Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żagli, koców i innych rzeczy nie chciał nawet słyszeć.
To niedorzeczne może, ale szlachetne zaparcie się siebie, ta głęboka wiara i ufność w Opatrzność dziwnie działała na Pawła. Nieraz, gdy mu dokuczał głód, a jeszcze bardziej chłód, myślał o ciepłym pokoju w domu ojcowskim. Choćby była tylko bulwa lukiem podlana — mniejsza z tem! A z pewnością tak źle nie jest, bo przecie przez jakiś czas szprotów było dość i tatk na pewno miał za co dokupić bulwy i mąki. Chciał wrócić do domu. Zdarzało się, że już — już otwierał usta, aby to powiedzieć bosmanowi, ale gdy tylko ujrzał jego poważną, przybladłą trochę twarz i wierne, uczciwe, błękitne oczy, głos wiązł mu w gardle i wstyd mu się robiło. Więc cierpiał dalej.
Pewnej nocy, gdy na pokładzie czuwał Krauze — a było to w czas gwałtownej burzy — Paweł zerwał się nagle i usiadł przerażony na swem leżu. Miał wrażenie, jakgdyby słyszał we śnie jakiś straszliwy trzask, a teraz wyraźnie czul, że okręt drewa, wyraźnie czuł jego kołysanie się.
— Czyżby się zerwał z kotwicy? — pomyślał. — Sztorm zrobił go flot?
Zaczął się pośpiesznie ubierać.
Gdy był już napół ubrany, zauważył ze zdumieniem, iż w kabinie jest zupełnie jasno.