— A z której strony się kręci i w którą? — pytała dziewczynka.
— Czekaj, niech się lepiej przyjrzę... Od wschodu, tak, to wschód! ku południowi.
— A czy więcej ku południowi, czy ku wschodowi?
— Nie, więcej ku południowi!
— Ost naddał i idzie do zydy! — westchnęła Dorotka. — To jest licho!
— Mówisz, jak stary rybak! — roześmiała się mamusia. — I cóż ci może zależeć na tem, z której strony wiatr wieje?
— Ost dziś do mnie w nocy nie przyjdzie!
— Et, pleciesz! — rzekła mamusia, która, zajęta wykładaniem szynki na talerz, nie dosłyszała dobrze.
Po śniadaniu przyszły dzieci i Dorotka tak się rozbawiła, że zupełnie o nocnych odwiedzinach zapomniała. Na drugi dzień nie spytała nawet, z której strony wiatr wieje.
A tymczasem zrobiło się zimno, tak, że trzeba było w piecu dwa razy dziennie palić. Mimo to Dorotka rano kuliła się pod pierzynką na swem łóżeczku, a mamusia, grzejąc wodę do mycia, narzekała na mróz. Dzieci, przychodzące do Dorotki, rączki miały zimne jak lód, a policzki czerwone, jakby wyszczypane. Wesoło opowiadały, jak to ślizgają się na sadzawkach nad brzegiem zatoki, albo w lesie na zamarzniętych kanałach. Dzieciom łatwo
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/76
Wygląd
Ta strona została skorygowana.