Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

374

„sachej“ zaczynał huczeć groźnie dźwięcznym basem. Wtedy drzewa na „górach“ zaczynały drżeć z trwogi, szemrać i narzekać, bo wszystkie wiedziały, że to już ogłasza się i zapowiada straszliwy „narda-sztorm“. Grzebień pian na „sacheju“ rósł w oczach, wyciągał się w długi biały sznur i rzucał przed siebie ku brzegowi dziewięć wściekłych fal. Biada lekkomyślnemu lub nieostrożnemu rybakowi, któryby przejechał „sachej“, owej dziewiątej fali nie przeczekawszy, bo wówczas „sachej“ nakrywał go groźnym bałwanem, przewracał łódź, a ludzi topił.
Nagle zrywała się burza i z dziką gwałtownością padała na drżący z niepokoju i naprężenia las, który wydawszy wielki okrzyk wojenny, stawał do boju. Morze ryczało, przez „sachej“ skakały ogromne białe konie i z wyciem i głośnym tętentem leciały ku brzegowi, jakby go chciały roztratować. Narda parła swą szeroką, twardą, zimną piersią, a drzewięta, choć wrzeszczały z bólu i strachu, wymachiwały groźnie koronami i siekły niemi wiatr, aż burza skowytała, jak ranny potwór. I tak to trwało nieraz przez długie dni i noce, a czasem tygodnie.
Lecz nasze drzewka nadmorskie mają ten sam sposób myślenia, co i rybacy, którzy w czas burzy śmieją się i mówią: