Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystkie szyby w wielkich izbach szkolnych zadzwoniły. Drzewa przy kościele, nisko pochylone, szumiały, a zdaleka już słychać było ryk wzburzonego morza.
— To niemożliwe — rzekł szkólny, zatrzymawszy się, bo wiatr rzucił mu w usta tyle powietrza i z taką siłą, że mało mu płuc nie rozsadził. — Nie dojdziemy. Przecież to daleko, parę kilometrów, a wicher z nóg zbija i przytem tak ciemno, że ciebie nawet nie widzę.
— Dojdziemy — odrzekła. — Niech mi pan tylko rękę poda.
Wzięli się za ręce jak małe dzieci i poszli w czarną noc.
I o dziwo, doszli bez najmniejszych trudności do „oka“, w którym fale wrzały, że aż cały strąd jęczał głośno. Ale nie było tu ciemno, przeciwnie jasność jakaś blada, jakby fosforyczna, oświetlała strąd i morze.
— Skąd to światło? — zapytał szkólny.
— To w pałacu mego ojca zapalono światła na nasze przyjęcie.
Z morza wyszło na ląd dwanaście czarnych zelintów, które ustawiły się w dwa rzędy.
Na szkólnym skóra ścierpła. Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widział.
— Boże! Cóż to za okropne gady! — zawołał.