Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

boką zmarszczką między oczami, siedział tu nieruchoma, rozmyślając, dopóki czerwone słońce nie zaszło za górami Szwecji? Głazy myślały od wieków, nietylko dniem, ale i nocą, w czas burzy i kiedy morze było całe srebrne od księżyca, i od tego myślenia srebrne żyłki nabiegły im na koralowo czerwonych czołach. Nie, ludzie nie przynosili głazom nic ciekawego.
O wiele ciekawsze były wiadomości, które przynosiły ptaki, siadające czasem na sosnach. Były to przeważnie orły wędrowne lub jastrzębie morskie. Orły trzymały się parami, jastrzębie przylatywały pojedyńczo, a tak te jak i tamte miałyby dużo do opowiedzenia, tylko że trudno to było z nich wydusić. Taki drapieżny ptak dużo wie, dużo widzi i myśli, ale właśnie dlatego jest małomówny i boi się wszelkich zwierzeń, podejrzewając wiecznie zdradę i nieżyczliwość. Co wie, to wie dla siebie — jak kupiec lub rybak. Ale przecie można się było czegoś od tych ptaków dowiedzieć, zwłaszcza gdy były wielce utrudzone i w głos narzekały. Jednakże wszystko, co mówiły, odnosiło się wyłącznie do wiatru. ich bożyszcza i karmiciela.
— Dochodziły nas nieraz słuchy — opowiadały — że między ludźmi człowieka, który wciąż zmienia przekonania, nazywają pogardliwie „chorągiewką na dachu“, wytykając