Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyłamawszy dziury w miejscach, gdzie skorupa lodu była cieńsza, wychodziły na lód i czarne, obłe, lśniące wylegiwały się na nim, dysząc głośno. Czasami czołgały się na krótkich przednich odnóżach i szczekały. Do preki przez dłuższy czas się nie zbliżały, bojąc się widocznie jej furkoczącej chorągiewki. Ale oswoiwszy się z nią, zaczęły podchodzić coraz bliżej, i Sosenka ze strachem patrzyła na ich silne zęby. Na szczęście wkrótce chwycił mróz tak silny, że foki lodu przełamać już nic mogły. Wydmuchiwały w nim tylko pęcherze, przez które wciągały powietrze. Słychać było w nocy, jak sapią i chrapią w tych pęcherzach.
Wtem zerwał się wilgotny gwałtowny wiatr zachodni, który po całodziennej burzy nad wieczorem uderzył tak potężnie, że lody pokruszył i połamał i przeszedłszy nad ranem ku północy, zepchnął je ku morzu.
O, to była straszna noc! Ogromne „szczyty“ (tarcze) lodowe wpadały na siebie ze szklanym dźwiękiem i hukiem, miażdżąc się wzajemnie. Tworzyły się z nich na morzu całe zwały, któremi miotały wściekle wyzwolone z pęt, rozsrożone czarne wody. Nordwest-sztorm wył, ryczał, grzmiał i rzucał się na lody, jakby mszcząc się za to, że śmiały się tu rozpanoszyć. A nad tem wszystkiem świecił blady księżyc. obojętnie zaś mrugała swe raz-dwa-trzy-cztery bliża Oksywska.