Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kroków już nic nie było widać. Gałęzie sosen były ni tak oblepione, że wyglądały jak łapy białych niedźwiedzi. Poczta niemal co minute musiał otrząsać z siebie śnieg. Zatokę zasłoniła gęsta, biała, ruchoma zasłona. A wtem rozległy się w głębi lasu wesołe okrzyki dziewczęce. Głosy były młode. radosne i dźwięczne jak dzwonki, a nawoływania spowite były, niby w wianuszki, w jasny, srebrzysty śmiech. Poczta w pierwszej chwili pomyślał, że to dziewczęta rozbawione gonią się w lesie, w tej chwili jednak przypomniał sobie, że w taki czas żaden dzeus nosa z domu nie wyściubi. I one goniłyby się teraz w lesie? Rzecz niemożliwa!
Więc kto się tam tak pięknie i wesoło navoluje, któż po lesie ugania? Kto się śmieje tak wesoło, że aż serce od tego taje?
Poczta stanął i słuchał.
Śnieg, który w lesie padał nieco wolniej i nie tak gęsto, jak w otwartem polu, tłumił trochę dźwięczną i radosną wrzawę głosów dziewczęcych, ale i tak słychać je było wyraźnie. Głosiki, melodyjne jak skoczne dźwięki skrzypiec, odbijały się od pni sosnowych i od wydm tak, że chwilami łączyły się w słodkie, jasno brzmiące, ucieszne akordy. Śnieg walił. a las grał tą radosną muzyką.
Zdziwiony Poczta stał bez ruchu i słuchał. Doleciał go pełnobrzmiący, dźwięczny akord,