Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Noc nie była wprawdzie księżycowa, ale nie była też ciemna. Na ziemi leżała blado świecąca przezroczysta mgiełka. Wiatru nie było, zato mróz był okropny. Rybak szedł długo, aż wreszcie zatrzymał się nad brzegiem cichej, bladej od lodu zatoki. Postał tak chwilę, a potem zdecydowanym ruchem złożył saneczki na wybrzeżu, umocował „bierdżadła“ (rodzaj „żabek“, umożliwiających chodzenie po lodzie) pod podeszwami i, przywiązawszy silnie lejper do rękojeści beki, ostrożnym, lecz pewnym krokiem zaczął iść przez zatokę.
Gdy się po kilku minutach obejrzał, brzegu już widać nie było. Gdzie okiem rzucić — rozciągała się blado świecąca pustynia lodowa. Panowała zupełna, martwa cisza. Tylko bliża Oksywska mrugała białem okiem.
Kierując się nią, rybak szedł. Starał się stąpać jak najciszej. Szedł tak długo, sam jeden, za towarzysza mając tylko nikły swój cień. W pewnem miejscu położył się na lodzie i zaczął się powoli i ostrożnie czołgać. Trwało to bardzo długo, ale rybacy są wytrwali. Wreszcie rybak przywarł do lodu i przyłożył doń ucho. Od tej chwili pełzł naprzód, tylko od czasu do czasu z uchem przy lodzie. Po długim czasie pokazała się na lodzie wypukła „błona“, to jest pęcherz wydmuchany