Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biegało łukiem nad ziemią, podczas gdy długą noc, następującą po krótkim dniu, rozświetlało drgające światło smug żółtozielonych, to gasnące, to znów wybuchające nagłemi płomieniami. Duszyczki dzieci leciały do tej krainy ponad ziemią skalistą i pokrytą lasami, ponad wielkiem szafirowem morzem, usianem śpiczastemi, cichemi wyspami, leciały długo, słysząc koło siebie świst i szum skrzydeł łabędzich, leciały tęskniąc i kwiląc z radości. Aż wreszcie pokazywała się długa, biała równina lodowa, lśniąca od słońca lub też widmowo biała w nocy, a w niej jeziora szafirowe, dalej zaś promieniste, wysokie łańcuchy gór lodowych. Tam, w kraju ciszy, na tych szafirowych jeziorkach, objętych niepokalanem ocembrowaniem lodów dziewiczych, duszyczki dzieci siadały wraz z łabędziami, rozglośnym klangorem napełniającemi przeczyste, mroźne powietrze. A gdy tak przelatywały z jeziorka na jeziorko, zdarzało się im widzieć wielkie rzesze ptaków w białoczarnych sukniach i ze skrzydłami zmarniałemi, które przypominały ramiona ludzkie. A dalej znów nad brzegiem zimnego, lecz jakże mieniącego się barwami morza wylegiwały się na lodowatej plaży nieprzeliczone stada psów i lwów morskich, podczas gdy daleką, świecącą równią lodową pomykał kudłaty biały niedźwiedź, przystający czasami i poziewają-