Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Poczty nie dotknęło to bynajmniej. Znał dobrze swych braci i wiedział, czego się może po nich spodziewać. Na wdzięczność ani na uczucie nie liczył nigdy, wiedząc, że każdy ma przedewszystkiem na oku swój interes. A tedy zapłaciwszy za konjak i piwo, bez urazy podał lorbasom rękę i odszedł. Bo przecież i on, opowiadając im swe przygody, miał na oku tylko własny interes. Pragnął się przedewszystkiem wygadać i chciał, aby go słuchano, a czy mu słuchacze wierzyli czy nie, to mu było zupełnie obojętne. Za słuchanie płacił im konjak i piwo.
Minęło zmudne lato (poczta miał bardzo dużo do roboty) i przyszła jesień. Gdy szron ubielił drzewa, przyleciały dzikie łabędzie i krzyki ich znowu zaczęły rozbrzmiewać w zatoce. Coraz częściej padał zimny deszcz, obrzękłe chmury zwisały czarnemi szmatami nad ziemią, robiło się smutno.
I otóż raz poczta, śpiesząc do wioski pomiędzy dwoma morzami, usłyszał w głębi lasu na uroczysku tęskny, żałobny śpiew. Bolesna, smętna melodja tak go chwyciła za serce, że bez namysłu skręcił z ścieżki prosto w bór i szedł za śpiewem. Po pewnym czasie ujrzał dziwny pochód. Śpiewając żałośnie jakowyś tren posępny i beznadziejny, dwójkami, wolnym krokiem szły panny w długich czarnych welonach na różnobarwnych sukniach i roz-