Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/419

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śmierci. Gdy dzień chylił się ku wieczorowi, myślała, że męczarnie jej skończą się, tymczasem przeciwnie, z nastaniem nocy fale stały się jeszcze dziksze i bezwzględniejsze. Tłoczyły się na nią jedna za drugą, to wtłaczając ją w słoną wodę, to wyrzucając wgórę, podczas gdy za nogę ciągnął ją sznur przywiązany do leżącej na dnie morza kotwicy, która pilnowała manc, by nie uciekły. Przez całą noc, w ciemnościach, skakała tak Sosenka na huczących falach, aż wreszcie nad ranem usnęła.
Zbudziwszy się, snem trochę pokrzepiona, rozejrzała się dokoła i ze zdumieniem ujrzała chybocące się na morzu daleko szeroko jakieś strachy. Dziwacznie skaczące drągi z płachetkami, mającemi wyobrażać chorągiewki. Miały one tak pociesznie smutne miny i tak groteskowo groźne ruchy, jak nasze strachy na wróble. Przyczaiwszy się za falą, wyskakiwały, przysiadały w wodzie, nagle stawały na fali, niby rycerz wyprostowany dumnie i wyniośle, znów skakały w bok i pochylały się, jak ktoś senny, aby znowu dosiąść fali i sygnalizować coś komuś chorągiewką.
— Boże, co to za dziwadła! — wykrzyknęła Sosenka.
Bała się ich jakiś czas, bo się jej zdawało, że dziwne te figury, osaczywszy ją, wszystkie w dziwacznych podskokach mkną ku niej.