Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

są łodzie, wracające z połowu. Kiedy indziej, idący brzegiem samotny rybak w ciężkich skorzniach, w zydwestce i z długą remą na ramieniu, przysiadał się do dzieci, zapalał papierosa, częściej zażywał tabaki, i odpoczywając, rozmawiał z niemi. Coś im tam opowiadał o różnych rybach, o wronach gadających, o morskim kocie, potem pogroził palcem, surowo zabraniając zbliżać się do wody, dźwigał się ciężko i odchodził. Do późnej jesieni pasły się opodal krowy łaciate, gdy nad sam brzeg zachodziły tylko białe lub bure owce i barany. Owieczki pasły się, a kłótliwe barany przyskakiwały do siebie, tłukąc się łbami tak, że aż się na pażycy echo rozlegało. Koło południa czarny pies pastucha zganiał w jedną wielką gromadę krowy, które ociężałym krokiem ruszały w pochód powrotny do wsi, poprzedzane przez płochliwe, ale mocno trzymane w ryzach przez psa beczące stado baranów i owiec. Wtedy dzieci wiedziały, że trzeba iść na polnie. Więc wziąwszy się za rączki, szły za stadem, dziwiąc się mnogości i wielkości krów i wielkiej władzy, jaką nad niemi miał wysoki dostojnik wioskowy, pastuch gminny, czternastoletni wyrostek, zbrojny w bat i róg, służący do zwoływania bydła. Bywało jednak, że krowy pasły się daleko, pod lasem, koło leśniczówki, a w tedy dzieci, osłonione w tem miejscu małemi nadbrzeżne-