Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na, którą „Gwiazda Polarna“ mknęła dalej niby korytarzem.
Teraz statek zwolnił biegu, i przepłynąwszy pod ciężkiemi, zwisającemi arkadami lodów, mieniących się tęczowemi blaskami, wjechał w szeroką, przecudowną zatokę. Morze było tu zupełnie spokojne, a powierzchnia jego jaśniała od modrych ogni. Wciąż jeszcze była noc i na ciemnem, choć pogodnem niebie widać było wielkie, drżące gwiazdy. Ale obramowane świecącemi białemi skałami lodowemi wody zatoki były szafirowe od przedziwnej jakiejś jasności. W powietrzu rozlegała się dźwięczna, szklana muzyka pływających brył lodowych, które, tańcząc lekko na wodzie, wzajemnie o siebie trącały.
A wtedy nagle trysnęły z wody niezliczone fontanny i ku statkowi podpłynęły nieprzejrzane stada wielorybów. Niby wielkie śpiżowe tarcze unosiły się na wodach ogromne skarpie i sole, wśród których, krzywdy im żadnej czyniąc, wesoło szczekając, tańczyły obłe foki, czarne a lśniące, jakby z lanego żelaza uczynione, i również czarne, pocieszne, krótkie delfiny. Tu — wyłoniły się ociekające wodą brunatne grzywy lwów morskich, szczerzących wielkie białe kły i niskim basem wykrzykujących gromko i radośnie: Ha! Ha! Ha! — Całą powierzchnię zatoki pokrywały żywe, ruchome arabeski, któ-