc wy nawet nie wiecie, co to preka. Skąd ona się tu wzięła?
Obejrzał ją jeszcze raz i położył na dnie łodzi.
Zwyczajem prek Sosenka natychmiast zasnęła.
Śniła się jej beczka śmiejąca się jadowitem bulkotaniem:
— Mówiłam ci, że zajdziesz w świecie daleko, byleś tylko chciała, i zobaczysz to, czego nikt nie widział.
Potem wszystko zniknęło.
Sosenka nie obudziła się więcej.









  1. Na półwyspie Helskim aż do czasów polskich wogóle doktora stałego nigdy nie było, Niemcy o kilka tysięcy biednych rybaków polskich nie dbali i nic im na nich nie zależało. Mieli dość rybaków na długiem wybrzeżu swego morza. Tym nie żałowali ani nie skąpili niczego, podczas gdy rybacy polscy, których nie stać było na sprowadzenie lekarza z Pucka, w razie ciężkiej choroby leczyli się sami domowemi środkami, często zupełnie nieodpowiedniemi a nieraz połączonemi z gusłami. Dopiero rząd polski ustanowił na półwyspie stacje sanitarne pod zarządem stosownie wykształconych pielęgniarek a dozorowane przez lekarzy i władze sanitarne z Pucka.
  2. Piasek fioletowy czyli „literacki“ jest to piasek, który dawniej służył przy pisaniu do posypywania atramentu. Zastępował bibułę. Ponieważ jego ciężar gatunkowy różni się od ciężaru gatunkowego zwykłego piasku morskiego, morze wyrzuca piasek „literacki“ osobno, tak że na strądzie tworzą się jakgdyby sińce, wielkie sine plamy. Otóż to napozór tak chaotycznie falujące i burzące się morze, w rzeczywistości pracuje do tego stopnia precyzyjnie, że nigdy piasku fioletowego z piaskiem zwykłym nie pomiesza, lecz zawsze układa go oddzielną warstwą, na wierzchu, jako lżejszy, Ten to piasek swego czasu zbierały rybaczki na strądzie i sprzedawały w Gdańsku, skąd wysyłano go na ląd.
  3. W druku — w ciężkiem, trudnem położeniu.
  4. Zostawić w sztychu, z niem. „Im Stich lassen“ — opuścić w niebezpieczeństwie, w trudnem położeniu.
  5. Kipa — wielki kosz na ryby, mieszczący nieraz i 30 kg ryby.
  6. Żagiel barki rybackiej dzieli się na osiem części, zwanych rewinami, które zwija się stosownie do siły natężenia wiatru. Jeśli jest wiatr zwykły lub lekka tylko briża, żagla się nie zwija. Wtedy rybak mówi, że ma wiatru na żagiel. Jeśli briża jest silniejsza, zwija się dwie rewiny, i taki wiatr określa się, jako wiatr „na sześć rewin“. Rybacy z Kuźnicy, z Chałup i z Jastarni, mający najlepsze tonie na Małem Morzu, krzywią się już na sześć rewin, gdy rybacy z Boru, uprawiający połowy głównie na Bałtyku, nie cofają się przed wiatrem na cztery rewiny. Wiatr na dwie rewiny, co oznacza, że trzy czwarte żagla zostały już spuszczone, to już jest sztorm. W ten sposób siłę natężenia wiatru mierzą nasi rybacy. Na większych statkach żaglowych mierzy się siłę natężenia wiatru zapomocą t. zw. skali Beauforta.
  7. „h“ w gwarze rybackiej jest nieme. Stąd zamiast Wejherów, mówi się Wejerów, co w innych przypadkach ściągnięto. Tak więc mamy: W Wejrowie, do Wejrowa i t. d.
  8. Bom — z niem. Baum — drzewko, choinka.
  9. Wioska rybacka na Helu.
  10. Z niem. Stelle, w gwarze rybackiej posada.
  11. Aby to wszystko marnie zginęło! — najsilniejsze przekleństwo naszych rybaków, którzy lądowych klątw ani wymyślań nie znają.
  12. Siekiera na długiem toporzysku do wyrębywania przerębli podczas zimowego połowu węgorzyków puckich na ościenie.
  13. Skór fokowych.
  14. Z niem. Brise — silny powiew.
  15. Sztaba w przodzie łodzi.
  16. Fale — po rybacku.
  17. Kol w gwarze rybackiej — plankton, pożywka.
  18. Wyrażenie rybackie, określające rzucanie się wielkiej ilości ryb w sieci.
  19. Rybacy zwykłą burzę nazywają „sztorm“, większą — „sztorm-arkun“, to jest orkan, a „pest-sztorm-arkun“ jest tylko stopniowaniem orkanu.
  20. Denega (akcent na „de“) po rybacku fala; liczba mnoga — denedżi.
  21. Określenie ciszy morskiej, wzięte z niemieckiego „Spiegelglatt“.
  22. Wełniany sweter domowej roboty, całotkany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.