Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szkólny nie zdziwił się. Nieraz rybacy przychodzili do niego z jakąś sprawą tak, żeby ich nikt nie widział. Nie zdziwił się też, słysząc skrzypienie schodów, oznaczających, że ktoś do mego idzie, i spokojnie odpowiedział „proszę“, gdy do drzwi zapukano.
Weszła Agnes.
— Ty? Tu? W nocy? —wykrzyknął szkólny na jej widok.
— Przyszłam po korki — odpowiedziała dziewczyna łagodnie. Pójdziemy dziś w odwiedziny do mego ojca.
— W taki straszny sztorm? W nocy? Do lasu, a potem w to mokre morze? — wołał szkólny przerażony. — Czyś ty oszalała!
— W morzu jest cicho, w lesie nic się nam przecie nie stanie.
Szkólny przypomniał sobie zelinty na brzegu i zrobiło mu się jakoś nieprzyjemnie.
— No, jeśli ty pójdziesz, to pójdę i ja powiedział po namyśle. — Ale żeby mi to miało zrobić przyjemność, nie powiem.
Wyjął z szafy szczerozłote korki, obejrzał je, nacieszył oczy ich skrzącym blaskiem i podał je Agnes.
Kiedy dziewczyna wkładała je na nogi, szkólny ubierał się do wyjścia.
Wichura była tak straszna, że gdy wyszli przed dom, wiatr wyrwał szkólnemu ciężkie drzwi i zatrzasnął je z taką mocą, że aż