Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz oto ukazuje się szwadron wesoło brykających, małych, pękatych morszwinów. Szkólny nie słyszy, lecz rozumie, że one coś wołają, i zdaje mu się, że wołają: Hura!
— To jazda mego ojca — mówi idąca obok niego królewna.
Wkrótce zajaśniał przed nimi wspaniały pałac o zielonych, rzęsiście oświetlonych oknach, przysłoniętych zasłonami z trawy morskiej, przez które jednak przenikał miły blask. Ku szeroko otwartym podwojom wielkiej bramy wiodły czarne schody z fok, które się tam poddańczo ułożyły. Dalej widać było amfiladę ogromnych sal pełnych światłości, niewiadomo skąd pochodzącej, bo lamp nigdzie nie było. Na samym końcu amfilady znajdowała się sala tronowa, gdzie na złotym tronie siedział potężny starzec z długą zieloną brodą i zielonemi włosami. Oczy miał trochę rybie, ale poczciwe, rysy twarzy poważne, budowę potężną. W prawej ręce dzierżył złoty trójząb. Obok jego tronu stał drugi tron, również złoty, tylko trochę mniejszy, tuż zaś przygotowany był fotel, jakiego używa się na lądzie, z tem tylko, iż znajdowała się na nim blaszka z napisem „Sachsen“, widać z rozbitego statku.
Król powstał na powitanie gościa i szerokim ruchem wskazał mu fotel, potem usiadł, a przy nim usiadła na mniejszym tronie Agnes. I teraz dopiero szkólny zobaczył, że jest to ......