Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kąkola „cuerka“, czy Muży Juljusza, czy Budzisza Franca, i tak wymieniano to tego, to tamtego, aż się wreszcie rodzina pokłóciła.
Przyszła zima. Las, którego alejami szkólny wciąż chadzał, pojaśniał, bo drzewa strząsnęły listowie, które śnieg przysypał, woda zaś w rowach zamarzła i teraz dzwoniła rozgłośnie pod łyżwami dziatwy, która uganiała po nich, napełniając las wesołą, dźwięczną wrzawą dziecinnych głosików. A równocześnie z za „gór“ dolatywał ryk rozwścieklonego morza.
Było to właśnie w czas burzy.
Szkólny, szalem gardziołko starannie owinąwszy (bo pełnił w wiosce również funkcję organisty i bał się zachrypnąć), szedł ponurą aleją ku Ubekowi, a przed nim szedł — płomyczek. Nie przyśpieszał kroku, właśnie nie chcąc dziewczyny doścignąć. Chciał być sam. Gdy dotarł do swej wieży, wdrapał się na nią, usiadł na zwykłem miejscu i zapatrzył się na morze. Było szarozielone, spienione, złe.
Wtem na strądzie pojawił się płomyczek. Dziewczyna w jaskrawym swetrze.
I otóż stała się dziwna rzecz.
Dziewczyna wyjęła nogi z korków, i pozostawiwszy je na strądzie, weszła, jak była ubrana, w morze i zniknęła.
A podczas gdy całe morze ciskało istne góry wody pod niebiosa, „ok“ uspokoił się i stał się głęboko szafirowy.