Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwykłe rybackie korki na miejscu, z którego wziął złote, i odszedł.
Ale tu znów zdarzyła mu się przygoda. Szedł ścieżką leśną ku alei, zamyślony. Wtem potknął się o coś i upadł. A tuż runęło na niego jakieś cielsko śliskie i mokre i zaczęło go szarpać i dławić. Jako się rzekło, szkólny mocny nie był, ale za to był zwinny, więc wyślizgnął się z pod owego cielska, skoczył i zaczął zmykać, mając w oczach wizję ogromnego zelinta, który mu się podsunął pod nogi. Taki zelint, ważący do ośmiu centnarów, gdy raz lub drugi całą wagą swego ciała padnie człowiekowi na pierś, może ją zmiażdżyć. Tego szkólny uniknął, zauważył jednak, że płaszcz ma w niektórych miejscach podarty.
Tej nocy nie stało się nic.
Na drugi dzień po południu szkólny wyszedł sobie na przechadzkę, ale nie do lasu, lecz nad zatokę, gdzie dymiły wędzarnie i czerniały żagle pomarenków, wracających z połowu. Niedaleko starego krzyża, oznaczającego granicę dwóch rybackich wiosek, spotkał dziewczynę w płomienistym swetrze i z szafirowemi oczami. Nie mówiła nic, patrzyła tylko na niego, on zaś spojrzał na jej nogi i zauważył na nich kupione u Papaszka korki.
— Pasują panience korki? — zapytał.
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko.