mała długą dzidę. Piękna jej twarz była zimnej, kamiennej bieli, surowej powagi, ale w wielkich szafirowych oczach ciepło świeciła dobroć. Nad głową miała promienną łunę zielono-żółto-pomarańczową, glorję z barw Zorzy Północnej.
Dorotka klęczała na łóżeczku, wpatrzona z podziwem w jaśniejącą za oknem srebrną, wyniosłą postać pani Nordy.
Sztorm huczał, fale morskie grzmiały, las jęczał.
Dumna, surowa pani Norda w zamyśleniu patrzyła jakiś czas na klęczącą przy oknie dziewczynkę, aż wreszcie jej gorejące szafirem wielkie oczy zaczęły się uśmiechać.
Strąd Dorotki świecił.
— Poznajesz mnie? — zapytało zjawisko.
— Pani Norda! Pani Norda! — wołała z zachwytem Dorotka.
— Tak. Jestem Norda. Przyleciałam tu z dalekich pól lodowych, gdzie niema nic, prócz śpiczastych, białych turni i jarów w lodzie, gdzie latem, mimo iż w słońcu jest gorąco, lody nie topnieją, w cieniu zaś można zamarznąć na śmierć. Nie ujrzysz tam ani ptaka żadnego, ani zwierzęcia, ani żadnej żywej istoty, nie usłyszysz żadnego głosu żywego, nie ujrzysz nic, prócz zorzy północnej i gorejących w słońcu ogni gór lodowych. A czasem wszystko ginie w gęstej chmurze
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/91
Wygląd
Ta strona została skorygowana.