Minął jakiś czas. Przez kilka nocy zrzędu poczcie śniły się prześliczne „feje“ (boginki leśne) z rozwianemi włosami i w pięknych powłóczystych szatach. Oczy ich lśniły jak gwiazdy, usteczka były jak czerwone kwiat ki, a twarze z róż i lilij. Ale po kilku dniach ciężkiej pracy, karcony wciąż przez surową Anastazję, która posunęła się tak daleko, że mu zabroniła wstępu wieczorem do ciepłej izby oberży, poczta nietylko opamiętał się, ale nawet o wszystkiem zapomniał. Po staremu chodził do wioski między morzami, i choć czasem koło uroczyska przystawał, sądząc, że może co usłyszy, nie słyszał, nic. Las milczał.
Pewnego dnia spadła na półwysep gęsta douka. Poczta ledwo widział ścieżkę przed sobą. Las był jakby wypchany szarą watą. Tu i owdzie tylko przezierały przez mgłę czarne pnie drzew, zdaleka dolatywały z wiku żałosne krzyki dzikich łabędzi. Zresztą było zupełnie cicho.
Poczta szedł bardzo prędko, bo w tym falującym obłoku mgły czuł się jakoś nieswojo. Kiedy był niedaleko uroczyska, niepokój jego wzrósł tak, że przemykał się koło tego miejsca na palcach, rzekłbyś, bojąc się, aby kogoś nie zbudzić.
Wtem stanął.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/157
Wygląd
Ta strona została przepisana.