Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wśród tego ludu morskiego kot morski kręcił się całemi dniami, obwąchując skorznie i nigdy z soli morskiej nie wyprane „buksy“ (spodnie rybackie), najchętniej zaś siadał przy grającej szafie, i słuchając twardego łomotania jej wnętrza, uszami łowiąc urywki rozmów i roześmianemi wewnętrznie oczami patrząc to na ostre ogorzałe twarze o jasnych bystrych oczach, koloru wody morskiej lub nieba, to na tatuowane, ogromne, brunatne dłonie, opowiadające wyraziściej od ust, mruczał zcicha, uśmiechał się do siebie i z wyniosłą, wybaczającą miłością myślał o swem byłem królestwie.
Tak przeszła zima, w tęsknem i żałosnem rozpamiętywaniu minionych dni świetności.
Wiosna przygnębiła kota morskiego, wyziewy krwi w składzie rzeźnickim stały mu się wstrętne, nawet na „leberworszta“ (wątrobiankę) patrzeć już nie mógł. Drzewięta zieleniały, trawa już już zaczynała wynikać, ptactwo ciągnęło z zydą (wiatr południowy) nieprzejrzanemi stadami, do wędzarni zwożono srebrne mielnice (ryby łosiosowe, wagi do dwóch funtów) i on wiedział, że na morzu oddawna już grają sobie (bawią się) śliczne wielkie łososie o czarnych lśniących grzbietach i srebrnych nakrapianych ciałach — w marcu i kwietniu jeszcze senne, ale w maju, jakie zwinne, nieuchwytne i śmiałe! — Wtedy to