Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czony, z czarną krawateczką na białym gorsie koszuli, chodził od biura do biura i uśmiechnięty, z wesołą twarzą prosił o robotę, bo choć młody, wiedział już dobrze, że ludzi najłatwiej ująć uśmiechem. Zgrabny, mocno zbudowany, z dużemi, silnemi dłońmi rozszerzonemi przez wiosłowanie, ładny chłopak o różowej twarzy, błękitnych oczach i jasnej czuprynie, wszędzie budził sympatję i współczucie. Wiedziano dobrze, co to zły rok na półwyspie. Ale zajęcia znaleźć nie mógł. Robotników było więcej, niż potrzeba. Prócz tych, którzy stale mieszkali w Gdyni, codzień pociągi ranne zwoziły setki robotników z okolicy, z Redy, a nawet z dalekich Kartuz. Wszystkie wysiłki i starania chłopca były daremne. Tatk za późno spostrzegł się, że zima źle się zapowiada. I za późno chłopca do miasta wyprawił. Gdy Paweł przybył do Gdyni, wszystko już było rozchwytane.
Starał się też dostać na statek ale i to było rzeczą bardzo, trudną. Obiecywano mu coś kiedyś, wciągano jego nazwisko na różne listy, rozmawiał z kapitanami i z bosmanami, czekał, aż wreszcie zrozumiał, że nikt o nim nie pamięta, że ludzie obiecują mu to i owo tak sobie, tylko poto, aby się go pozbyć.
Tak tedy wałęsał się po mieście i po porcie, z zazdrością przyglądając się pracującym.