Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

częła rzucać kawałki chleba łabędziom. To samo zrobił i Janek.
A łabędzie zrozumiały, i podpłynąwszy bliżej, chwytały pływające po wodzie kawałki chleba.
Musiały być głodne. Jakeśmy już powiedzieli, morza po burzy było dużo, prawdopodobnie tak dużo, że łabędzie nie mogły dosięgnąć dna dziobami, więc nie miały co jeść.
Za te mi dwoma ptakami ciągnęła cała falanga łabędzi, ostrożna, powolna, nieufna i widocznie zdziwiona. Płynęły powoli, zrzadka tylko poruszając skrzydłami, nietyle może potrzeby, ile dla wdzięku. Wszystkie głowy na lekko wygiętych szyjach zwrócone były u parze karmionej przez dzieci, a z czarnych dziobów tu i owdzie wydzierały się jakgdyby okrzyki zdumienia w odległości jakich pięćdziesięciu kroków od brzegu falanga stanęła i stała tak przez jakiś czas w milczeniu, zcicha czasem pokrzykując. Następnie zatonczyła na wodzie krąg i przedefilowawszy przed dziećmi, odpłynęła na zatokę.
A tymczasem rozradowane dzieci wciąż karmiły swe dwa łabędzie, póki chleb się nie skończył. Wówczas łabędzie popływały trochę kolo brzegu, a potem wdzięcznie wyjąwszy szyje zaczęły zataczać po wodzie koła, zrazu małe, potem coraz większe i większe, aż w reszcie zniknęły za grzbietami fal.