Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mocny, rwący się napozór, lecz jednolity i harmonijny.
Od okienka Dorotki biło światło.
Dziewczynka uchyliła zasłony i omal nie krzyknęła z zachwytu.
Srebrne światło księżyca falami biegło ku strądowi na oknie, właśnie jak morze. Strąd cały jaśniał świetniej, niż się to zdarzało dawniej, sosenki na papierowych górach szumiały. Rybacy spychali na morze bat, który, oddalając się od brzegu, zaczął wydawać niewód. A co najdziwniejsze — na strądzie utworzywszy wielki krąg, tańczyły jakieś dziwne postacie, kołem ogromnem, wirując szybko to w prawo to w lewo.
— Co to być może? — pomyślała Dorotka. — Tych figur tu przecie nie było.
A wtem — poznała.
Poznała: panią Nordę, zakutą w zbroję lodową, owianą czarnym płaszczem, Osta z nahajem w ręku, Burzę Westową w koronie z orlich piór i Zydę w rozwianym burnusie. Między temi głównemi wichrami było najbliższe ich rodzeństwo — Nord-Nord do Ostu, Nord-Nord do Westu, Nord do Ostu i Nord do Westu, Nord-Ost i Nordwest, West-West i Ost-Ost do Zydy i tak dalej, całe mnóstwo kuzynów i bliższych i dalszych krewnych największych czterech władczyń i władców powietrza i przestrzeni. A wszystko to