Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rodawnym zwyczajem oficjalnie nie ojciec go wychowywał, lecz matka. Mimo to stary traktował malca, jak równego sobie, rozmawiając z nim poważnie, wtajemniczając go w szczegóły i arkana każdej pracy i pozwalając mu brać w niej udział. Bez trwogi patrzył, jak mały Eryk rąbie drwa ciężką siekierą, którą ledwie w rączkach mógł utrzymać, i nie obawiał się, że chłopak może się obuchem uderzyć w głowę lub ciąć w nogę. Kazał mu nieraz samemu własnoręcznie pompować wodę ze studni, co nie było bynajmniej rzeczą łatwą, bo pompa się zacinała. Eryk bez szemrania nosił wiadra pełne wody do kuchni, gdy neńka prała, zawsze musiał osobiście zbadać, co i jak się gotuje, wogóle — wszędzie go było pełno. Ale też za to chłopak rósł i był mocny, mimo iż żywił się głównie śledziami, chlebem, bulwą, mlekiem i zupą z marchwi.
Skutkiem bezustannego obcowania z tatkiem Eryk stawał się coraz bardziej do niego podobny. Tak samo, jak on, trzymał zawsze ręce w kieszeniach, tak samo się garbił i tak samo, idąc, zginął nogi w kolanach i włóczył za sobą korki. W niedzielę wraz z tatkiem ubierał się w świątalne granatowe ubranie i grantową muckę rybacką i uroczyście wędrował do kościoła, gdzie nabożnie słuchał dwóch mszy, cichej i śpiewanej. Pracując