Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dzieci zaczęły ojcu dziękować, ale nie wiedziały, czemu to pozwolenie zawdzięczają.
Oto tatk postanowił skorzystać ze sposobności i, jeśli łabędzie istotnie blisko przypłyną lub wyjdą na brzeg, zastrzelić je.
Czternaścioro dzieci wyżywić trudno, a kulpś może mieć i trzydzieści funtów wagi, a to przecie coś znaczy. Teraz wprawdzie post, mięsa jeść nie wolno, ale to nic, można zasolić i będzie mięso na Wielkanoc. Rybak miał z czasów wojny zachowany karabinek, z którego ukradkiem strzelał w lesie sarny lub zające, miał też jeszcze kilkanaście naboi. Otóż pozwoli dzieciom pójść, żeby mu zwabiły łabędzie, sam podkradnie się za niemi, jak będzie mógł najbliżej, a potem zastrzeli przynajmniej jednego łabędzia, choć i drugiego, kto wie, może trafi w locie. Strzelał celnie.
Na drugi dzień rano dzieci pobiegły nad zatokę. Rozumie się, chciały z niemi iść i inne dzieci, ale tatk nie pozwolił i kazał siedzieć w domu, sam zaś wziął karabinek, ukrył go pod połą żakirtu i tyłami wioski przekradł się na wybrzeże tak, żeby go nikt nie zauważył.
Tam położył się w zakląknięcie gruntu i czekał, co będzie dalej.
Dzieci swoje widział. Biegały po wybrzeżu, jak dwa kolorowe punkciki, jeden zielony, drugi czerwony. Wymachiwały rękami, krzyczały coś, a chwilami znikały za nadbrzeżne-