Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jały. Szkólny do tego widoku przywykł. Nie zwracał uwagi na morze. Nie czuł go. Ale tego dnia zdawało mu się, iż szum fal rozbijających się o brzegi nie jest hucznym tylko rozgłosem, lecz jakąś mową czy tyradą groźną, śpiewaną przez wielki chór.
Kiedy indziej, wracając z Libeku, znów spotkał nieznajomą dziewczynę. Tym razem, obrażony jej śmiechem i ucieczką, nie ukłonił się jej. Szła ku Ubekowi. Minął ją obojętnie i aby o niej zapomnieć. bo go niewiadomo dlaczego myśl o niej gniewała, poszedł pod „Łososia“ z tem wściekłem „kiem“, tam kazał sobie dać butelkę wina owocowego, a kiedy Paweł z Kubą zaczęli grać, zatańczył sobie shimmy z Mariczką. Rozerwało go to i rozbawił się tak, że wrócił do domu trochę późno. Mariczka była panienką bardzo miłą i poczciwą, ale mimo to szkólny, położywszy się spać, nie myślał o niej, lecz widział wciąż korki z czerwonemi kapkami, dziwnie wesoło kręcące się w takt „shimmy“.
Przestał chodzić na Libek.
Był raz straszny sztorm nordowy. Szyby w oknie szkólnego zaczęły nad wieczorem dzwonić jak pancerze, okropnie cięte szablami. Szkólnemu zrobiło się tak smutno, że mimo iż w portfelu miał ostatnie detki, nie mógł wytrzymać, i owinąwszy szyję starannie popielatym szalem, poleciał pod „Łososia“ z ten