Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cy łakomo, tak iż widać było czerwone wnętrze jego paszczy i wywieszony ozór. A kiedy indziej dzieci widziały się wśród tych wszystkich cudów, niby dwa punkty, czerwony i zielony, z wielkiemi kromkami chleba ze sadłem w rękach, i chlebem tym karmiły wszelkie stworzenia tego dziwnego kraju, a zwierzęta bawiły się z niemi, ptaki różne wyrywały im kawałki chleba z rączek lub ciągnęły je za sukienki, łabędzie śpiewały, słońce zaś czerwone tańczyło z uciechy na niebie.
Albo też śniło się dziecinkom, że wraz z wichrem lecą ciemną nocą nad morzem wzburzonem. Fale ryczą, a wicher dmie z taką siłą, że już skrzydłami nadążyć mu niepodobna, i łabędzie, zbyt silnie popychane, potykają się w powietrzu, jak potyka się dziecko, mocno przez matkę trącone w plecy. Nie widać nic, wycie wichru jest tak silne, że już nie słychać szumnego świstu skrzydeł lecących łabędzi. Skrzydła już mdleją, stado zniża lot, jakgdyby chciało siąść na wodzie i odpocząć, ale Jakżeż tu siąść na falach, które pianę białą rzucają pod obłoki, jakżeż siąść na tych przewalających się, ryczących, ruchomych górach czarnej wody? Czarny wicher w górze, czarna woda na dole, a wśród tej śmierci czarnej zbłąkane stado białych łabędzi. Lecz oto przewodnik bije naraz wiatr potężnemi skrzydłami, kieruje się ku górze i podrywa zmę-