obrzydliwy tran, nie potrzebowała już tego lekarstwa, bo świetnie zastąpiły je smaczne i tłuste szprotki, wędzone, gotowane lub smażone. Było im tak dobrze w tej rybackiej wiosce, że dziwiły się, dlaczego ludzie, zmęczeni miastem i jego gwarem, nie przyjeżdżają tu odpocząć choćby nawet w zimie, kiedy w wiosce panuje cisza i spokój, a na morzu jest ruch i życie największe.
Choroba Dorotki była tylko skutkiem jej lekkomyślności. W czasie nieobecności mamusi, widząc bawiące się niedaleko domu dzieci, wybiegła do nich z ciepłego pokoju bez sweterka i szalika. Goniąc się z niemi, zawiodła je na strąd. Dzień był wprawdzie, jakby to powiedział mieszkaniec lądu, słoneczny, pogodny, tylko trochę wietrzny, w rzeczywistości jednak był to „nordowy sztorm“, według wyrażenia rybaków, to znaczy, że wiał silny, zimny wiatr północny, mało dający się odczuwać w osłoniętej lasem wiosce, ale do szpiku kości przejmujący ziąbem na strądzie. Lekkomyślność tę Dorotka przypłaciła ciężką i długą chorobą.
Kiedy się jej zrobiło lepiej, mamusia, chcąc powetować sobie straty i koszta leczenia, musiała się znowu ostro wziąć do pracy, i z tego powodu nie mogła już przesiadywać przy Dorotce tak długo, jak przedtem. Dziewczynka widywała mamusię głównie rano, w południe
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/57
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.