Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tego nie mogli, tylko w nocy, a skoro oni w nocy tu nie zaglądali, rzecz jasna, że tylko ze strachu. Bali się sił nieczystych.
I to właśnie miejsce upodobał sobie szkólny, pan Ryszard Marja Sobieski. Nie było tu nic nadzwyczajnego. Las, stara wieża i Bałtyk huczący. Ale uczucie osamotnienia było tu tak wielkie, że gęstniało w jakąś skamieniałość. Szkólny zapominał tu o wszystkiem, przestawał myśleć, istnieć, przechodził jakby w jakąś nicość, w której nie czuł już ani radości, ani smutku. I z tem było mu dobrze.
Zauważył te jego wycieczki na Libek do opuszczonej wieży stary Florjan, leśniczy, były rybak i marynarz z tatuowanemi rękami, człowiek, który dużo i przez wiele lat z obowiązku swego stanowiska wałęsał się po lesie czy to w dzień, czy w nocy, niejedno widział i niejedno wiedział, o czem w zimowe wieczory, gdy za oknami leśniczówki las huczał, chętnie gościom opowiadał. A były to opowieści niesamowite i tak straszne, że gościom włosy dębem na głowie stawały, bo Florjan, który zresztą chętnie czasem łyknał o jednego za wiele, miał szczególne szczęście widywać takie rzeczy, jakich nikt nigdy nie widział.
Florjan, krzepki starzec, przeszło osiemdziesięcioletni, młodego szkólnego lubił, rozumiał i miał dla niego współczucie, prócz