Przejdź do zawartości

Piękny chłopiec/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GUY DE MAUPASSANT.
PIĘKNY CHŁOPIEC
(BEL - AMI).

KRAKÓW: G. GEBETHNER I SP.
WARSZAWA: GEBETHNER I WOLFF.
1912.


I.

Otrzymawszy od kasyerki resztą z pięcio-frankówki, Jerzy Duroy wyszedł z restauracyi.
Trzymając się doskonale, jako były podoficer, przytem pięknie zbudowany, wyginał swą zgrabną postać, po wojskowemu podkręcał wąsa, obrzucając spóźnionych gości spojrzeniem szybkiem — owem spojrzeniem pięknego chłopca, zdającem się zarzucać sieci.
Kobiety skierowały głowy w jego stronę; a były tam trzy robotnice, jakaś nauczycielka muzyki, wieku średniego, źle uczesana, zaniedbana, w kapeluszu stale okurzonym i w sukni włożonej krzywo; wreszcie dwie mieszczki ze swymi mężami, przyzwyczajone do tej garkuchni à prix fixe.
Znalazłszy się na ulicy, przystanął na chwilę, zadając sobie pytanie, coby tu począć. Dopiero 25-go czerwca, a jemu pozostawało w kieszeni zaledwie trzy franki czterdzieści centymów do końca miesiąca. Przedstawiało to mniej więcej dwa obiady bez śniadań, lub odwrotnie: dwa śniadania bez obiadów. Obliczył, że śniadania kosztowałyby po dwadzieścia dwa sous, gdy za obiady musiałby płacić po trzydzieści; poprzestając zatem na śniadaniach, zaoszczędzi jeszcze franka i dwadzieścia centymów na dwie kolacye, składające się z chleba i kiełbasek, oraz dwóch kufelków bocku na bulwarach. Stanowiło to jego wielki wydatek, a zarazem wielką przyjemność wieczorną; skierował się przeto ku ulicy Notre Dame de Lorette.
Szedł dziarsko, jak wówczas, gdy nosił jeszcze mundur huzarski, z piersią naprzód podaną, rozstawiając nieco nogi, jakby dopiero co zsiadł był z konia; brutalnie przeciskał się przez tłok ludzi, torując sobie drogę łokciami. Kapelusz wysoki, dość zniszczony, nasunął był na ucho i szedł przed siebie, obcasami uderzając energicznie o bruk. Miał minę, zdającą się wyzywać kogoś: przechodniów, domy, miasto całe — minę przystojnego żołnierza, nagle zepchniętego w stan cywilny.
Pomimo garnituru, kupionego w całości za sześćdziesiąt franków, miał w sobie pewną, trochę co prawda, krzykliwą elegancyę. Wysoki, dobrze zbudowany, blondyn z odcieniem lekko rudawym, z podkręconym wąsem, o oczach błękitnych, przeźroczych, z bardzo małą źrenicą i włosach kędzierzawych, przedzielonych w pośrodku głowy, wyglądał na zawadyakę z popularnego romansu.
Był to jeden z tych wieczorów letnich, gdy w Paryżu czuć niejako brak powietrza. Miasto, gorące jak łaźnia, zdawało się pocić w tę duszną noc. Kanały swemi granitowemi paszczami wyziewały odory zatrute, a kuchnie, mieszczące się w suterenach, przez niskie okna wyrzucały na ulicę miazmaty pomyj i starych sosów.
Odźwierni, z zakasanymi po łokcie rękawami, okrakiem siedząc na krzesłach, palili w bramach fajki, a przechodnie szli krokiem znużonym, z gołemi głowami, kapelusze trzymając w ręku.
Doszedłszy do bulwarów, Jerzy Duroy przystanął, jeszcze niezdecydowany. Miał ochotę pójść ku Polom Elizejskim i Laskowi Bulońskiemu, by wśród drzew zaczerpnąć trochę świeżego powietrza; równocześnie jednak nęciło go pragnienie jakiejś przygody miłosnej.
Jak ona się nadarzy? Tego nie wiedział, lecz oczekiwał jej od trzech miesięcy, co dnia, co wieczora. Nieraz, dzięki swej pięknej powierzchowności, pochwycił tu i ówdzie trochę miłości, spodziewał się jednak ciągle czegoś lepszego.
Z pustą kieszenią i gorącą krwią, zapalał się do dziewek, szepczących po rogach ulic: „Pójdziesz ze mną, piękny chłopcze?“ Nie śmiał jednak posłuchać wezwań, nie mając czem płacić; przytem wyczekiwał czegoś innego, pocałunków innych, mniej pospolitych.
Lubił jednak te miejsca, rojne od dziewcząt publicznych, lubił ich bale, kawiarnie, ulice; lubił się o nie ocierać, rozmawiać, tykać je, wdychać ich perfumy ostre, czuć się w ich pobliżu. Ostatecznie były to kobiety, kobiety-kochanki. Nie miał dla nich bynajmniej tej pogardy, cechującej ojców rodzin.
Zwrócił się ku placowi Magdaleny i płynął z falą ludzi, upadających od znużenia. Wielkie kawiarnie, pełne ludzi, wylewające się na trotuary, oświetlone były à giorno. Goście usadowili się przy stoliczkach okrągłych lub czterokątnych, zastawionych kieliszkami z likierem czerwonym, żółtym, zielonym, ciemnym, wszystkich odcieni; wewnątrz zaś karafek migotały kawały lodu, ochładzając przeźroczystą wodę.
Duroy zwolnił kroku, a pragnienie wysuszało mu gardło.
Pragnienie palące, pragnienie dusznego wieczoru letniego — i myślał o rozkoszy połykania zimnego napoju. Gdyby jednak wypił teraz tylko dwa kufelki, żegnaj wieczerzo jutrzejsza! a znał on dobrze ciężkie chwile kończącego się miesiąca.
Powiedział sobie: Trzeba zaczekać dziesięć godzin, a napiję się w Amerykańskiej. Chociaż pić mi się chce wściekle! I patrzył na tych wszystkich ludzi, siedzących przy stolikach i pijących, na wszystkich tych ludzi, mogących każdej chwili zaspokoić swe życzenia. Poszedł dalej, zawistnem spojrzeniem obrzucając gości, jednym rzutem oka sądząc podług miny, podług ubrania, ile każdy z tych pijących może mieć przy sobie pieniędzy. I gniew nim miotał na tych ludzi, siedzących wygodnie i spokojnych. Przetrząsnąwszy ich kieszenie, możnaby w nich znaleść monetę srebrną i złotą. Biorąc przeciętnie, każdy z nich musi mieć co najmniej dwa luidory; w kawiarni jest ich ze stu; sto razy po dwa luidory będzie razem cztery tysiące franków! Kołysząc się na obydwie strony z wdziękiem dandysa, mruknął do siebie: świnie! Gdyby tak jednego z nich przychwycił w rogu ciemnej ulicy, dalibóg, bez wahania ukręciłby mu głowę, jak to zwykł czynić nieraz z drobiem wieśniaków podczas wielkich marszów wojskowych. Przyszły mu na myśl dwa lata, spędzone w Afryce, gdzie obdzierał Arabów w ich leżach południowych. I uśmiech złośliwy a zarazem wesoły przemknął mu po ustach, na wspomnienie pewnej eskapady, którą życiem przypłacili trzej Arabowie ze szczepu Ouled-Alane, a jemu i jego towarzyszom przyniosła dwadzieścia kur, dwa barany i sporo pieniędzy, przytem śmiechu na całe pół roku.
Tu, w Paryżu, to całkiem co innego. Nie wolno, jak tam, łupić ładnie, z szablą przy boku i rewolwerem w ręku, zdala od władzy cywilnej, na wolności. W sercu czuł jednak instynkty podoficera, puszczonego w kraje zawojowane! Dalibóg, żałował tych dwóch lat, spędzonych na pustyni. Jaka szkoda, że tam nie pozostał. Ale cóż! Myślał, że za powrotem do Paryża będzie mu lepiej! A oto! Toż mu lepiej!
I zaczął mlaskać językiem, jakby dla przekonania się o suchości podniebienia.
Tłum zmęczony i ociężały, przesuwał się koło niego.
— Bydlęta! — myślał. — Wszyscy ci durnie mają jednak grosze w kieszeniach.
Rozpychał przechodniów łokciami i pogwizdywał wesołe piosenki. Potrącani mężczyźni odwracali się, mrucząc; kobiety dodawały:
— A to dopiero bydlę!
Doszedł do Vaudevilu i zatrzymał się przed kawiarnią amerykańską, zapytując sam siebie, czyby przecież nie wejść na kufelek; tak straszne czuł pragnienie. Przed powzięciem ostatecznej decyzyi zaczął dopatrywać godziny na oświetlonym wewnątrz gmachu zegarze. Było kwadrans na dziesiątą. Znał się doskonale, wiedział, że skoro ujrzy przed sobą kufelek, napełniony pieniącem się piwem, połknie go natychmiast. A potem co? Co do godziny jedenastej? Poszedł dalej.
— Pójdą aż do placu Magdaleny — pomyślał — i wrócą tu pomaleńku.
Wchodził już na plac Opery, gdy natknął się na jakiegoś otyłego młodego człowieka, którego twarz nie była mu obcą. Zaczął iść za nim, szukając w pamięci i mrucząc pod nosem:
— Gdzie, u dyabła, mogłem go widzieć!
Szedł tak przez kilka minut, nie mogąc sobie przypomnieć, aż nagle, przez dziwny fenomen pamięci, tenże sam człowiek, za którym podążał, pojawił mu się jako młodszy, szczuplejszy, w mundurze huzarskim. Zawołał głośno:
— Oczywiście! Forestier! — Szybszym krokiem ruszył za nim, a dopędziwszy, uderzył go po ramieniu. Zaczepiony obejrzał się, spojrzał i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
Duroy zaczął się śmiać.
— Nie poznajesz mnie? — spytał.
— Nie.
— Jerzy Duroy, z szóstego pułku huzarów.
Forestier wyciągnął ku niemu obie dłonie.
— Ach! mój stary, jakże się miewasz?
— Doskonale, a ty?
— Och! ja nie bardzo, wyobraź sobie, mam jedno płuco całkiem zniszczone, kaszlę co chwila, a to dzięki bronchitowi, którego nabawiłem się w Bougival, przed czterema laty, to znaczy, zaraz po powrocie do Paryża.
— Ależ! doskonale wyglądasz!
Forestier ujął pod ramię dawnego towarzysza i począł mu opowiadać o swej chorobie, poradach lekarskich, sposobach leczenia, nieprzyjemnych kuracyach, jakie mu przepisują i których wykonywać nie może przy swym trybie życia. Zimę każą mu spędzać na południu; ale czyi on może? Jest żonatym i dziennikarzem, na pięknem zresztą stanowisku.
— Kieruję działem politycznym w La Vie Parisienne. Piszę o Senacie do Salut, a od czasu do czasu daję kroniki literackie do Planète. Ot, widzisz. Utarłem sobie drogę.
Duroy przypatrywał mu się z podziwem. Dawny jego towarzysz zupełnie się zmienił i dojrzał. Miał teraz inne ruchy, inną postawę, ubranie nosił eleganckie, był pewnym siebie, a zaokrąglony brzuszek świadczył, że jada doskonałe obiady. Dawniej był szczupłym, wątłym, roztargnionym, burdą, szukającym awantur, a zawsze czynnym. Trzy lata, przepędzone w Paryżu, przemieniły go w człowieka otyłego, poważnego, z kilku srebrnymi włosami na skroniach, mimo, że nie miał więcej nad dwadzieścia siedm lat.
Forestier spytał:
— Dokąd idziesz?
— Nigdzie — odparł Duroy — ot, tak spaceruję przed powrotem do domu.
— To możebyś mi towarzyszył do redakcyi Vie Française? Muszę poprawić artykuł na jutro. A potem poszlibyśmy razem na piwo?
— Chętnie.
I poszli razem, trzymając się pod ręce, z tą poufałością, jaka cechuje dawnych kolegów szkolnych lub pułkowych.
— Co ty robisz w Paryżu? — pytał Forestier.
Duroy wzruszył ramionami.
— Umieram z głodu, mówiąc krótko. Wysłużywszy, chciałem tu wrócić... by zrobić majątek, a raczej, by żyć w Paryżu; tymczasem, ot patrz, od sześciu miesięcy siedzę w biurze kolei północnej i mam za to tysiąc pięćset franków rocznie, ani grosza więcej.
— To straszna nędza — mruknął Forestier.
— Oczywiście, ale cóż chcesz? — ciągnął Duroy. — Jakże sobie mam poradzić? Jestem sam, nie znam nikogo, nikt mnie nie może zaprotegować. Brak mi, nie ochoty, ale środków.
Towarzysz jego, z miną człowieka praktycznego, zmierzył go od stóp do głowy i, jakby oceniając jakiś przedmiot, przemówił tonem przekonania:
— Widzisz, mój mały, tutaj wszystko zależy od odwagi. Człowiek, cokolwiek choćby sprytny, łatwiej zostaje ministrem niż naczelnikiem biura. Trzeba się umieć narzucić, a nie prosić! Ale czemu, u licha, nie mogłeś znaleźć lepszego miejsca niż na kolei północnej?
— Szukałem wszędzie, ale nie mogłem nic znaleźć — odpowiedział Duroy. — Teraz jednakże mam coś na widoku. Ofiarowują mi miejsce masztalerza w ujeżdżalni p. Merin. Tam będę miał co najmniej trzy tysiące franków rocznie.
— Nie róbże tego głupstwa! — zawołał Forestier, przystając. — Gdybyś miał nawet dostać dziesięć tysięcy franków. Zamkniesz sobie karyerę raz na zawsze. W biurze jesteś przynajmniej ukryty; nikt cię nie zna, możesz się wydostać, jeżeli masz siłę, by sobie torować drogę. Ale raz zostawszy masztalerzem, zamknąłbyś sobie drogę bezpowrotnie. To zupełnie tak, jak gdybyś posługiwał w hotelu, gdzie uczęszcza cały Paryż. Gdy zaczniesz dawać lekcye konnej jazdy ludziom z towarzystwa lub ich synom, nie zechcą cię już nigdy uważać za swego równego.
Umilkł na chwilę, poczem spytał:
— Czy masz egzamin?
— Nie, padłem dwa razy.
— To nic! Jeśliś tylko skończył kurs, mniejsza o resztę. Ale jak mówią o Cyceronie lub Tyberyuszu, to przecież wiesz mniej więcej o co chodzi?
— No tak, mniej więcej.
— To wystarcza; nikt nie umie więcej, z wyjątkiem jakiej dwudziestki głupców, nie umiejących sobie dawać rady. To nie tak trudno udawać mądrego; cała sztuka, by się nie dać złapać na gorącym uczynku. Trzeba manewrować, unikać trudności, obchodzić przeszkody i krytykować drugich przy pomocy encyklopedyi. Wszyscy ludzie są głupi, jak gęsi, a niedomyślni, jak karpie.
Mówił to spokojnie, jak człowiek, znający życie i uśmiechał się, spoglądając na tłumy falujące po ulicach. Nagle zaniósł się od gwałtownego kaszlu i przystanął, poczem tonem zniechęcenia znów począł:
— Niejestże to nieznośne, iż nie mogę się pozbyć tego bronchitu? I to teraz, w pełni lata. Ach!tej zimy muszę koniecznie jechać leczyć się do Mentony. Cóż robić! Zdrowie przedewszystkiem!
Doszli już do bulwaru Poissonière, do domu, w którym za wielkiemi, oszklonemi drzwiami, widać było naklejony dziennik. Trzy osoby, przystanąwszy, czytały.
Nade drzwiami, wielkiemi, gazem oświetlonemi literam i widniał jakby apel: La Vie Française. Przechodnie wchodząc w jasność, jaką rzucały te trzy płonące wyrazy, występowali oświetleni w całej pełni, jak wśród dnia słonecznego; po chwili jednak zapadali znów w ciemnościach.
Forestier pchnął te drzwi: — Wejdź! rzekł do towarzysza.
Duroy wszedł w głąb domu, wstąpił na schody, zbytkowne a brudne, znalazł się za chwilą w przedpokoju, gdzie dwóch chłopców biurowych ukłoniło się Forestierowi, poczem przeszedł do wielkiej poczekalni, urządzonej jak salon, gdzie wszystko było zakurzone, zniszczone, a meble pokryte brudnym, zielonym pół-aksamitem, pełnym różnorodnych plam i nadgryzień, jakby przez myszy dokonanych.
— Siadaj, proszę — rzekł Forestier — wrócę za chwilę.
I znikł w jednych z trojga drzwi, wiodących do gabinetu. Odór jakiś szczególny, nieznany, nieokreślony, odór sal redakcyjnych napełniał powietrze. Duroy siedział nieruchomy, jakby skrępowany, bardziej jeszcze zdziwiony. Od czasu do czasu przebiegali przez pokój jacyś ludzie, ale zanim zdołał im się przypatrzeć, znikali już we drzwiach przeciwległych.
Byli to młodzi ludzie, bardzo nawet młodzi, z minami niesłychanie zajętemi, trzymając w ręku arkusze papieru, powiewające od ich szybkiego chodu; to znowu jacyś zecerzy, w poplamionych atramentem bluzach, w kołnierzach lśniących i spodniach, jak ludzie z lepszego towarzystwa. Przenosili oni ostrożnie stosy drukowanego papieru, odbitki świeże, jeszcze wilgotne. Czasami wchodził znowu jakiś mały, elegancko ubrany mężczyzna, w tużurku, ściskajcym go w pasie, w spodniach jak najwęższych, w śpiczastych trzewikach; prawdopodobnie jakiś elegancki reporter, przynoszący echa wieczoru.
Przychodzili tu jeszcze inni, o poważnych, zarozumiałych minach, w kapeluszach wysokich, z szerokiemi rondami, jakby odmienna ta forma wyróżnić ich miała od reszty ludzi.
Zjawił się wreszcie i Forestier. Trzymał pod ramię wysokiego, szczupłego człowieka, mogącego mieć lat trzydzieści do czterdziestu, w czarnym garniturze i białym krawacie; brunet z zakręconym mocno wąsikiem, miał minę zarozumiałą i zadowoloną z siebie.
Forestier rzekł do niego: — Bądź zdrów, mistrzu.
Tamten uścisnął mu rękę.
— Do widzenia, mój drogi — odpowiedział i zbiegł ze schodów, gwiżdżąc i bawiąc się laseczką.
— Kto to? — zapytał Jerzy.
— To Jakób Rival, wiesz, sławny kronikarz i pojedynkowicz. Przyszedł właśnie zrobić korektę. Garin, Montel i on, to najpierwsi sprytni kronikarze w Paryżu. Rival zarabia tu trzydzieści tysięcy franków rocznie, pisząc dwa artykuły tygodniowo.
Gdy byli już na schodach, spotkali małego, otyłego człowieka, z długimi włosami, w brudnem ubraniu, który, sapiąc, wchodził na piętro.
Forestier ukłonił mu się bardzo nizko.
— To Norbert de Varenne, poeta, — objaśniał — autor Umarłych słońc, jeszcze jeden znakomity człowiek. Każda bajka, jaką nam daje, kosztuje trzysta franków, a żadna nie liczy więcej nad dwieście wierszy. Ale wstąpmy do kawiarni neapolitańskiej; umieram z pragnienia.
Usiedli przy stoliku, a Forestier zawołał:
— Dwa kufelki — i wychylił jeden odrazu, gdy towarzysz jego wysączał piwo małymi łykami, rozkoszując się niem, jak czemś cennem, a rządkiem.
Forestier milczał, jakby się nad czemś zastanawiał; poczem rzekł nagle:
— A gdybyś tak spróbował dziennikarstwa?
Duroy spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Ależ... przecież... kiedy ja nigdy nie pisałem.
— Ba? trzeba spróbować, zacząć. Ja mógłbym cię użyć do zbierania potrzebnych wiadomości, do załatwiania różnych spraw i składania wizyt. Na początek, miałbyś dwieście pięćdziesiąt franków miesięcznie, a prócz tego na dorożki. Czy chcesz, bym pomówił z redaktorem?
— Ależ ma się rozumieć, że chcę.
— A zatem zróbmy tak: przyjdź do mnie jutro na obiad; będzie tylko pięć lub sześć osób: wydawca Walter z żoną, Jakób Rival, Norbert de Varenne, których teraz widziałeś, i przyjaciółka mojej żony. Więc zgoda, nieprawdaż?
Duroy, zaczerwieniony, zmieszany, wahał się. Wreszcie szepnął:
— Ale... bo widzisz... ja nie mam odpowiedniego ubrania.
Forestier osłupiał.
— Nie masz ubrania? — zapytał. — U dyabła! to przecież nieodzowne. W Paryżu, widzisz, lepiej nie mieć łóżka, aniżeli nie mieć ubrania.
Nagle wsunął rękę do kieszeni kamizelki i wyjął z niej dwie dwudziesto-frankówki.
— Oddasz mi, skoro będziesz mógł — rzekł tonem poufałym i przyjaznym. — Wypożycz sobie lub kup ubranie odpowiednie, dając to tymczasem jako zadatek. Jednem słowem, urządź się w ten sposób, byś mógł przyjść jutro do mnie na obiad, około pół do ósmej, 21 ulica Fontaine.
Duroy, zmieszany, zbierał pieniądze, jąkając:
— Bardzo jesteś dobry, dziękuję ci... bądź pewny, że nie zapomnę...
Tamten przerwał:
— Niema o czem mówić. Jeszcze jeden kufelek, nieprawdaż? — I krzyknął na chłopca: — Garson, dwa kufelki!
Gdy wypili, dziennikarz zapytał:
— Chcesz się powałęsać jeszcze godzinkę?
— Bardzo chętnie.
I zwrócili się w stronę Magdaleny.
— Cóż teraz poczniemy? — spytał Forestier. — Powiadają, że w Paryżu można zawsze przyjemnie spędzić czas, ale to nieprawda. Ja, gdy wieczorem mam chęć się powłóczyć, to istotnie nie wiem, co począć. Spacer w lasku jest bardzo przyjemny, ale z kobietą, a niezawsze ma się ją na zawołanie. Koncerty ogródkowe zabawić mogą mego aptekarza i jego żonę, ale nie mnie. Więc cóż? Nic. Powinienby tu być jakiś letni ogród, coś w rodzaju parku Monceau, w którym, w nocnych godzinach, słuchaćby można doskonałej muzyki, popijając przytem pod drzewami chłodzące napoje. Nie byłoby to miejsce zabawy, ale poprostu miejsce próżnowania, a gdyby wstęp był drogi, przyciągałby piękne kobietki... Możnaby spacerować po wysypanych piaskiem ulicach, oświetlonych światłem elektrycznem, lub usiąść, gdyby przyszła ochota słuchania muzyki. Mieliśmy dawniej coś podobnego u Masard’a, ale trochę za krzykliwe. Za wiele tam było tańców, za mało przestrzeni, za mało cienia, za mało mroku. Trzebaby bardzo pięknego i rozległego ogrodu. Byłoby to znakomite. Więc dokąd chciałbyś pójść?
Duroy, zmieszany, sam nie wiedział, co powiedzieć; nareszcie się zdecydował:
— Nie byłem nigdy w Folies Bergères. Chętniebym tam poszedł.
Towarzysz wykrzyknął:
Folies Bergères! ach! ach! u dyabła! Ależ my się tam upieczemy. Jeśli jednak chcesz... i to zabawne.
I wykręciwszy się na piętach, zawrócili ku przedmieściu Montmartre.
Oświetlony fronton zakładu, rzucał jasne promienie na cztery, schodzące się tu ulice. Sznur dorożek ciągnął się przed domem.
Forestier wszedł pierwszy. Duroy przypomniał:
— Zapomnieliśmy pójść do kasy.
Dziennikarz odpowiedział tonem wyższości:
— Ze mną się nie płaci! Gdy podeszli do drzwi, gdzie odbierano bilety, trzech kontrolorów skłoniło się Forestierowi. Jeden z nich podał mu rękę. Dziennikarz spytał:
— Czy macie dobrą lożę?
— Ależ ma się rozumieć, panie Forestier.
Wziął podany mu kupon i, popchnąwszy drzwi, obite skórą, wszedł razem z Jerzym do sali.
Obłok dymu, niby leciuchna mgła, przęsłaniał dalsze miejsca i scenę. Kłęby te, unoszące się bezustannie cienkiemi, białawemi smugami, z zapalonych cygar lub papierosów, skupiały się pod sufitem, tworząc dokoła żyrandola i nad galeryą pierwszego piętra, zajętą szczelnie przez widzów, jakby obłoki, zaciemnione dymem.
W obszernym przedsionku, prowadzącym ku promenadzie okrężnej, gdzie roi się od wystrojonych dziewcząt, zmieszanych z ciemnym tłumem znajdujących się tam mężczyzn, stały trzy bufety; przy jednym z nich królowały trzy zwiędłe i wymalowane dostarczycielki napojów i miłości.
Wysokie, ustawione za niemi lustra, odbijały plecy sprzedających i twarze przechodniów.
Forestier rozsunął stojącą grupę gestem człowieka, mającego prawo do rządzenia tutaj.
Zbliżył się do numerowej i rzekł:
— Loża Nr 17.
— Proszę pana, tędy.
I wpuściła ich do małego, drewnianego pudełka, otwartego i obitego ponsowym materyałem, w którem znajdowały się cztery tegoż samego koloru krzesełka, lecz stojące tak blizko siebie, że trudno się było przecisnąć. Dwaj przyjaciele usiedli. Na lewo i na prawo, wzdłuż zaokrąglonej linii, kończącej się przed sceną, znajdowały się takież same klatki, zapełnione siedzącymi ludźmi, z których zaledwie widać było twarze i piersi.
Na scenie, trzech w trykoty ubranych młodych ludzi, jeden wysoki, drugi średniego wzrostu, a trzeci mały, popisywało się kolejno łamańcami.
Wysoki wysunął się pierwszy szybkim i zwinnym krokiem, uśmiechnięty, ręką przesyłając od ust całusy.
Pod cienkimi trykotami łatwo dojrzeć było można zarysowujące się muszkuły. Wydymał piersi, by zmniejszyć brzuch zanadto wystający; wyglądem przypominał fryzyerczyka, gdyż włosy starannie miał rozdzielone na samym śródku głowy. Wdzięcznym skokiem dosięgnął trapezu i, wisząc na rękach, kręcił się jak rozpędzone koło; lub z rozkrzyżowanemi ramionami, z ciałem, jak struna wyprężonem, nieruchomy, trzymał się horyzontalnie w pustej przestrzeni, końcem palców tylko uczepiwszy się linki.
Następnie zeskoczył na ziemią, ukłonił się ponownie z uśmiechem, wśród hucznych oklasków i dźwięków orkiestry cofnął się za kulisy, uwydatniając dokładnie za każdym krokiem wyrobione muszkuły.
Po nim nastąpił drugi, niższego wzrostu, lecz bardziej przysadzisty, wreszcie ostatni, wśród gorętszych objawów sympatyi ze strony publiczności począł wykonywać mniej więcej też same sztuczki.
Duroy jednakże, niewiele interesując się przedstawieniem, odwracał ciągle głowę w stronę spacerujących tłumnie mężczyzn i prostytutek.
Forestier szepnął: — Spójrz na fotele: siedzą tam sami mieszczanie z żonami i dziećmi. Gromada poczciwców, przychodzących się gapić. Dalej w lożach, widzisz samych bulwarowiczów, kilku artystów lub też kilka kobiet, podejrzanej moralności, a tam za nami najdziwniejsza mięszanina, jaką tylko można napotkać w Paryżu. Co to są ludzie? Przypatrz im się tylko. Wszystko tam znajdziesz, wszystkie reprezentowane w Paryżu stany, wszystkie kasty, a najwięcej pijaków. Są tam urzędnicy, kantorowicze, kupcy, urzędnicy z ministeryum, reporterzy, oficerzy na urlopie, przemysłowcy, sutenerzy, pajace rozmaici, którzy dopiero co zjedli obiad w kabarecie, byli już w Operze i stąd jeszcze gdzieś pójdą — egzystencye zagadkowe, usuwające się z pod analizy. Co do kobiet, jedno tylko można o nich powiedzieć: wszystkie bywają w kawiarni amerykańskiej, czatując na nieznajomego, by wyłudzić mu conajmniej pięć sztuk złota, a gdy im się to nie uda, powracają do swych codziennych nabywców. Wszystkie są już znane od lat dziesięciu; widzieć je można wieczorami w jednem i tem samem miejscu przez cały długi rok, z wyjątkiem przerw, gdy z powodu choroby przebywają u świętego Łazarza lub w imnym szpitalu.
Duroy już nie słuchał. Jedna z tych kobiet, oparłszy się łokciami o ich lożę, wpatrywała się w niego. Była to tęga brunetka o wybielonej twarzy, czarnych jak węgiel, oczach, podmalowanych jeszcze ołówkiem i otoczonych wielkiemi, fałszywemi brwiami. Wydatna nadmiernie pierś falowała pod ciemnym jedwabiem stanika, a usta malowane, jak rana krwawa, nadawały jej jakiś wyraz zwierzęcy, gwałtowny, przesadny, lecz rozniecający pragnienie.
Skinieniem głowy przywołała jedną z przechodzących obok przyjaciółek, blondynkę o ryżych włosach, także otyłą, i rzekła do niej dość głośno, by ją słyszano:
— Patrz, jaki ładny chłopiec! Gdyby mnie tak chciał za dwieście franków, nie powiedziałabym: nie.
Forestier odwrócił się i, klepiąc towarzysza po kolanie, rzekł: — To do ciebie! Masz szczęście, mój kochany. Winszuję.
Expodoficer zaczerwienił się i machinalnie ujął palcami w kieszeni kamizelki dwie sztuki złota.
Spuszczono kurtyną, orkiestra zaczęła jakiegoś walca.
Duroy rzekł:
— A może się przejdziemy po galeryi?
— Jak chcesz.
Wyszli i zaraz zostali porwani falą tłumu. Ściskani, popychani, trącani łokciami lub nawet kułakami, szli naprzód, mając zawsze przed sobą zbitą masę kapeluszy. W tłumie tym mężczyzn widzieć można było chodzące również parami dziewczyny; przesuwały się one z łatwością pomiędzy tłokiem tych łokci, piersi, pleców, a czyniły to tak zręcznie i z taką śmiałością, jakby to było dla nich rzeczą codzienną; jak ryby w wodzie, czuły się wśród tej fali samców.
Zachwycony Duroy płynął wraz z tłumem, z rozkoszą wchłaniając to powietrze, napełnione tytoniem, oddechem ludzkim i perfumami ulicznic. Forestier jednak pocił się, sapał i kaszlał.
— Chodźmy do ogrodu — rzekł.
I skręciwszy na lewo, weszli do rodzaju ogródka pod dachem, gdzie dwie niegustowne fontanny odświeżały powietrze. Pod tujami i ci sami mężczyźni i kobiety zapijali piwo na cynkowych stolikach.
— Jeszcze jeden kufelek? — zapytał Forestier.
— Bardzo chętnie.
Usiedli i zaczęli się przypatrywać przechodniom.
Od czasu do czasu zatrzymywały się przed nimi dziewczyny i, z uśmiechem banalnym, pytały: — Może mnie pan poczęstuje? — A gdy Forestier odpowiadał: — Szklanką wody z fontanny! — odchodziły mrucząc: — Wynoś się psia mordo!
Otyła brunetka jednak, opierająca się przed chwilą o ich lożę, zjawiła się znowu, arogancka, wyzywająca, trzymając pod ramię grubą blondynkę. Stanowiło to w istocie piękną i doskonale dobraną parę kobiet.
Spostrzegłszy Duroy’a, uśmiechnęła się, jak gdyby oczy ich wypowiedziały już sobie wiele rzeczy tajemnych i intymnych a ustawiwszy krzesełko, usiadła na wprost niego wraz z blondyną, poczem doniosłym głosem rozkazała:
— Chłopcze, dwie lemoniady.
Forestier, zdziwiony, rzekł:
— Wcale się nie żenujesz!
Odpowiedziała:
— To twój przyjaciel mnie oczarował.
W istocie, śliczny chłopiec. Zdaje mi się, że mogłąbym za nim szaleć.
Duroy, zażenowany, nie wiedział, co powiedzieć. Pokręcał fryzowanego wąsika i uśmiechał się głupowato.
Chłopiec przyniósł napój, który wychyliwszy duszkiem, obie kobiety wstały, a brunetka, przyjaźnie skinąwszy głową i wachlarzem dotknąwszy ramienia Duroy’a, rzekła:
— Dziękuję ci, kotku. Nie bardzo jakoś jesteś wymowny.
I odeszły bujającym się krokiem.
Forestier zaczął się śmiać.
— Powiedzno, stary, czy wiesz, ze masz szalone szczęście do kobiet? Ho! ho! trzeba to kultywować. To może zaprowadzić cię daleko.
Umilkł na chwilkę, poczem, jakby myśląc głośno, dodał:
— Przez nie najprędzej dochodzi się do celu.
A gdy Duroy milczał, ciągle się uśmiechając, zapytał:
— Czy jeszcze zostajesz? bo ja już idę; mam tego dosyć.
Jerzy szepnął:
— Ach! zostanę jeszcze trochę. Przecież to jeszcze nie późno.
Forestier wstał.
— A zatem, do widzenia jutro. Nie zapomnij, numer 17, ulica Fontaine, o pół do ósmej wieczorem.
— Oczywiście; więc do jutra. Dziękuję.
Ścisnęli się za ręce i dziennikarz odszedł.
Zaledwie znikł, Duroy uczuł się swobodnym; raz jeszcze dotknął palcami radośnie dwóch sztuk złota w kieszeni, poczem zaczął przebiegać tłum, jakby szukając czegoś wzrokiem.
I wkrótce dostrzegł obydwie kobiety: brunetką i blondynką, kręcące się wśród tłumu mężczyzn, z dumnemi minami żebraczek.
Szedł prosto ku nim, ale gdy się już znalazł obok brunetki, raptem onieśmielał.
A ona spytała:
— I cóż, odnalazłeś język?
Wyjąkał: — No, przecież... Ale dalej ani rusz.
I stali tak wszyscy troje, zagradzając drogą innym przechodniom. Wtedy ona nagle spytała:
— Czy pójdziesz do mnie?
On zaś, drgnąwszy pożądliwie, odparł brutalnie:
— Tak, ale mam tylko dwadzieścia franków w kieszeni.
Odpowiedziała obojętnie:
— Mniejsza o to — i wzięła go pod ramią, jak swoją własność.

Gdy wychodzili, myślał, że z dwudziestoma frankami będzie mógł z łatwością wypożyczyć sobie ubranie na jutrzejszy wieczór.

II.

— Gdzie tu mieszka pan Forestier?
— Na trzeciem piętrze po lewej.
Odźwierny udzielił tego objaśnienia tonem uprzejmym, świadczącym o szacunku dla lokatora. I Jerzy Duroy zaczął wchodzić na piętro.
Czuł się trochę skrępowanym, onieśmielonym, niepewnym. Frak włożył na siebie po raz pierwszy w życiu, a całość tego wieczorowego ubrania niepokoiła go widocznie. Czuł we wszystkiem braki. Te cienkie, lecz niedostatecznie błyszczące lakierki, koszula, kupiona dziś rano w Luwrze, za cztery franki pięćdziesiąt centymów, której gors za lekko ukrochmalony, łamał się już teraz... Spodnie, cokolwiek za szerokie, nie uwydatniały nóg należycie... okręcając się dokoła łydki i zdradzając swe tandetne pochodzenie. Jeden tylko frak leżał nieźle, przypadał nawet do figury.
Powoli wchodził na schody z bijącem sercem, niespokojny, najbardziej lękając się ośmieszenia. Nagle, ujrzał tuż przed sobą jakiegoś pana w stroju wieczorowym, patrzącego nań uważnie. Stał tuż obok niego, więc Jerzy cofnął się cokolwiek, poczem stanął zdumiony: to był on sam! Wielkie lustro, zdobiące całą ścianę, odbijało własną jego postać! Dreszcz radosny wstrząsnął nim od stóp do głowy. Nie przypuszczał, ze prezentuje się tak korzystnie.
W domu, w małem lusterku do golenia, nie mógł się przypatrzeć całej swej figurze; pojedyncze części naprędce skompletowanego ubrania, wydawały mu się przesadnie niedobrane, obawa śmieszności doprowadzała go do obłędu.
Aż tu, zobaczywszy się nagle w lustrze, uznał, że całość była zadawalniająca.
Zaczął się więc obserwować i gestykulować, jak aktor, uczący się roli. Uśmiechnął się, wyciągnął ku sobie rękę, zrobił kilka gestów, okazał wyraz uznania, zadziwienia, radości, potwierdzenia; próbował cieniować uśmiech, zmieniać wyraz oczu, by rozmawiając z damami, dać im poznać swój zachwyt i pragnienie obcowania z niemi jak najdłużej.
Ktoś otworzył drzwi. Przeląkł się, czy go nie podpatrzono i pobiegł szybko na górę.
Na drugiem piętrze powtórnie znalazł się przed lustrem. Zwolnił więc kroku i przypatrywał się własnym ruchom. Cały jego wygląd przedstawiał mu się bardzo elegancko. Chód również go zadowolnił. Nadzwyczajna pewność siebie napełniła całą jego duszę. Ależ ma się rozumieć! Z taką powierzchownością i energią niezachwianą i stanowczością, musi przecie dojść gdzie pragnie. Wchodząc teraz na trzecie piętro, miał chęć skakać, tańczyć z radości. Zatrzymał się przed trzeciem lustrem, zwykłym, kokieteryjnym ruchem pokręcił fryzowanego wąsika; zdjął kapelusz, by poprawić włosy i, jak to było jego zwyczajem, szepnął półgłosem:
— A to znakomite odkrycie — i zadzwonił jednocześnie.
Drzwi otwarły się natychmiast i Duroy ujrzał przed sobą lokaja, ubranego w czarny frak, poważnego, starannie wygolonego, o wyglądzie tak nienagannym, że Jerzy uczuł znowu dziwny, niewytłómaczony niepokój, pochodzący może z bezwiednego porównywania kroju swego ubrania z tem, jakie widział oto przed sobą. Lokaj w lakierkach, biorąc palto przybysza, które ten trzymał na ramieniu, by nie widać było plam, zapytał:
— Kogo mam zameldować?
I rzucił nazwisko za portyerę znajdującego się obok salonu.
Duroy stracił naraz całą swoją odwagę. Czuł się jakby przygwożdżonym ze strachu — niepewnym. Miał oto uczynić pierwszy krok w przyszłość oczekiwaną, wyśnioną. Posunął się jednak naprzód. Młoda blondyna stała teraz przed nim sama jedna, oczekując go w dużym, jasno oświetlonym i kwiatami napełnionym salonie, czyniącym wrażenie oranżeryi.
Stanął jak wryty — zmieszany w najwyższym stopniu.
Kto może być ta kobieta, uśmiechająca się do niego?... Za chwilą przypomniał sobie dopiero, iż Forestier był żonatym i myśl, że ta piękna blondynka może być właśnie jego żoną, odurzyła go do reszty.
Zaczął jąkać:
— Pani, jestem...
Podała mu ręką: — Wiem, panie. Karol opowiadał mi o wczorajszem spotkaniu i cieszę się bardzo, iż miał szczęśliwą myśl zaproszenia pana do nas na dzisiejszy obiad.
Zaczerwienił się po same uszy, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Czuł się egzaminowanym, oglądanym od stóp do głowy, ważonym, sądzonym.
Miał nawet chęć tłómaczenia sią, wymyślenia jakiegoś powodu, usprawiedliwiającego zaniedbaną jego toaletą, ale nie wiedział, jak dotknąć tego drażliwego przedmiotu.
Usiadł na wskazanym fotelu, a gdy poczuł uginający się pod nim elastycznie miękki aksamit, gdy zagłębił się w to wygodne siedzenie, i oparł rękę na delikatnej wyściółce poręczy, zdało mu sią, iż wchodzi w jakieś życie nowe i rozkoszne, że bierze w posiadanie coś niezmiernie błogiego, że staje się czemś, że jest ocalonym. I spojrzał na panią Forestier, która ani na chwilą nie spuszczała zeń oczu. Nosiła suknią blado-niebieską, kaszmirową, zarysowującą pięknie smukłą jej kibić i wydatną pierś.
Z poza muślinu i koronek dojrzeć było można białą szyją i ramiona. Włosy, spięte wysoko, ułożone w pukle, opadały na szyję lekkim obłoczkiem jasnego puchu.
Pod jej wzrokiem Duroy uspokoił się nareszcie. Niewiadomo, dlaczego, wzrok ten przypomina mu dziewczynę, napotkaną wczoraj w Folies-Bergère. Kobieta, patrząca nań, miała oczy szaro-błękitne, nadające jej wyraz zajmujący; nos drobny, usta świeże i pełne, podbródek cokolwiek za mięsisty, twarz nieregularną lecz ponętną, pełną wdzięku i sprytu. Była to jedna z tych twarzy kobiecych, gdzie każda linia odsłania wdzięk jakiś specyalny, zda się mieć szczególne jakieś znaczenie, a każdy gest mówi, lub ukrywa jakieś tajemnice.
Po krótkiem milczeniu spytała:
— Dawno pan w Paryżu?
Odzyskując powoli przytomność umysłu, odpowiedział:
— Dopiero od kilku miesięcy. Mam zajęcie przy kolei, lecz Forestier daje mi nadzieją, iż za jego protekcyą będę się mógł dostać do dziennikarstwa.
Uśmiechnęła się przyjaźnie i cichszym głosem rzekła:
— Wiem o tem.
Dzwonek rozległ się w przedpokoju. Lokaj zameldował:
— Pani de Marelle.
Była to mała, ożywiona brunetka.
Weszła krokiem żywym, cała obciągnięta niejako suknią obcisłą, ciemną.
Jedynie róża ponsowa, ożywiając krucze jej włosy, przyciągała gwałtownie wzrok widza i zdawała się akcentować tę twarz, nadając jej wyraz żywy i gwałtowny.
Dziewczynka w krótkiej sukience postępowała za nią.
Pani Forestier podbiegła ku wchodzącej:
— Dzień dobry, Klotyldo.
— Dzień dobry, Magdaleno.
Ucałowały się; poczem dziewczynka, podając czoło, z powagą starszej osoby, rzekła:
— Dzień dobry, kuzynko.
Pani Forestier, pocałowawszy małą, przedstawiła:
— Pan Jerzy Duroy, serdeczny towarzysz mego Karola; pani de Marelle, daleka moja kuzynka.
Potem dodała:
— Pan wie, że jesteśmy tu wszyscy bez ceremonii, bez etykiety, najzupełniej swobodni. To już ułożone, prawda?
Młodzieniec się skłonił.
Drzwi znowu się otwarły i wszedł nizki, otyły, okrągły człowieczek, prowadząc pod rękę piękną i wyższą od siebie kobietę, młodszą znacznie, o ruchach arystokratycznych dystyngowanych. Był to pan Walter, deputowany i finansista, południowy żyd, dyrektor Vie Française. Żona zaś jego była z domu Basile-Ravalan, córka bankiera tegoż nazwiska.
Niezadługo wszedł Jakób Rival, bardzo elegancki, a tuż za nim Norbert de Varenne. Kołnierz jego fraka świecił się trochę, zatłuszczony od długich włosów, które spadając aż na ramiona, siały gdzieniegdzie białe pyłki.
Niezgrabnie zawiązany krawat, nie pierwszej był świeżości.
Z wdziękiem starego dandysa podszedł ku gospodyni domu i ująwszy jej rękę, złożył na niej pocałunek. Przy tej czynności długie jego włosy rozsypały się po obnażonych ramionach kobiety.
W końcu zjawił się i Forestier, przepraszając gości za opóźnienie. Zatrzymano go w redakcyi, z powodu sprawy Morel’a. Pan Morel, radykalny deputowany, zrobił właśnie wniosek do ministeryum względem pożyczki, odnosząccej się do kolonizacyi w Algierze.
Pojawił się służący.
— Jaśnie pani, podano do stołu.
Wszyscy przeszli do jadalni.
Duroy’a pomieszczono między panią Marelle i jej córeczką. Uczuł się znowu zmieszanym; lękał się popełnienia jakiejś śmieszności przy używaniu widelca, łyżki lub kieliszków. Tych ostatnich stało przed nim aż cztery, jeden z nich ze szkła blado-niebieskiego.
— Co też mogli nim pić? — rozmyślał.
Podczas zupy panowało ogólne milczenie, poczem Norbert de Varenne spytał:
— Czytali państwo proces Gauthier’a? Zabawna rzecz!
I zaczęto dyskutować o tem skomplikowanem cudzołóztwie. Nie mówiono jednak o tej sprawie tak, jak się podobne rzeczy wyczytane na szpaltach dziennika, omawia w kółku rodzinnem, lecz traktowano ją taksamo, jak doktorzy pomiędzy sobą mówią o chorobie lub ogrodnicy o jarzynach. Nie oburzano się, ani zastanawiano nad samym faktem; szukano tylko głębokich, tajemnych przyczyn ze szczególną, fachową ciekawością i zupełną obojętnością względem samego występku. Starano się jasno wytłómaczyć pierwiastki czynów, określić wszystkie zjawiska psychiczne, z których zrodził się dramat i dojść do naukowego określenia stanu umysłu przestępcy. I kobiety brały gorący udział w tej dyskusyi.
Inne jeszcze dzienne wypadki obrabiano tu starannie, analizowano, oglądano, ważono, a wszystko to z nadzwyczajną wprawą, z tym praktycznym rzutem oka, cechującym kupców, ciągnących zyski z komedyi ludzkiej, obracając cych i ważących przedmioty, mające iść na sprzedaż.
Następnie przeszła rozmowa na ostatni pojedynek i głos zabrał Jakób Rival. Ten przedmiot należał do niego, on tylko mógł wydawać sąd kompetentny.
Duroy nie śmiał wtrącić ani jednego słowa. Od czasu do czasu rzucał okiem w stronę sąsiadki, której pełny gors go nęcił. Wielki, czystej wody dyament, tkwiąc w uchu na cieniutkiej, złotej nitce, lśnił na pulchnem ciele, jak gruba kropla rosy. Od czasu do czasu rzucała uwagi, wywołujące uśmiech obecnych. Miała umysł oryginalny, wesoły, pełen niespodzianek, umysł doświadczonej lwicy, biorącej każdą rzecz lekko i sądzącej ją sceptycznie, a pobłażliwie.
Duroy nadaremnie szukał dla niej w myśli jakiegoś komplimentu; nie mogąc jednak znaleźć stosownego, zajął się jej córeczką. Nalewał jej kieliszek, podawał półmiski, usługiwał. Poważniejsza od matki, dziękowała mu ceremonialnie, skłaniała lekko głowę:
— Bardzo pan łaskaw — mówiła dziewczynka i słuchała uważnie rozmów starszych.
Obiad był znakomity; wszyscy się nim zachwycali. Pan Walter jadł jak ludożerca, nic prawie nie mówiąc i rzucając z pod okularów ukośne spojrzenia na podawane półmiski. Norbert de Varenne dotrzymywał mu wiernie placu, niejedną kroplą sosu plamiąc gors koszuli.
Forestier, poważny i uśmiechnięty, zwracał pilną uwagę na gości, zamieniając przytem porozumiewawcze spojrzenia z żoną i spełniając z nią doskonale, trudne zadanie gospodarzy.
Twarze zaczęły się ożywiać, głosy zapalać coraz bardziej. Od czasu do czasu głos lokaja szeptał w ucho biesiadnika:
— Corton czy Château-Laroze?
Duroy zasmakował w Corton’ie i pozwalał raz po raz napełniać sobie kieliszek. Wesołość rozkoszna zaczęła nim owładać; wesołość gorąca, idąca od żołądka do głowy, rozchodziła się po wszystkich jego członkach, przejmowała go na wskroś. Przepajała go całkowitem zadowoleniem, dając odczuwać błogość życia i myśli, ciała i duszy.
Przyszła mu naraz chęć mówienia, zwrócenia na siebie uwagi; chciał, by go słuchano, oceniano, jak współbiesiadników, których najmniejsze zdania przyjmowano z zapałem.
Nieprzerywana jednak rozmowa zahaczała się jedną ideą o drugą; przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, pobudzona nieraz jednem słowem, drobnostką. Po okrążeniu wszystkich wypadków dnia, po lekkiem dotknięciu tysiąca kwestyi, powrócono nareszcie do interpelacyi pana Morel’a co do kolonizacyi algierskiej.
Pan Walter, posiadający dowcip tłusty i sceptyczny, pomiędzy dwoma daniami rzucił kilka żartów. Forestier opowiedział swój jutrzejszy artykuł. Jakób Rival dopominał się rządu wojskowego i obdarzenia ziemią wszystkich oficerów po trzydziestoletniej służbie w koloniach.
— Takim sposobem — mówił — stworzylibyście warstwę, znającą kraj i przywiązaną do niego; wtajemniczoną we wszystkie ważne kwestye miejscowe, o które się najczęściej rozbijają wszyscy przybysze.
Norbert de Varenne przerwał:
— Tak... będą znali wszystko, prócz rolnictwa. Będą mówili po arabsku, lecz nie będą mieli pojęcia, w jaki sposób hoduje się buraki, lub jak się sieje zboże. Będą się nawet doskonale fechtować, nie wiedząc, jak uprawiać rolę. Przeciwnie, kraj ten trzeba otworzyć szeroko dla wszystkich przybyszów świata. Ludzie sprytni utorują sobie drogę, słabi w walce polegną. Takie jest prawo społeczne.
Zapanowała chwila milczenia. Uśmiech przebiegał po twarzach biesiadników.
Jerzy Duroy otworzył usta. Przemówił, zdziwiony własnym głosem, jakby go słyszał po raz pierwszy.
— Czego tam brak przedewszystkiem — to dobrej ziemi — mówił. — Grunta prawdziwie żyzne są tam taksamo drogie, jak i we Francyi i wykupione już przez bogaczy paryskich, nie mających gdzie lokować swe kapitały. Właściwi osadnicy, biedacy, szukający chleba, rzuceni są w puszcze, gdzie z braku wody, ziemia jest bezpłodna.
Wszyscy spojrzeli na mówcę. Czuł, że się czerwieni.
Pan Walter spytał:
— Pan zna Algier?
Odparł:
— Tak, panie. Byłem tam przez dwadzieścia ośm miesięcy i mieszkałem kolejno w trzech prowincyach.
Nagle, zapominając o kwestyach, stawianych przez Morel’a, Norbert de Varenne zapytał go o jakiś obyczajowy szczegół, zasłyszany od pewnego oficera. Szło tu o Mzab, tę dziwną, maleńką rzeczpospolitą arabską, w samym śródku Sahary, w części najbardziej wypalonej tego ognistego kraju.
Duroy dwukrotnie zwiedzał był Mzab i zaczął opowiadać obyczaje tego dziwnego kraju, w którym kropla wody opłaca się złotem, gdzie każdy mieszkaniec związany jest ścisłymi węzły z interesami ogólnymi i gdzie prawość kupiecka posuniętą jest do takiego stopnia, o jakim nie marzą nawet narody ucywilizowane.
Mówił z pewną wyzywającą fanfaronadą, podniecony winem i chęcią podobania się. Opowiadał anegdotki pułkowe, rozmaite rysy, cechujące charakter Arabów, awantury wojenne. Znalazł nawet kilka słów barwnych, malujących doskonale te żółte i nagie płaszczyzny, pustoszone ustawicznie pożerającymi promieniami słońca.
Kobiety zwróciły na niego oczy. Pani Walter rzekła głosem cichym, powolnym:
— Z wrażeń tych mógłby pan ułożyć szereg ślicznych artykułów.
Walter z pod okularów zaczął się przypatrywać mówiącemu.
Forestier pochwycił sposobność i rzekł:
— Kochany redaktorze, przed chwilą wspominąłem ci o panu Jerzym Duroy, prosząc o przyjęcie go do redakcyi, w charakterze mego pomocnika, który zbierałby mi wiadomości polityczne. Od czasu usunięcia się Marambet’a, nie mam nikogo do wywiadów nagłych i poufnych, a dziennik na tem cierpi.
Ojciec Walter spoważniał, zsunął zupełnie okulary i bystrym wzrokiem począł badać Jerzego. Potem wyrzekł:
— Bezsprzecznie; pan Duroy ma umysł oryginalny. Jeżeli zechce porozmawiać ze mną jutro, o trzeciej po południu, ułożymy całą sprawę.
Potem, po chwilowem milczeniu, zwracając się całkowicie w stronę Jerzego, dodał:
— Ale napisz pan zaraz małą, fantastyczną seryę obrazków algierskich. Opowiedz pan swoje wspomnienia i wmięszaj gdzieniegdzie kwestyę kolonizacyi, jak właśnie uczyniłeś. To teraz na czasie, bardzo na czasie i pewny jestem, że będzie się podobać naszym czytelnikom. Pośpiesz się pan. Pierwszy artykuł będzie mi potrzebny na jutro, lub najdalej na pojutrze, właśnie w chwili obrad Izby. To przynęci publikę.
Pani Walter zwykłym swym poważnym tonem dorzuciła:
— I ma pan nawet śliczny tytuł: Wspomnienia Strzelca afrykańskiego. Nieprawdaż, panie Norbercie?
Stary poeta, dobijający w późnym wieku do portu sławy, nie znosił i nienawidził nowych przybyszów. Odpowiedział też tonem suchym.
— Tak, znakomity! Pod warunkiem tylko, by wspomnienia odpowiadały tej nucie zasadniczej, a to najtrudniejsze. Właściwy ton w opowiadaniu jest tem samem, co w muzyce harmonia.
Pani Forestier obrzuciła Jerzego protekcyonalnem spojrzeniem i uśmiechem — spojrzeniem znawczyni, zdającem się mówić:
— Ty potrafisz.
Pani Marelle zwracała się wciąż do niego, a brylant w uchu, drżąc nieustannie, zdawał się być kroplą rosy, mającą się odczepić i upaść natychmiast.
Mała dziewczynka siedziała nieruchoma, poważna, z głową spuszczoną nad talerzem.
Służący, okrążając stół, napełniał tymczasem niebieskie szklaneczki przeźroczystym Johannisbergerem. Forestier wzniósł toast, kłaniając się panu Walterowi:
— Za długą pomyślność Vie Française!
Wszyscy skłonili się redaktorowi, który się uśmiechnął, a Duroy, pijany powodzeniem, wychylił duszkiem szklaneczkę. Zdało mu się, iż byłby nawet wypił całą beczkę, zjadł całego wołu, udusił lwa samego. W członkach swych czuł moc nadludzką, w umyśle odwagę niezwyciężoną i nadzieję bezgraniczną. Teraz czuł się u siebie, pomiędzy swoimi; zdobył sobie miejsce wśród nich, zajął właściwe nazwisko. Wzrok jego spoczywał już teraz pewniej na twarzach obecnych i po raz pierwszy odważył się przemówić do sąsiadki:
— Ma pani tak śliczne kolczyki, jakich nigdy dotąd nie widziałem.
Zwróciła się ku niemu uśmiechnięta:
— Są one mego własnego pomysłu. Przyszło mi do głowy zawiesić brylanty na tak delikatnej złotej nitce, by wyglądały jak kropla rosy, nieprawdaż?
Zmieszany swą śmiałością i drżąc, by nie powiedzieć jakiego głupstwa, wyszeptał:
— Prześliczne... ale i uszko się do tego przyczynia.
Podziękowała mu spojrzeniem, tem jasnem, kobiecem spojrzeniem, wnikającem głęboko w serce.
Gdy odwrócił głowę, spotkał znowu oczy pani Forestier, wciąż dobrotliwe. Zdawało mu się jednak, że dostrzega w nich teraz więcej wesołości, jakąś złośliwość i wyraz zachęty.
Wszyscy mężczyźni mówili teraz razem, głosem podniesionym, gestykulując. Rozprawiali o wielkim projekcie mającej się budować kolei miejskiej. Przedmiot ten obrabiano do samego deseru; każdy coś dorzucił, utyskując na powolną komunikacyę paryzką, na niedogodność tramwajów, na nudę omnibusów i brutalność dorożkarzy.
Potem przeszli wszyscy do salonu na czarną kawę. Duroy, przez żarty ofiarował ramię małej dziewczynce. Podziękowała mu z powagą i wspięła się na palce, by módz sięgnąć do jego ramienia.
Wchodząc do salonu, znów miał wrażenie, iż wchodzi do jakiejś oranżeryi. Wielkie palmy roztaczały wspaniałe swe liście w czterech rogach salonu, wznosząc się aż pod sufit. Po obu bokach kominka stały duże klomby, a na fortepianie ujrzał znowu dwa kwitnące, nieznane krzewy, całe okryte kwieciem, a tak świeże i pełne, ze uważał je za sztuczne.
Powietrze było świeże, nasycone wonią słodką, nieokreśloną.
Młody człowiek, już pewniejszy siebie, począł rozglądać się uważnie po salonie. Nie był on zbyt wielki. Prócz kwiatów, nic tu nie ściągało szczególnej uwagi. Żaden jaskrawy kolor nie narzucał się oku. Czuć jednak było świeżość, wygodę, ciszę i spokój, otaczające miękką jakąś pieszczotą.
Ściany pokryte były spłowiałą materyą niewyraźnego lila koloru, zasianą drobniutkimi żółtymi kwiatkami.
Portyery z szaro-niebieskiego sukna, w rodzaju tego, jakiego się używa na żołnierskie mundury, haftowane były zlekka w ponsowe, jedwabne guziki i spadały w grubych, estetycznych fałdach. Krzesła różnego koloru, kształtu i wielkości, porozrzucane jakby od niechcenia; kanapka, olbrzymie i maleńkie fotele, pufy i taborety, pokryte były materyą w stylu Ludwika XIV, lub kremowym, w wiśniowy rzut aksamitem utrechckim.
— Pozwoli pan filiżaneczkę kawy?
I pani Forestier podała mu napełnioną filiżankę, uśmiechając się przytem przyjaźnie.
— Tak, pani. Bardzo dziękuję.
Przyjął filiżankę i gdy pełen obawy, brał cukier srebrnymi szczypczykami, gospodyni powiedziała mu półgłosem:
— Staraj się pan podobać pani Walter.
I nie czekając na odpowiedź, zwróciła się do innych gości.
Wypił kawę, lękając się, by nie wylać jej na dywan, a potem swobodniejszy nieco, myślał, jakby zbliżyć się do żony redaktora i zawiązać z nią rozmowę.
Spostrzegł nagle, iż trzyma w ręku pustą już filiżankę i ogląda się, gdzieby ją postawić.
Poskoczył ku niej.
— Pozwoli pani?
— Bardzo panu dziękuję.
Odniósłszy filiżankę, powrócił, mówiąc:
— Gdyby pani wiedziała, ile miłych chwil spędziłem na pustyni, czytając La Vie Française, Doprawdy, jedyny to dziennik, który można czytywać poza granicami Francyi. Ma duży dział literacki, dowcipniejszy jest i mniej monotonny od innych. Wszystko w nim można znaleźć.
Uśmiechnęła się z wdzięczną obojętnością i przemówiła poważnie:
— Mąż miał wiele kłopotów, zanim stworzył ten organ, tak odpowiadający dzisiejszym potrzebom.
I zaczęto rozmowę. Jerzy mówił w sposób łatwy, banalny, głos miał dźwięczny, a w oczach jakiś wyraz nieopisany, przytem dziwny, nieprzezwyciężony powab we fryzowanym blond wąsiku.
Mówili o Paryżu, o jego okolicach, o brzegach Sekwany, o kąpielach morskich, o przyjemnościach letnich i różnych tym podobnych rzeczach, o których można mówić bez końca, nie męcząc bynajmniej umysłu.
Następnie, gdy Norbert de Varenne, trzymając w ręku kieliszek likieru, przybliżył się do pani Walter, Jerzy usunął się dyskretnie.
Pani de Marelle, rozmawiająca w tej chwili z Magdaleną, przywołała go do siebie:
— No i cóż, panie — zagadnęła szorstko — chce pan koniecznie spróbować dziennikarstwa?
Zaczął mówić poważnie o swych projektach, potem zaś przeszedł do takiejże samej lekkiej rozmowy, jaką przed chwilą prowadził z panią Walter. Rzeczy przed chwilą usłyszane, powtarzał już jako swoje własne, przytem bezustannie wpatrywał się w oczy interlokutorki, jakby chciał przez to wytłómaczyć dokładniej myśl, zawartą w słowach.
Ona ze swej strony opowiadała mu różne anegdotki, a mówiła je z tą łatwością, właściwą kobietom, znającym swój dowcip i pragnącym zawsze rozśmieszyć słuchacza. Stając się coraz bardziej poufałą, kładła mu rękę na ramieniu, zniżała głos dla wypowiedzenia jakiejś drobnostki, przybierającej w ten sposób charakter intymny.
Duroy zapalał się żądzą wewnętrzną dotknięcia choć lekko tej młodej, interesującej się nim kobiety. Gotów był odrazu poświęcić się dla niej, bronić jej, okazać jej całą swoją wartość, a powolność, z jaką odpowiadał na zapytania, oznaczała tylko wytężenie jego myśli.
Tymczasem, bez najmniejszego powodu, przywołała pani de Marelle swą córką.
— Lorciu! — zawołała i dziewczynka przybliżyła się natychmiast. — Usiądź tu, moje dziecko. Zimno ci będzie koło okna.
I Duroy poczuł nagle szaloną chęć pocałowania dziewczynki, jakby ten pocałunek miał być skierowanym do matki.
Zapytał tonem ugrzecznionym, niemal ojcowskim:
— Czy wolno panienką pocałować?
Dziecko zdziwione podniosło oczy. Pani de Marelle rzekła ze śmiechem:
— Odpowiedz: „I owszem, panie, lecz tylko dzisiaj; niezawsze będzie jednak wolno.“
Duroy usiadł na krześle, biorąc małą na kolana i dotknął wargami jej czoła.
Matka zadziwiła się bardzo:
— A to dopiero! nie uciekła? To dziwne. Mężczyznom nie pozwala się nigdy całować. Pan niebezpieczny, panie Duroy.
Zaczerwienił się, nie odpowiedziawszy ani słowa i zaczął kołysać małą na kolanach.
Pani Forestier przybliżyła się i wydała okrzyk podziwu:
— A to co? Lorka obłaskawiona! co za cud!
Jakób Rival, z cygarem w ustach, przybliżył się także, a Jerzy wstał natychmiast, zabierając się do wyjścia. Lękał się bowiem, by przez jakąś niezręczność nie popsuł całej, tak świetnie rozpoczętej dziś sprawy.
Ukłonił się, dotknął lekko rąk kobiet, mężczyzn zaś dłonie uścisnął serdecznie. Zauważył, iż uścisk Jakóba Rival’a był również jak jego serdecznym; dotknięcie Norberta de Varenne wilgotne było i zimne, dłoń jego ześlizgiwała się z szybkością po palcach; Walter zaś miał rękę miękką i zimną, bez energii, bez wyrazu, Forestier zaś tłustą i ciepłą. Przyjaciel szepnął mu do ucha:
— Nie zapomnij, jutro, godzina trzecia.
— Nie! nie! nie bój się.
Znalazłszy się na schodach, czuł się tak uradowanym, iż miał chęć skakać po nich. Zbiegał z dwóch naraz stopni, lecz nagle, w środku drugiego piętra, spostrzegł przed sobą śpieszącego się i biegnącego na jego spotkanie mężczyznę. Zawstydzony, zatrzymał się nagle, jakby przychwycony na gorącym uczynku.
Potem jednak począł się wpatrywać w swą postać, odbijającą się w lustrze, zdumiony, że jest naprawdę tak ładnym chłopcem. Uśmiechnął się zadowolony, złożywszy jeszcze swemu odbiciu głęboki, ceremonialny ukłon, należny ludziom wybitnym.

III.

Znalazłszy się na ulicy, Jerzy Duroy zaczął się namyślać, co teraz z sobą począć. Miał chęć biegać, marzyć — iść przed siebie, układając plany na przyszłość i oddychać świeżem powietrzem nocy. Ale myśl o seryi artykułów, zamówionych przez Waltera, prześladowała go bezustannie, więc postanowił wrócić do domu i zabrać się do pracy.
Szybkim krokiem przez bulwary podążył na ulicę Borsault, do swego małego pokoiku. Dom sześcio-piętrowy zapełniony był dwudziestoma małemi mieszkaniami rzemieślników i biedniejszych urzędników. Doznał obrzydzenia, wchodząc na te schody, oświetlone jedynie jego woskową zapałką. Stopnie były zabłocone, a na nich walały się kawałki papieru, resztki papierosów lub obierzyny kuchenne. Uczuł gwałtowne pragnienie ucieczki z tego brudu i zamieszkania w pięknym domu, ze schodami, wyłożonymi dywanem. Ciężkie wyziewy kuchenne i wilgoć murów napełniały nieprzyjemną wonią całe domostwo, zanieczyszczały nawet poddasze.
Pokój młodego człowieka znajdował się na piątem piętrze, a okno wychodziło jakby na jaką głęboką przepaść, wprost na zagłębiony tor kolei Zachodniej i tunel, dotykający stacyi Batignolskiej.
Duroy otworzył okno i oparł się na zardzewiałej kracie. Tam w ciemnej, otwierającej się przed nim czeluści, świeciły trzy czerwone, nieruchome latarnie. Wyglądały jak oczy straszliwego potworu; a w oddali widać było inne i coraz inne płomyki. Raz po raz odzywały się krótsze lub dłuższe poświsty, bliższe lub więcej oddalone, prawie niepochwytnę, dolatujące od Asnières. Poświsty te modulowały się jak głosy. Niektóre z nich, zbliżając się, wyrzucały przeszywające skargi, coraz głośniejsze, coraz bliższe a za chwilę pojawiło się żółte światło; pędząc z wielkim hałasem i tonąc następnie w czarnych głębinach tunelowej paszczy, pociągnęło za sobą długi sznur wagonów.
Duroy szepnął:
— Trzeba się zabrać do roboty.
Postawił lampę na stole, lecz w tejże chwili przypomniał sobie, iż nie ma w domu papieru. Miał tylko ćwiartkę papieru listowego.
— Mniejsza o to, wystarczy; duży arkusik.
Umaczał pióro w atramencie i najpiękniejszem swem pismem wypisał tytuł:

WSPOMNIENIA STRZELCA AFRYKAŃSKIEGO.

Potem zaczął szukać w myśli frazesu początkowego.
Siedział długo, z głową wspartą na dłoni, wlepiwszy oczy w rozłożony papier.
Coby tu powiedzieć na początek? Nie mógł jednak odnaleźć w pamięci ani jednego zdania z opowiadanych dopiero co historyj. Ani jednej anegdotki, ani jednego szczegółu. Nagle przyszło mu na myśl:
— Trzeba zacząć od mego wyjazdu.
I napisał:
„Było to w roku 1874, w pierwszej połowie maja, gdy wyczerpana ciężkiemi katastrofy Francya wypoczywała po roku strasznym...“
I uciął. Ani rusz dalej. Nie mógł żadną miarą nawiązać do swego wyjazdu, podróży, pierwszych wrażeń.
Po dziesięciu minutach namysłu, postanowił odłożyć wstęp do jutra i przystąpić teraz odrazu do scharakteryzowania Algieru.
I rzucił na papier:
„Algier jest miastem całkiem białem...“ I znowu nie wiedział, co dalej. Odtwarzał w myśli piękne, jasne miasto, opadające kaskadą domów aż do samego morza, widział tę górę, pokrytą płaskimi dachami, lecz nie znajdował słów, któremi mógłby wyrazić to, co widział lub odczuwał.
Po wielkim wysiłku, dodał jeszcze:
„Miasto zamieszkują przeważnie Arabowie...“ Potem rzucił pióro i wstał.
Na małem, żelaznem łóżku, gdzie ciało jego wyżłobiło było wgłębienie, spostrzegł teraz codzienne, zniszczone swoje ubranie, rzucone w nieładzie. Kapelusz jedwabny, pomięty, jedyny jaki posiadał, walał się na słomianem krzesełku, zdając się prosić o jałmużnę — dnem odwrócony do góry.
Ściany, pokryte szarym, w niebieskie bukiety papierem, miały na sobie tyleż plam, co kwiatów. Plamy te istniały już prawdopodobnie od czasów niepamiętnych, natury podejrzanej i trudnej do określenia. Były to może robaki roztarte, a może ślady oliwy, może dotknięcia zatłuszczonych palców, lub krople brudnej, wylewanej z miednicy wody. Cały pokoik napełniony był nędzą, nędzą pokoi umeblowanych...
I dziwna rozpacz owładnęła nim na widok tego ubóstwa. Powiedział sobie stanowczo, że musi się stąd wyprowadzić i to zaraz. Jutro zerwie z dotychczasowem swem nędznem życiem.
Zapał do pracy ogarnął cały jego umysł; usiadł przy stole i począł znowu szukać frazesów, mogących odmalować w żywych kolorach czarowną fizyognomię Algieru, tego prawdziwego przedpokoju głębokiej i tajemniczej Afryki, krainy, zapełnionej włóczącymi się Arabami i murzynami nieznanymi; tego olbrzymiego i kuszącego swymi cudami obszaru, oglądanego niekiedy częściowo, w publicznych ogrodach, gdzie przypatrywać się można nieprawdopodobnym zwierzętom, stworzonym jakby w zaczarowanych bajkach: tym wielkim strusiom, dziwacznym kurom, cudnym kozicom, gazellom, olbrzymim groteskowym żyrafom, poważnym wielbłądom, obrzydliwym hippopotamom, niekształtnym nosorożcom lub straszliwym braciom człowieka: gorylom. Czuł zarysowujące się niedokładnie myśli, byłby je może nawet wypowiedział, lecz nie był zdolnym przelać ich na papier. Niemoc ta przyprawiała go o gorączkę. Wstał znowu. Ręce miał spocone, a skronie biły gwałtownie.
Oczy jego padły tym razem na rachunek praczki, przyniesiony przez odźwiernego tego samego wieczora i rozpacz nim owładnęła. W jednej chwili znikła cała radość, wraz z zaufaniem i wiarą w samego siebie, w swą przyszłość. Już po wszystkiem! Wszystko skończone! Nie zrobi nic; nie dojdzie do niczego; czuł się teraz nieudolnym, nieużytecznym, straconym.
I wrócił znowu do okna. Oparł się o jego kratą w chwili, gdy pociąg wybiegał z czeluści tunelu, dysząc i hucząc straszliwie. Pędził tam, daleko, przez pola i łany, w stroną morza. I w sercu Jerzego ozwała się dawna jakaś nuta — wspomnienie rodziców.
Sznur tych wagonów przebiegać będzie zaledwie o kilka wiorst od ich domu. Widział w tej chwili ich domek; domek taki mały, zbudowany na samym szczycie góry, wznoszącej się ponad Rouen i niezmierzoną doliną Sekwany, tuż przy wejściu do wioski Canteleu.
Rodzice jego trzymali maleńki szynczek, rodzaj oberży, do której uczęszczali w niedzielą mieszczanie z przedmieścia. Oberża nosiła nazwą: Belle Vue. Z syna chcieli zrobić pana i posłali go do szkół, a gdy po ukończeniu studyów, nie otrzymawszy patentu, wstąpił do służby wojskowej, myśleli, że zostanie oficerem, pułkownikiem lub nawet generałem. Nie wysłużywszy jednak pięciu lat, znudzony swym zawodem, rzucił go, marząc o zrobieniu karyery w Paryżu. Pojechał do stolicy, mimo próśb ojca i matki, którzy widząc już rozwiane nadzieje, pragnęli jedynaka zatrzymać przy sobie. Jerzy jednak wierzył w świetną przyszłość. Widział już swoje tryumfy, nie rozumiejąc jeszcze, w jaki sposób je osiągnie. Nie brakło mu jednak wiary, ni ochoty.
W regimencie miał już pewne powodzenie, a nawet parę awanturek w lepszem towarzystwie. Uwiódł był córką poborcy wojskowego, która chciała wszystko rzucić, byle podążyć za nim i jeszcze żoną pewnego adwokata, która w rozpaczy, po zerwaniu, chciała się utopić.
Towarzysze mówili o nim: „To dyabeł, spryciarz, bałamut! da on sobie radą.“ I on też sobie poprzysiągł być dyabłem, spryciarzem i bałamutem.
Właściwe mu normandzkie usposobienie, podrażnione codzienną praktyką życia obozowego, rozwydrzone na afrykańskich przykładach grabieży, nieprawnych dochodów, podstępów ohydnych, podsycane jeszcze ambitnemi żądzami, podniecanemi w armii pod osłoną brawury wojskowej, przez uczucia patryotyczne, przez wielkomyślne czyny, opowiadane pomiędzy podoficerami — wszystko to razem wytworzyło w nim prawdziwy bric à brac, w którym znaleźć można było wszystkiego potrosze.
Pragniecie jednak dojścia do celu panowało nad wszystkiem.
I w tej chwili, jak było to jego codziennym zwyczajem, zaczął marzyć po swojemu. Wyobrażał sobie jakąś miłosną awanturą, która odrazu podniesie go na same wyżyny pragnień. Ożeni się z córką jakiego bogatego bankiera lub magnata, którą napotka na ulicy i od pierwszego razu podbije jej serce.
Przerażający świst lokomotywy, która wyskoczywszy z tunelu, niby olbrzymi zając z nory, podążała po żelaznym torze na wieczorny odpoczynek, przerwał nagle urocze jego marzenia.
Wzmocniony niepewną a radosną nadzieją, czarującą jego umysł, rzucił przed siebie długi pocałunek pocałunek miłosny, skierowany do oczekiwanej przez niego kobiety; pocałunek pożądliwy dla fortuny wymarzonej. Następnie zamknął okno i począł się rozbierać, szepcąc półgłosem:
— Mniejsza z tem. Jutro rano będę lepiej usposobiony. Dziś mam umysł zanadto rozpierzchły. A nawet, zdaje mi się, iż cokolwiek za wiele piłem. W takich warunkach nie można dobrze pracować.
Położył się do łóżka, zagasił lampę i zasnął prawie natychmiast.
Obudził się bardzo rano, jak to się zwykle zdarza w dniach najżywszej nadziei lub bolesnej troski. Wyskoczył z łóżka i poszedł otworzyć okno, „dla napicia się filiżanki świeżego powietrza“, jak mówił.
Domy położone przy ulicy Rzymskiej, wprost poza szeroką szosą kolei żelaznej, błyszczały teraz, oblane białą jasnością słońca. Na prawo, w oddali, dostrzedz było można pagórki d’Argenteuil i strzelające w obłoki młyny d’Orgemont, spowite leciuchną, niebieskawą mgłą, co, niby powiewna i przeźroczysta gaza, przesłaniała lekko horyzont.
Duroy patrzał przez chwilą na oddaloną wioską, potem mruknął:
— Jakby tam było dobrze w taki dzień, jak dzisiaj!
Potem zastanowił sią, że trzeba pracować i to zaraz, natychmiast; a oprócz tego, trzeba posłać zawiadomienie do biura, iż jest chory, a synowi stróża dać za odniesienie listu aż dziesięć sous.
Usiadł przed stołem, umaczał pióro, oparł czoło na dłoni i zaczął zbierać myśli. Napróżno jednak. Nic mu nie przychodziło, na myśl!
Nie stracił jednak odwagi. Myślał.
— No, nie mam wprawy. To takie rzemiosło, jak i inne, trzeba się go wyuczyć. Na pierwszy raz muszą mi dopomódz. Pójdę do Forestiera, on ułoży mi cały artykuł w dziesięć minut.
Tak myśląc, ubrał sią.
Zbiegłszy ze schodów, pomyślał, iż zawcześnie jeszcze iść do przyjaciela, który pewnie sypia długo. Zaczął się wiec powoli przechadzać po bulwarze.
Nie było jeszcze godziny dziewiątej, gdy znalazł się w parku Monceaux, pełnym świeżości i woni porannej.
Usiadł na ławce i począł marzyć. Jakiś elegancki młodzieniec przechadzał się po alei. Chodził tam i napowrót, wyczekując prawdopodobnie kochanki.
Nareszcie się zjawiła, osłonięta gęstą woalką. Uścisnęli sobie ręce i zwrócili w inną stronę.
Gwałtowna potrzeba miłości opanowała teraz Jerzego — potrzeba miłości eleganckiej, wonnej, delikatnej. Wstał i szedł przed siebie, myśląc o Forestierze.
— Tamten, to dopiero miał szczęście!
Doszedł do drzwi domu przyjaciela w chwili, gdy ten właśnie wychodził.
— Ty, tutaj? o tej porze? Czy chciałeś czegoś odemnie?
Duroy, przerażony tem nagłem spotkaniem, zaczął jąkać:
— Bo widzisz... otóż... nie mogę dojść do końca z moim artykułem. Wiesz, z tym artykułem zamówionym przez pana Waltera, o Algierze. Nic to dziwnego, nie pisałem jeszcze nigdy. Do tego, jak i do czego innego, potrzeba przecież wprawy. Ja się nauczę prędko, jestem pewny, ale teraz, na początek, nie wiem jak się wziąć do roboty. Mam mnóstwo myśli, całkiem gotowych, ale nie wiem, jak je wyrazić.
Zatrzymał się niepewny. Forestier się uśmiechnął złośliwie.
— O, ja to znam.
Duroy począł znowu:
— Przypuszczam, iż to musi się tak zaczynać u każdego. Więc przyszedłem... przyszedłem prosić cię, byś zechciał przyłożyć ręki do tego artykułu... W dziesięć minut potrafiłbyś to ułożyć, nauczyłbyś mnie, jak się do tego zabrać. Dałbyś mi dobrą lekcyę stylu. Bez ciebie, nie dam sobie rady.
Forestier się ciągle uśmiechał. Uderzył przyjaciela po ramieniu i rzekł:
— Idź do mojej żony. Ona ci tak samo dopomoże, jak ja. Wprawiłem ją już do takiej pracy. Ja jestem dziś ogromnie zajęty; gdyby nie to, pomógłbym ci bardzo chętnie.
Duroy onieśmielał nagle. Namyślał się.
— Ależ, o tej godzinie? Czyż mogę?
— Możesz, możesz. Ona już dawno wstała. Zastaniesz ją w moim gabinecie przy biurku; robi potrzebne dla mnie notatki.
Jerzy wzbraniał się.
— Nie... to niepodobna...
Forestier wziął go za barki, okręcił na piętach i pchnął na schody:
— Ależ idź, idź dziwaku, kiedy ci mówię.
— Nie przymuszajże mnie, bym wdrapywał się powtórnie na trzecie piętro i tłómaczył twoje ranne przybycie.
Duroy zdecydował się nareszcie:
— Dziękuję, już pójdę. Powiem, że ty mnie zmusiłeś, wprost zmusiłeś.
— No, tak. Bądź spokojny, nie zje cię. Tylko nie zapomnij: godzina trzecia.
— Oh! nie bój się o to.
Forestier oddalił się szybko, a Duroy zaczął powoli wchodzić na schody. Namyślał się, co ma powiedzieć, lękał się złego przyjęcia.
Służący otworzył mu drzwi. Miał na sobie niebieski fartuch i trzymał w ręku szczotkę.
— Pan wyszedł — oznajmił, uprzedzając zapytanie.
Wówczas Duroy przemówił:
— Proszę zapytać pani Forestier, czy może mnie przyjąć i proszę powiedzieć, że przychodzę z polecenia jej męża, którego w tej chwili spotkałem na ulicy.
Został w przedpokoju. Służący powróciwszy, otworzył drzwi na prawo i oznajmił:
— Pani prosi.
Siedziała na fotelu przed biurkiem, w małym gabineciku, którego ściany pokryte były całkowicie książkami na czarnych, drewnianych półkach. Leżały poukładane symetrycznie, a czerwone, żółte, zielone, fioletowe i niebieskie okładki ożywiały monotonność tego mnóstwa tomów.
Odwróciła głową, uśmiechnięta przyjaźnie, jak wczoraj. Miała na sobie strojny, koronkowy szlafroczek. Wyciągnęła ku niemu rękę, ukazując obnażone ramię, w obłoku koronek.
— Już? — zapytała, a po chwili dodała: — Lecz to nie wymówka, tylko proste zapytanie.
Jerzy zaczął jąkać:
— Ach, pani! ja nie chciałem wchodzić, lecz mąż pani, którego spotkałem przed bramą, zmusił mnie do tego. Tak jestem zmięszany, że nie mam nawet odwagi powiedzieć, co mnie tu sprowadza.
Wskazała mu krzesło.
— Usiądź pan i mów.
W palcach trzymała gęsie pióro; przed nią leżał duży arkusz papieru, zapisany do połowy. Przerwała widocznie, gdy przyszedł.
Przed biurkiem tem była taksamo swobodną, jak w salonie. Lekki zapach perfum roztaczał się dokoła jej szlafroczka i Duroy odtwarzał już w swej wyobraźni to młode i świeże ciało, pulchne i ciepłe, osłonięte lekką, delikatną tkaniną.
Widząc, iż gość milczy, spytała:
— No i cóż? jaki pan ma interes?
Zaczął nieśmiało.
— Bo widzi pani... ale doprawdy... nie śmiem... Wczoraj oto pracowałem do późna w nocy... a dziś znowu bardzo rano... chcąc napisać artykuł o Algierze, zamówiony przez pana Waltera... i nie mogę z nim dojść do ładu... podarłem wszystkie moje próby... Nie mam wprawy do podobnej pracy i przyszedłem do Forestier’a, prosząc, by mi pomógł... na pierwszy raz...
Przerwała mu, śmiejąc się serdecznie, szczęśliwa, dumna swą wyższością.
— A on przysłał pana do mnie?... To bardzo ładnie.
Duroy szepnął:
— Tak, pani. Powiedział, że wybawi mnie pani z kłopotu, lepiej nawet, niż on... ale, ja nie śmiałem, nie chciałem. Pani to rozumie?
Wstała.
— Musi być bardzo przyjemna taka spółka. Jestem zachwycona pańskim pomysłem. Ot, proszą, usiądź pan na mojem miejscu, gdyż w redakcyi znają moje pismo. Zaraz ułożymy artykuł, i to znakomity.
Usiadł, wziął pióro do ręki, rozłożył przed sobą cały arkusz papieru i czekał.
Pani Forestier stojąc, przypatrywała się tym wszystkim przygotowaniom. Potem zapaliła papierosa.
Pracując, muszą palić — rzekła. — No opoowiedz pan, co chcesz napisać?
Jerzy podniósł głowę ze zdziwieniem.
— Ależ ja sam nie wiem. Wszakże dlatego tu przyszedłem.
Odparła:
— No tak, ja to ułożę. Przyprawię sos, ale muszą wpierw mieć potrawę.
Duroy milczał pomieszany, wreszcie ozwał się nieśmiało:
— Chciałbym zacząć opowiadanie od chwili mego wyjazdu.
Wówczas usiadła naprost niego, z drugiej strony wielkiego stołu i patrząc mu bystro w oczy, rzekła:
— No, a zatem, niech pan mówi wyłącznie dla mojej ciekawości, jak to było. Proszę opowiadać uważnie, nie zapominając o żadnym szczególe, a ja wybiorę, co będzie potrzebne.
Gdy jednak i tutaj nie wiedział od czego zacząć, poczęła go uważnie wypytywać, jakby to czynił ksiądz na spowiedzi; zadając mu główne pytania, nasuwające tysiączne szczegóły, osoby poznane lub przelotnie tylko widziane.
Gdy go tak zmusiła do mówienia przez dobry kwadrans, przerwała nagłe:
— No, dobrze, teraz możemy zacząć. Naprzód, proszą sobie wyobrazić, iż opowiada pan te wrażenia dobrem u przyjacielowi, co pozwoli panu przytoczyć całą masą głupstw, robić wszelkie uwagi, zachować ton naturalny i dowcipny, notabene, jeżeli temu podołamy. No, zaczynajmy!
„Kochany Henryku. Chcesz dowiedzieć się, co to jest Algier, a zatem usłyszysz, czego pragniesz. Nie mając nic do roboty, w małej mojej chałupce z suchego błota, piszę i posyłam Ci rodzaj dziennika, który malować będzie moje obecne życie, obznajmi Cię z każdym dniem, spędzonym tutaj przez Twego przyjaciela. Będzie to może cokolwiek za jaskrawe. Tem lepiej. Nie przyjdzie Ci ochota pokazywania tych bazgrot pięknym, znajomym paniom...“
Przerwała, by zapalić na nowo zagasły papieros i w tejże chwili ustało lekkie zgrzytanie ślizgającego się po papierze pióra.
— Idźmy dalej — powiedziała.
„Algier jest wielką francuzką krainą, położoną na samej granicy niezmiernych, tajemniczych przestrzeni, noszących nazwę Puszczy, Sahary, Afryki głównej i t. d. i t. d.
„Algier, to istna wjazdowa brama; brama biała i świetna, wiodąca do tych krain dziwacznych.
„Chcąc się jednak w nim znaleźć, trzeba się tam naprzód dostać, a to nie dla każdego jest rzeczą łatwą. Jak wiesz, znakomitym jestem jeźdźcem, ujeżdżam nawet konie pułkownika, ale można być dzielnym jeźdźcem, a najgorszym marynarzem. Tak też i ze mną!
„Przypominasz sobie zapewne majora Simbretas, wojskowego lekarza, przezwanego przez nas doktorem Ipéca. Ile razy chcieliśmy się dostać do infirmeryi, tej krainy błogosławionej, tyle razy szliśmy do niego z wizytą.
„Siedział na krześle. Nogi grube, okryte ponsowemi spodniami, rozstawione szeroko, ręce na kolanach; łokciami wymachiwał pod sufit, oczyma łypiąc, jak dwiema gałami i zapamiętale gryząc biały wąs.
„Przypominasz sobie jego receptę: — Ten żołnierz chory jest na żołądek. Dajcie mu na wymioty, lekarstwo nr. 5 podług mego przepisu. Potem dwunasto-godzinny wypoczynek, a będzie zdrów.
„Wymioty — to był jego wyraz ostatni. Ostatni i nieunikniony. Łykano zatem lekarstwo, gdyż było to koniecznością. Wykonawszy jednak zlecenie doktora Ipéca, używało się rozkosznego dwunasto-godzinnego wypoczynku.
„A zatem, mój drogi, by dostać się do uroczego Algieru, trzeba przebyć naprzód czterdziesto-godzinne, nieuniknione wymioty, przepisane z polecenia kompanii transatlantyckiej.
Uradowana z dowcipu, zacierała ręce.
Wstała, zapaliła nowy papieros i spacerując powoli po gabinecie, dyktowała mu, wypuszczając z ust cieniutkie nici dymu, które wychodząc naprzód prosto, rozszerzały się stopniowo, a potem niknąć w powietrzu, pozostawiały po sobie szare linijki, niby leciuchną, przeźroczystą mgłę lub delikatną pajęczynę. Niekiedy otwartą dłonią odsuwała od siebie te lekkie obłoczki; to znów rozcinała je palcem wskazującym, poczem wpatrywała się uważnie w te dwa odłamki niewyraźnej, niknącej powoli mgły.
Duroy śledził uważnie wszystkie jej gesty, całą postawę, wszystkie poruszenia ciała i twarzy, na której widoczne było silne zajęcie się tą dziwną grą, wcale nie rozpraszającą jej myśli.
Fantazyowała teraz na temat różnych przygód w podróży, malowała fizyognomie towarzyszów, stworzonych w jej wyobraźni, i kreśliła już plan miłosnej awantury z żoną kapitana piechoty, jadącej do męża.
Potem, usiadłszy na fotelu, wypytywała Jerzego co do topografii Algieru, o której nie miała najmniejszego pojęcia. W dziesięć minut wiedziała już tyle, co i opowiadający i ułożyła na poczekaniu mały rozdział geografii politycznej i kolonizacyjnej, by obznajomić czytelnika z położeniem kraju i przygotować go do zrozumienia poważnych kwestyi, które miały być poruszone w artykułach następnych.
Wymyśliła jeszcze wycieczkę do prowincyi Oranu, wycieczkę fantastyczną, w której przedewszystkiem była mowa o kobietach: maurytankach, żydówkach i hiszpankach.
— To jedno interesuje publiczność — zauważyła.
Zakończyła pobytem w Saīda, u stóp wysokich skał i wdzięczną, lekką awanturką między podoficerem Jerzym Duroy i jakąś hiszpańską robotnicą, pracującą w fabryce w Aznel Hadżar. Wymyśliła nocną schadzkę wśród gór nagich i kamienistych, gdzie hyeny, szakale i olbrzymie psy arabskie, urządzając szalone harce, szczekają i wyją złowrogo.
W końcu oświadczyła wesoło:
— Dalszy ciąg jutro.
I wstając dodała:
— Otóż w ten sposób pisze się artykuły, kochany panie. A teraz proszę podpisać.
Duroy się zawahał.
— Proszę-ż podpisać.
Zaśmiał się i nakreślił pod artykułem: Jerzy Duroy.
Ona ciągle paliła, chodząc tam i napowrót, a Jerzy wpatrując się w nią bezustannie, nie znajdował słowa podzięki, szczęśliw, że jest przy niej, przepełniony wdzięcznością i szczęściem zmysłowem, płynącem z tej rodzącej się zażyłości. Zdało mu się, iż wszystkie otaczające go przedmioty stanowią jakąś jej cząstkę — wszystkie, nawet książki, obciążające ściany. Krzesła, meble, powietrze, przepojone tytoniem, było dla niego czemś tak rozkosznie upajającem, tak dobrem, tak słodkiem, bo pochodzącem od niej.
Raptownie zapytała:
— Co pan myśli o mojej przyjaciółce, pani de Marelle?
Zdziwił się niezmiernie.
— Wydaje mi się... bardzo... bardzo powabną.
— Nieprawdaż?
— Tak, bez wątpienia.
Miał chęć dodać: — Nie tak jednak, jak pani — ale nie miał odwagi.
Podjęła znowu:
— A gdyby pan wiedział, jaka ona zabawna, oryginalna i inteligentna. To prawdziwie cygańska natura. Z tego tez powodu mąż jej nie lubi. Widzi w niej same tylko błędy, nie dostrzegając zalet.
Duroy zdziwił się niepomiernie, usłyszawszy, ze pani de Marelle jest mężatką. Było to jednak rzeczą naturalną.
— Doprawdy?... ona jest mężatką?... A czem zajmuje się jej mąż?
Pani Forestier wzruszyła lekko ramionami, z minką jakąś nieokreśloną, pełną tajemniczości.
— Ach! jest inspektorem na linii Północnej. W Paryżu przepędza zaledwie tydzień w ciągu każdego miesiąca. Żona nazywa ten czas „służbą obowiązkową“ lub też „tygodniową pańszczyzną“, albo jeszcze „wielkim tygodniem“. Gdy ją pan lepiej pozna, przekona się sam, jaka to miła i sprytna kobietka. Niech ją pan odwiedzi w tych dniach.
Duroy nie myślał wcale o odejściu. Tak mu jakoś było dobrze, jakby miał już stale tu pozostać.
W tem uchyliły się lekko drzwi i niezameldowany pojawił się w nich mężczyzna, wysokiego wzrostu. Na widok nieznajomego, przystanął. Pani Forestier na jedno mgnienie oka wydała się pomięszaną, nawet lekki rumieniec przemknął po jej twarzy; za chwilę jednak ozwała się głosem najswobodniejszym:
— Niechże kochany pan wejdzie. Oto serdeczny towarzysz mojego męża, pan Jerzy Duroy, przyszły dziennikarz.
Następnie tonem obojętnym dodała:
— Najlepszy nasz przyjaciel, hrabia de Vaudrec.
Ukłonili się nawzajem i spojrzeli na siebie przenikliwie, poczem Duroy zaczął się żegnać.
Wcale go nie zatrzymywano. Wyjąkał kilka słów podziękowania, uścisnął lekko podaną sobie rękę młodej kobiety, złożył ukłon przed nowoprzybyłym, zachowującym zimną i sztywną postawę salonowca i wyszedł całkowicie pomięszany, jak gdyby popełnił był jakieś głupstwo.
Znalazłszy się na ulicy, uczuł się nagle smutnym, niezadowolonym, dziwnie zgnębionym. Szedł przed siebie, rozmyślając, jaka może być przyczyna tej melancholii, lecz nie znajdował odpowiedzi.
Natomiast przed oczami jego zarysowywała się raz po raz wytworna postać hrabiego de Vaudrec, trochę już podstarzałego, o twarzy otoczonej siwymi włosami, spokojnej, dumnej.
I pojął nagle, ze to owe przybycie nieznajomego, zrywając urocze sam na sam, do którego przywykało już jego serce, pozostawiło po sobie dziwne uczucie zimna i nieufności, jakie powstaje w nas pod wpływem jednego usłyszanego słówka, przykrości przeczuwanej, okoliczności najbłahszej.
Zdało mu się też, że i ów hrabia nie był zadowolonym z tego spotkania.
Nie wiedział teraz, co robić do godziny trzeciej, a było dopiero południe. W kieszeni miał jeszcze sześć franków pięćdziesiąt centymów; poszedł więc na śniadanie do Duval’a. Później wałęsał się po bulwarach, a o trzeciej wchodził na schody, prowadzące do redakcyi dziennika La Vie Française.
W biurze zastał wielką ilość chłopców, siedzących na ławkach, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami — czekali na swoją kolej. Za nimi, przy wielkim stole, woźny biurowy sortował przyniesione dzienniki. Wszystko to razem robiło wrażenie znakomite, mogące imponować przybyszowi. Wszyscy byli umundurowani, szykowni, poważni, jak przystało personelowi w przedpokoju wielkiej redakcyi.
Duroy zapytał:
— Czy mogę widzieć się z panem Walterem?
Woźny odparł:
— Pan redaktor ma konferencyę. Może pan będzie łaskaw zaczekać — i wskazał na poczekalny salon, napełniony już licznymi interesantami.
Były tu różne powagi, w orderach, a także ludzie nędznego wyglądu, zapięci pod samą szyję, w tużurkach poplamionych, na których plamy ułożyły się w rodzaj karty geograficznej.
W tłumie tym dostrzedz można było także trzy kobiety. Jedna z nich, uśmiechnięta, piękna, strojna, miała minę kokotki. Druga, o twarzy tragicznej, pomarszczonej, mimo, iż nosiła strój wytworny, poważny, miała jednakże w całej swej powierzchowności coś nienaturalnego, sztucznego, coś, co cechuje zwykle wszystkie byłe artystki: jakąś fałszywą młodość, podobną do zwietrzałej miłości.
Trzecia kobieta, w żałobie, siedziała w kąciku i wyglądała na wdowę nieszczęśliwą. Duroy przypuszczał nawet, że przyszła tu z prośbą o jałmużnę.
Upłynęło ze dwadzieścia minut i nikt jeszcze nie został dopuszczonym do redaktora.
Wówczas Jerzemu strzeliła do głowy myśl i wrócił do woźnego.
— Pan Walter naznaczył mi widzenie na godzinę trzecią — powiedział. — W każdym razie chciałbym wiedzieć, czy jest w redakcyi mój przyjaciel, pan Forestier?
Otworzono mu zaraz drzwi do korytarza, prowadzącego do sali, w której, przy wielkim stole, pisało czterech mężczyzn.
Forestier, stojąc przy kominku, bawił się bilboquetem. Był on w tej grze bardzo zręczny i olbrzymią, bukszpanową kulę osadzał zawsze na cienkiej, drewnianej pałeczce. Rachował: „Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć.“
Duroy dorzucił:
— Dwadzieścia sześć.
Przyjaciel, nie zaprzestając zabawy, podniósł na niego oczy.
— A jesteś? to dobrze! Wczoraj zrobiłem z kolei pięćdziesiąt siedm rzutów. Jeden tylko Saint-Potin mógłby ze mną walczyć o lepsze. Czy widziałeś redaktora? Nie znam nic zabawniejszego nad obserwowanie tego niezdary Norberta, grającego w bilboketa. Rozdziawia usta, jakby chciał połknąć kulą.
Jeden z piszących zwrócił ku niemu głową:
— Słuchaj no, Forestier, wiem o jednym bilbokecie do nabycia. Przepyszny, z brazylijskiego drzewa. Należał podobno do królowej hiszpańskiej; tak przynajmniej utrzymują. Żądają za niego sześćdziesiąt franków. To niedrogo.
Forestier zapytał:
— A gdzież on?
W tej chwili jednak chybił trzydziesty siódmy rzut. Otworzył małą szafką, w której Duroy zobaczył jakie dwadzieścia pięknych, podobnych cacek, ponumerowanych i poustawianych w porządku. Złożył zabawką i zapytał powtórnie:
— Gdzież się znajduje ten klejnocik?
Dziennikarz odpowiedział:
— U jednego spekulanta biletów teatralnych w Vaudeville. Jeśli chcesz, przyniosę ci go jutro.
— Dobrze. Tylko na pewno. Jeśli mi się spodoba, zaraz go kupię. Nie zawadzi powiększyć kolekcyi.
I zwracając się do Jerzego, rzekł:
— Chodź ze mną, zaprowadzą cię do redaktora; inaczej, możesz tu pleśnieć do godziny siódmej.
Przeszli przez poczekalnią, w której siedziały jeszcze te same osoby. W chwili ukazania się Forestier’a młoda kobieta i stara artysta ka podniosły się z miejsc i zbliżyły szybko do niego.
Wziął każdą z nich po kolei w zagłębienie okna i mimo, iż starał się mówić jak najciszej, Duroy dosłyszał, ii nazywał obie po imieniu.
Potem przeszli jeszcze jeden pokoik i znaleźli się u redaktora.
Konferencya, trwająca już od godziny, była ni mniej ni więcej, tylko partyą pikieta.
Pan Walter trzymał karty, grając z nadzwyczajną uwagą i przebiegłością, gdy tymczasem przeciwnik jego przekładał i tasował lekkie kolorowe tekturki, a czynił to z niesłychaną zręcznością i wprawą, jak gracz zawołany i biegły. Norbert de Varenne, siedząc na redaktorskim fotelu, pisał jakiś artykuł, a Jakób Rival, wyciągnięty na kanapie, palił wyśmienite cygaro.
Ta zamknięta atmosfera przepojona była zapachem skóry, którą obite były meble, — tytoniem i farbą drukarską; czuć tu było ten dziwny odór, właściwy wyłącznie salom redakcyjnym, a znanym doskonale wszystkim dziennikarzom.
Na czarnym, drewnianym stole o mosiężnej inkrustacyi, wznosiły się prawdziwe stosy papierów: były tu listy, karty wizytowe, dzienniki, przeglądy, notatki dostawców, druki różnego rodzaju i gatunku.
Forestier uścisnął ręce partnerów i stanąwszy poza plecyma graczy, począł w milczeniu przypatrywać się partyi. Gdy Walter zakończył wygraną, rzekł:
— Oto mój przyjaciel, Duroy.
Redaktor spojrzał szybko na młodzieńca swym wzrokiem badawczym i spytał:
— Przynosi mi pan swój artykuł? Nadałby się doskonale do dyskusyi Morel’a.
Duroy wyjął z kieszeni arkusze papieru, złożone starannie we czworo.
— Służę panu — przemówił.
Redaktor wydawał się bardzo zadowolonym.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Umie pan dotrzymywać słowa. Trzeba to zaraz przejrzeć, Forestier.
Forestier pospieszył z odpowiedzią:
— Niema potrzeby, panie Walter. Dałem mu dziś niektóre wskazówki, chcąc wprawić go do rzemiosła. Artykuł jest doskonały.
Redaktor, odbierając w tej chwili karty od jakiegoś wysokiego, chudego mężczyzny, deputowanego lewicy, odrzekł niedbale:
— W takim razie, bardzo dobrze.
Forestier nie dając rozpocząć nowej partyi, szepnął Walterowi do ucha:
— Przyrzekł pan przyjąć Jerzego Duroy, jako zastępcą Marambot’a. Czy mogę go zatrzymać na tych samych warunkach?
— Tak, i owszem.
Dziennikarz, ująwszy ramię przyjaciela, uprowadził go z sobą, a pan Walter rozpoczął nową partyę.
Norbert de Varenne nie podniósł nawet głowy, udając, że Jerzego nie widzi lub nie poznaje. Jakób Rival przeciwnie, uścisnął mu rękę nadzwyczaj serdecznie, dając do poznania, że chce być dobrym towarzyszem nowoprzybyłego.
Przeszli znowu przez poczekalnię, a gdy wszyscy obecni podnieśli na niego oczy, Forestier odezwał się do młodszej kobiety, dość głośno, by być słyszanym przez innych klientów:
— Redaktor zaraz panią przyjmie. Odbywa w tej chwilę naradę z dwoma członkami komisyi budżetowej.
I odszedł prędko, z miną człowieka nadzwyczajnie zajętego. Można było przypuszczać, iż czeka go zredagowanie jakiejś depeszy, niezmiernie ważnej.
Skoro tylko znaleźli się w sali redakcyjnej, Forestier zabrał się ponownie do bilboket’a, i przerywając sobie dla liczenia rzutów, mówił:
— Ot, widzisz. Będziesz tu przychodził codziennie o godzinie trzeciej, a ja będę ci dawał różnorodne zlecenia do załatwienia: wizyty, które trzeba będzie składać w ciągu dnia, wieczorem, lub rano. Raz... muszę ci naprzód dać list polecający do głównego naczelnika pierwszego biura policyi, — dwa — który zaznajomi cię ze wszystkimi swymi urzędnikami. Ułożysz się z nim co do wszelkich ważnych wiadomości — trzy — w służbie prefektury, nowin urzędowych i pół-urzędowych, ma się rozumieć. O wszelkie potrzebne objaśnienia zwracać się będziesz do Saint-Potin’a, który zna się na tych wszystkich sprawach — cztery, — zobaczysz go zaraz, a może jutro dopiero. Nadewszystko, trzeba koniecznie, abyś się nauczył wyciągać na słówka ludzi, do których cię poszlę — pięć, — i przenikać wszystko, mimo drzwi zamkniętych — sześć. — Będziesz za to pobierał dwieście franków stałej pensyi miesięcznie, nadto otrzymywać będziesz po dwa sous od każdego wiersza własnego pomysłu, drukowanego w echach — siedm, — nadto, również po dwa sous, od artykułów zamówionych, różnorodnej treści, — osiem...
Potem zajął się już wyłącznie grą i rachował powolnie: dziewięć, — dziesięć, — jedenaście, — dwanaście, — trzynaście. Czternasty chybił i zaklął:
— Cóż u licha! trzynastka zawsze mi przynosi pecha. A to szelma! Niechybnie umrę trzynastego.
Jeden ze współpracowników, skończywszy teraz pracę, wyjął z szafy swojego bilboket’a. Był to człowieczek małego wzrostu, wyglądający niemal na wyrostka, mimo lat trzydziestu pięciu. Przyszli tu jeszcze inni dziennikarze i każdy z nich wyjmował ze szafy swoją zabawkę.
Niezadługo stało ich już sześciu; uszykowani w równej linii, podrzucali w górę rytmicznym ruchem czerwone, żółte lub czarne kule. Rozpoczęła się walka namiętna. Dwaj redaktorzy, pracujący jeszcze, powstali, by pełnić rolę sędziów.
Forestier wygrał jedenaście punktów. Mały, o dziecinnej twarzy człowieczek, przegrywający partyę, zadzwonił na biurowego chłopca i zawołał:
— Dziewięć kufelków piwa.
— I czekając na chłodzący napój, dziennikarze wrócili znowu do przerwanej zabawy.
Duroy, trąciwszy się kufelkiem ze swymi nowymi współpracownikami, zapytał przyjaciela:
— Cóż mam teraz robić?
Ten odpowiedział:
— Nie mam dla ciebie na dzisiaj żadnego zajęcia. Jeśli chcesz, możesz odejść.
— A... nasz... nasz artykuł... czy przejdzie dzisiaj wieczorem?
— Tak, nie potrzebujesz się już nim zajmować. Ja sam zrobię korektę. Napisz na jutro dalszy ciąg i przyjdź tu o godzinie trzeciej po południu, jak dzisiaj.
Duroy, uścisnąwszy wszystkim ręce, nie znając nawet nazwisk nowych kolegów, zeszedł z pięknych schodów, pełen radości i świetnych nadziei na przyszłość.

IV.

Jerzy Duroy źle spał tej nocy, podniecony gorączkowem pragnieniem ujrzenia swego artykułu wydrukowanego. Wczesnym rankiem był już na nogach i wałęsał się długo po ulicach, zanim ujrzał nareszcie roznosicieli dzienników, biegających od kiosku do kiosku.
Wówczas, wiedząc, iż La Vie Française później przychodzi do dzielnicy, w której on mieszka, pobiegł na stacyę kolei Świętego Łazarza. Było jednak zawcześnie, więc musiał przechadzać się przez sporą chwilę w pobliżu stacyi.
Za chwilę dopiero zobaczył kupcową, otwierającą swój sklep ze szkłem, a nakoniec pojawił się też człowiek, dźwigający na głowie całą pakę druków. Pobiegł za nim. Były tu: Figaro, Gil-Blas, Gaulois, Evénement i dwa czy trzy małe poranne dzienniczki. La Vie Française nie było.
Zdjęła go obawa. A może do jutra odłożyli jego artykuł, lub też w ostatniej chwili „Wspomnienia“ nie spodobały się ojcu Walterowi?
Zawróciwszy jednak do kiosku, ujrzał, że sprzedają tam ten dziennik, pomimo, iż nie zauważył, kiedy go przyniesiono. Przyskoczył szybko i rzuciwszy trzy sous, rozłożył arkusz, by przebiedz tytuły pierwszej stronicy. Nic. Serce zaczęło mu bić gwałtownie. Odwrócił kartę i z ogromnem wzruszeniem ujrzał wydrukowany wielkiemi literami podpis: Jerzy Duroy. Więc jest! Jakie szczęście!
Zaczął się przechadzać, nie myśląc teraz o niczem, trzymając w ręku dziennik. Kapelusz przekręcił na bakier i najchętniej byłby zatrzymywał przechodniów, by im powiedzieć: „Kupujcież-to, kupujcież! Jest tu artykuł napisany przezemnie.“ Byłby nawet mógł krzyczeć z całych piersi, jak to czynią wieczorami niektórzy ludzie na bulwarach: „Czytajcie La Vie Française. Czytajcie artykuł Jerzego Duroy: Wspomnienia strzelca afrykańskiego“. I nagle jemu samemu przyszła ochota przeczytania tego artykułu. Przeczytania go w miejscu publicznem, w kawiarni, przy licznych świadkach. Szukał więc lokalu, zaludnionego o tej porze. Musiał szukać długo. W reszcie znalazł winiarnię, gdzie siedziało już kilku konsumentów. Usiadł przy stoliku i zawołał: „Jeden rum.“ Byłby tak samo mógł zażądać „jednej piołunówki“, nie mając najmniejszego pojęcia o godzinie. Potem rozkazał:
— Chłopcze, podaj mi La Vie Française.
Mężczyzna w białym fartuchu podbiegłszy oznajmił:
— Nie trzymamy, panie, tego dziennika.
Mamy tylko Le Rappel, Le Siècle, La Lanternei Le Petit Parisien.
Duroy zawołał gwałtownie, głosem zgorszonym:
— A to mi dopiero knajpa! Więc proszę iść kupić.
Chłopiec wybiegł i za chwilę podawał m u żądaną gazetę. Duroy zabrał się do czytania swego artykułu. „Bardzo dobrze! bardzo dobrze!“ — pomrukiwał dość głośno, by słyszeli sąsiedzi i tym sposobem nabrali ochoty do czytania tego numeru.
Następnie odszedł, pozostawiając dziennik na stole. Właściciel, spostrzegłszy to, zawołał:
— Panie, panie, zapomniał pan zabrać dziennik.
— Zostawiam go; już przeczytałem — odpowiedział. — Jest w nim dziś rzecz zajmująca.
Nie oznaczył miejsca, lecz widział, wychodząc, ze jeden z sąsiadów brał już do ręki pozostawiony dziennik.
Zaczął rozmyślać: — Cóż ja mam teraz robić?
I zdecydował się pójść do biura, by odebrać pensyę miesięczną i podać się do dymisyi. Drżał z radości na samą myśl, jaką minę zrobią jego koledzy i naczelnik. Prawdopodobne pomieszanie naczelnika sprawiało mu radość największą.
Szedł powoli, by nie przyjść tam zawcześnie. Dość czasu o pół do dziesiątej. I tak kasa będzie otwartą dopiero za pół godziny.
Biuro jego, była to wielka, ponura sala, oświetlona w zimie gazem przez całe niemal dnie. Okna wychodziły na przeciwległe biura, na wąziuchne podwórko. Znajdowało się tu ośmiu urzędników, a w głębi, za parawanem, siedział ukryty zastępca naczelnika.
Duroy odebrał naprzód swoje sto ośmnaście franków dwadzieścia pięć centymów, które, zapieczętowane w żółtej kopercie, złożone już były w szufladzie u kasyera; a potem dopiero z miną zwycięzcy wszedł do olbrzymiej sali pracy, w której przepędził już tyle długich dni.
Zaledwie wszedł, pan Potel, zastępca naczelnika, zawołał:
— Ach! to pan? panie Duroy. Naczelnik pytał już kilkakrotnie o pana. Pan wie, że on nie pozwala chorować dwa dni z rzędu, bez przedłożenia świadectwa doktora.
Duroy stojąc na środku sali, przygotowywał się do efektownego ciosu:
— Drwią sobie z tego! — odparł głosem donośnym.
Urzędnicy spojrzeli po sobie ze zdumieniem, a w tejże samej chwili ukazała się z ponad parawanu, jakby z pudełka, przerażona głowa pana Potel.
Zabarykadował się on w ten sposób, unikając przeciągów, gdyż cierpiał na reumatyzm. Zrobił tylko w papierze dwa otwory, by módz doglądać podwładnych.
W sali zapanowała cisza. Słychać było brzęk much przelatujących.
Pomocnik naczelnika spytał nareszcie z wahaniem:
— Co pan powiedział?
— Powiedziałem, że drwią sobie z niego. Przyszedłem tylko, by podać się do dymisyi. Zostałem współredaktorem Vie Française. Będę pobierał pięćset franków miesięcznie stałej pensyi, a prócz tego będą mi płacili od wiersza. Debiutowałem już nawet dzisiaj.
Ułożył był sobie przedtem, że jak najbardziej będzie przedłużał swój tryumf; lecz gwałtowna chęć wypowiedzenia wszystkiego odrazu, popsuła mu szyki.
Wrażenie jednak wywarł. Nikt nie drgnął nawet.
— Pójdę uprzedzić pana Perthuis — mówił dalej — i powrócę, by się z wami pożegnać.
Z temi słowami wyszedł z sali, zwracając się do biura naczelnika.
— Ach! to pan — przywitał go ten ostatni.
— Czy nie wiesz pan, że ja nie chcę...
Urzędnik przerwał mu w środku zdania:
— Krzyczy pan bez potrzeby...
Pan Perthuis, mężczyzna gruby, czerwony jak grzebień koguta, oniemiał ze zdumienia.
A Duroy mówił:
— Dość już mam tej waszej budy. Dziś po raz pierwszy debiutowałem w dzienniku, gdzie ofiarowano mi bardzo piękne stanowisko. Mam zatem honor pożegnać pana.
I wyszedł — zemściwszy się należycie.
Wstąpił jeszcze do dawnych kolegów, by uścisnąć im ręce na pożegnanie, lecz oni bali się do niego odezwać, by sobie tem nie zaszkodzić. Drzwi do pokoju naczelnika stały otwarte i słyszano tu całą poprzednią rozmowę.
Z napełnioną kieszenią znalazł się na ulicy. W jednej z lepszych restauracyi zjadł smaczne śniadanie, a pozostawiwszy na stole nowo zakupiony numer Vie Française, wstąpił jeszcze do kilku sklepów, jedynie po to, by kupiwszy w nich jakiś mały sprawunek, kazać go odesłać pod nazwiskiem Jerzego Duroy. Przytem dodawał:
— Jestem współredaktorem La Vie Française. Następnie podawał ulicę i numer, zastrzecgając:
— Każe pan to zostawić u odźwiernego.
Mając jeszcze sporo wolnego czasu, zaszedł do litografa, odbijającego na poczekaniu wizytowe karty i kazał sobie sporządzić setkę biletów, na których poniżej nazwiska, widniał nowy jego tytuł.
Następnie udał się do redakcyi.
Forestier przyjął go z góry, jak swego podwładnego.
— Ach! jesteś. Bardzo dobrze. Mam dla ciebie kilka zleceń. Zaczekaj dziesięć minut, aż skończę swoją robotę.
I zabrał się do rozpoczętego już listu.
Na drugim końcu stołu, mały jakiś człowieczek, bardzo blady, tłusty, łysy, z białą, błyszczącą czaszką, pisał coś pilnie, kładąc nos na papierze, z powodu ogromnie krótkiego wzroku.
Forestier zagadnął go:
— Powiedz-no, Saint-Potin, o której godżinie masz posłuchanie?
— O czwartej.
— Zabierzesz ze sobą młodego Duroy, tu obecnego i zaznajomisz go z tajemnicami zawodu.
— Dobrze.
Potem zwracając się do przyjaciela, spytał:
— Przyniosłeś dalszy ciąg o Algierze? Debiut poranny miał wielkie powodzenie.
Duroy zdziwiony począł jąkać:
— Nie; myślałem zrobić to po południu; miałem nawał zajęcia, nie mogłem...
Pytający wzruszył ramionami, niezadowolony.
— Jeśli nie będziesz ściślejszym, nie doprowadzisz daleko. Ojciec Walter liczył na ciąg dalszy. Uprzedzę go, i i dalszy będzie na jutro. Jeśli sądzisz, że będą ci płacili zadarmo, to grubo się mylisz.
Po chwili milczenia dorzucił:
— Trzeba kuć żelazo, póki gorące. U dyabła!
Saint-Potin wstał.
— Jestem gotów — przemówił.
Wówczas Forestier rozparł się na krześle i przybierając minę uroczystą, począł dawać Jerzemu zlecenia:
— Ot, widzisz. Od dwóch dni mamy w Paryżu chińskiego generała Li-Theng-Fao, mieszkającego w Grand-Hotel i radzę Taposahib-Ramaderao-Pali, w Bristolu. Trzeba z nimi urządzić interview.
Potem zwracając się do Saint’Potin’a:
— Nie zapomnij też — mówił — o głćównych punktach, jakie ci wskazałem. Zapytaj generała i radżę o ich zdanie co do intryg Anglii na dalekim Wschodzie; o ich zamysły co do systemu kolonizacyi, o nadzieje, jakie pokładają w interwencyi Europy w ogólności, a Francyi w szczególności.
Zamilkł, a po chwili jeszcze dodał:
— To będzie niesłychanie ciekawe dla naszych czytelników. Dowiedzą się jednocześnie, co myślą o tem Chiny i Indye. Kwestya ta interesuje dziś silnie opinię publiczną.
Następnie zwrócił się do Jerzego.
— Uważaj dobrze, jak zabierze się do tej roboty Saint-Potin. Znakomity z niego reporter. Staraj się szybko po nitce dochodzić do kłębka i wysondować człowieka w przeciągu pięciu minut.
I zabrał się z powagą do dalszego pisania, zakreślając odrazu ścisłą granicę między dawnym towarzyszem a dzisiejszym kolegą.
Gdy znaleźli się na schodach, Saint-Potin roześmiał się i rzekł do Duroya:
— A to mi gracz! Nawet przed nami nie zapomina o bladze. Bierze nas za swoich czytelników.
Wyszli na bulwary. Reporter zapytał:
— Napije się pan czego?
— Najchętniej. Taki upał.
Weszli do kawiarni i kazali podać coś chłodzącego.
Saint-Potin rozgadał się na dobre. O dzienniku i współpracownikach opowiadał z najdrobniejszymi szczegółami.
— Wydawca? Prawdziwy żyd! A pan wie chyba, co to znaczy. Żydzi nie zmienią się nigdy! Co za pokolenie!
I począł cytować zadziwiające rysy skąpstwa, tego skąpstwa, właściwego jedynie synom Izraela: oszczędności dziesięciogroszowe, rabaty bezwstydne, żądane i otrzymywane, przeróżne sztuczki, prawdziwie lichwiarskie.
Z tem wszystkiem jednak dobry spekulant: sam w nic nie wierzy, a kręci ludźmi jak chce. Jego dziennik, jednocześnie urzędowy, katolicki, liberalny, republikański, orleanistowski, prawdziwy groch z kapustą, został założony jedynie dla podtrzymywania jego giełdowych operacyj i różnorodnych przedsiębiorstw. Tym sposobem posiada wielkie wpływy i zarabia miliony w stowarzyszeniu, nie mającem i czterech groszy kapitału...
Wciąż mówił dalej, nazywając Jerzego „kochanym kolegą“.
A frazesy, to ten sknera umie toczyć jak sam Balzac. Wyobraź sobie, któregoś dnia byłem w jego gabinecie wraz z tym starym nudziarzem Norbertem i tym Don Quichot’em, Rivalem, gdy przybył nasz administrator, Montelin. Trzymał pod pachą swą safianową tekę, znaną w całym Paryżu.
Walter podniósł nos i spytał:
— Cóż tam nowego?
Montelin odpowiedział naiwnie:
— Zapłaciłem w tej chwili rachunek za papier, wynoszący szesnaście tysięcy franków.
Wydawca skoczył jak oparzony.
— Co pan mówisz?
— Że zapłaciłem rachunek pana Privas.
— Pan chyba zwaryowałeś!
— Dlaczego?
— Dlaczego... dlaczego... dlaczego...
Zdjął okulary i przetarł je starannie. Potem uśmiechnął się tym uśmiechem filuternym, okalającym grube jego usta, ilekroć ma powiedzieć coś złośliwego lub przykrego i tonem stanowczym, przekonywującym oświadczył:
— Dlaczego? ponieważ mogliśmy otrzymać co najmniej cztery do pięciu tysięcy franków rabatu.
Montelin odparł zdumiony:
— Ależ, panie redaktorze, wszystkie rachunki były ścisłe, przejrzane przezemnie i przyjęte przez pana...
Wówczas Walter spoważniał i rzekł:
— Jak można być tak naiwnym! Zapamiętaj pan, panie Montelin, że należy zawsze gromadzić swe długi, by się potem módz o nie układać.
I Saint-Potin, potrząsając głową, z miną znawcy, dodał:
— I co? czy to nic po balzakowsku?
Duroy nigdy nie czytał Balzac’a, niemniej potwierdził:
— Tak, istotnie!
Potem reporter mówić zaczął o pani Walter, istnej indyczce, o Norbercie de Varenne, starym szczurze, o Rivalu, kopii Fervacques’a, wreszcie dotarł do Forestier’a.
— Ot, miał szczęście dostać taką żonę. To wszystko.
— A cóż to właściwie za kobieta? — zapytał Duroy.
Saint-Potin zatarł ręce.
— Ho! ho! to szczwana sztuka, przebiegła kobietka. Jest kochanką pewnego starego hulaki, który ją wyposażył i wydał za mąż...
Duroy uczuł nagle jakiś dreszcz lodowaty, rodzaj skurczu nerwowego, potrzebę zwymyślania i wypoliczkowania tego gaduły. Spytał jednak spokojnie:
— A wy się nazywacie Saint-Potin?
Odparł z prostotą:
— Nie. Ja nazywam się Thomas. To tylko w redakcyi przezwali mnie Saint-Potin.
Duroy płacąc za napoje, zauważył:
— Zdaje mi się, że to już późno, a mamy jeszcze pójść do dwóch dostojników.
Saint-Potin roześmiał się serdecznie.
— A to dopiero naiwny z was człowiek. Więc myślicie, ze ja naprawdę pójdę do tego chińczyka i indyjskiego radży, by ich pytać, co myślą o Anglii? Alboż ja sam nie wiem najlepiej, co oni powinni myśleć dla czytelników La Vie Française? Miałem już posłuchania u pięciuset chińczyków, persów, hindusów, chilijczyków, japończyków i innych. Wszyscy powtarzają za mną jedno i to samo. Potrzebuję tylko wziąć ostatni mój artykuł, opisujący podobną wizytę i przepisać go dosłownie. Należy jedynie zmienić powierzchowność, nazwisko, tytuły, wiek i świtę tych dostojników. Oh! co do tego, to mylić się nie można. Figaro lub Gaulois zmyliby mi głowę odrazu. Ale o tem poinformują mnie odźwierni obydwóch hoteli. W pięć minut będę wiedział wszystko. Pójdziemy pieszo, paląc cygaro, a w redakcyi zażądamy zwrotu pięciu franków za dorożki. Widzisz, mój kochany, jak to człowiek praktyczny musi brać się do rzeczy.
— Ależ to musi być nader korzystnie pracować w podobnych warunkach? zapytał Duroy.
Dziennikarz odpowiedział tajemniczo:
— Hm! tak. Ale nic tyle nie przynosi, co Echa, robiące reklamę.
Wyszli i bulwarami ruszyli w stronę Magdaleny.
Nagle Saint-Potin odezwał się do towarzysza:
— Wiesz co? jeśli masz co do roboty, to ja cię wcale nie potrzebuję.
Duroy uścisnął mu rękę i odszedł.
Myśl napisania wieczorem artykułu, zaczęła go silnie trapić. Zaczął układać wspomnienia, uwagi, sądy, anegdoty, idąc ciągle przed siebie, tak, że znalazł się aż na samym końcu pól Elizejskich, gdzie błąkali się w tej chwili nieliczni tylko przechodnie, gdyż skwarny dzień lipcowy wyludnił był Paryż.
Wszedł do jakiejś winiarni w pobliżu Łuku Tryumfalnego i zjadłszy tam obiad, powrócił do domu. Usiadł przy stoliku i zabrał się do pracy.
Zaledwie jednak ujrzał przed sobą rozłożony biały arkusz papieru, wszystkie nagromadzone myśli ulotniły mu się z głowy. Próbował skupić ułamki wspomnień, uporządkować; wymykały mu się jednak w miarę jak je chwytał, lub też mięszały się jak groch z kapustą. Nie wiedział od czego zacząć, w jaką szatę przybrać te myśli zagmatwane.
Po godzinnym wysiłku i zaczernieniu pięciu arkuszy papieru samymi frazesami wstępnymi, powiedział sobie:
— Nie mam jeszcze dostatecznej wprawy w rzemiośle. Trzeba wziąć jeszcze jedną lekcyę.
I perspektywa spędzenia drugiego poranku na wspólnej pracy z panią Forestier, nadzieja długiego, poufałego, serdecznego i słodkiego z nią sam na sam, przejęła go dreszczem pożądliwym. Położył się zaraz, jakby się lękał, by zabrawszy się do ponownej pracy, nie ukończyć jej pomyślnie.
Nazajutrz wstał dość późno, oddalając od siebie wizytę i z góry się nią lubując.
Było już po dziesiątej, gdy zadzwonił do drzwi przyjaciela.
— Pan pracuje w tej chwili — oznajmił służący.
Duroy nie pomyślał był ani na chwilę, że mąż może być w domu. Nalegał jednak:
— Proszę powiedzieć, że to ja jestem. Przyszedłem w pilnej bardzo sprawie.
Po upływie pięciu minut wprowadzono go do gabinetu, w którym spędził poranek tak rozkoszny.
Na krześle zajmowanem wczoraj przez niego, siedział teraz Forestier i pisał. Nosił szlafrok i pantofle, a na głowie małą, angielską czapeczkę. Żona w tym samym białym szlafroczku, co wczoraj, wsparta o kominek i paląc papierosa, dyktowała.
Duroy, zatrzymując się na progu, wymamrotał:
— Przepraszam bardzo, czy państwu przeszkadzam?
Przyjaciel odwrócił głowę i zirytowany mruknął:
— A czegóż ty chcesz jeszcze? No, gadaj, bo nie mamy czasu.
Zapytany wyjąkał:
— Nic, to nic, przepraszam.
Forestier rozgniewał się na dobre:
— Ależ gadaj, u dyabła! nie trać czasu. Nie na to przecież wdarłeś się tutaj, by nam powiedzieć „dzień dobry“.
Duroy zmięszany, zdecydował się nareszcie:
— Nie... bo widzisz... oto... nie mogę jeszcze przyjść do ładu z moim artykułem... byłeś tak dobry... tamtym razem... że miałem nadzieję... że odważyłem się przyjść...
Forestier przerwał mu w środku zdania:
— Ależ ty sobie chyba kpisz z ludzi. Więc sobie wyobrażasz, że ja będę pracować za ciebie, a przy końcu miesiąca ty pójdziesz do kasy? Hola! A to mi się podoba!
Młoda kobieta wciąż paliła, nie odzywając się ani słówkiem. Uśmiechała się tylko tym subtelnym uśmiechem, jakby przyjemną maską pokrywając kryjącą się w jej umyśle ironię.
Duroy zaczerwieniony jąkał:
— Wybaczcie mi państwo... przypuszczałem... myślałem...
I nagle głosem pewnym dodał:
— Przepraszam panią tysiąckrotnie i najgoręcej dziękuję raz jeszcze za prześliczną kronikę wczorajszą.
Potem kłaniając się Karolowi, dodał:
— Będę w redakcyi o trzeciej.
Powrócił do siebie szybkim krokiem, pomrukując:
— To i dobrze, napiszę kronikę sam, bez pomocy, zobaczą...
Podniecony złością, zabrał się natychmiast do roboty.
Opowiadał dalej awanturę, rozpoczętą przez panią Forestier, obciążając ją licznymi szczegółami, przypominającymi felieton romansowy. Wprowadził opisy szumne, nadęte, naszpikowane frazesami podoficera. W godzinę ukończył już kronikę, będącą jednym chaosem niedorzeczności, i pełen zadowolenia, poszedł z nią do redakcyi.
Pierwszą, spotkaną tu osobą, był właśnie Saint-Potin, który ścisnąwszy serdecznie rękę nowego kolegi, spytał:
— Czytaliście moją rozmowę z Chińczykiem i władcą indyjskim? A co, zabawna? Znakomicie ubawiła Paryż. A nie widziałem na oczy żadnego z nich.
7 Duroy nie czytał dotąd; wziął więc dziennik i przebiegł szybko długi artykuł, zatytułowany: „Indye i Chiny“. Reporter wskazywał i podkreślał mu ustępy najbardziej zajmujące.
Zjawił się i Forestier, zadyszany, z miną niesłychanie poważną.
— Ach! dobrze, potrzebuję was obydwóch.
I dał im całą seryę zleceń co do informacyi politycznych, których trzeba było zasięgnąć koniecznie tego samego jeszcze wieczoru.
Duroy podał mu artykuł.
— Oto dalszy ciąg „Wspomnień“.
— Bardzo dobrze. Daj, wręczę je wydawcy.
Oto wszystko.
Saint-Potin uprowadził swego nowego kolegę, a gdy znaleźli się na dziedzińcu, zapytał:
— Czy byłeś w kasie?
— Nie. A po co?
— Po co? żeby ci zapłacili. Bo widzisz, trzeba wziąć zawsze za miesiąc z góry. Nie można wiedzieć, co się zdarzy.
— I owszem.
— Muszę cię przedstawić kasyerowi. Nie będzie robił trudności. Płacą tu doskonale.
Duroy dostał dwieście franków pensyi i jeszcze dwadzieścia ośm franków za wczorajszy artykuł, co z resztą otrzymanej wczoraj zapłaty biurowej stanowiło razem pokaźną sumkę trzystu czterdziestu franków.
Nigdy dotąd nie miał w kieszeni podobnej sumy. Zdało mu się, iż jest Krezusem.
Saint-Potin pociągnął go z sobą do kilku innych redakcyj, gdyż sławny reporter niewątpliwą miał nadzieję, że to, co mu kazano zbierać, zostało już zaczerpnięte przez innych i że wysonduje to od nich z łatwością, przez chytre prowadzenie rozmowy.
Wieczorem, nie mając co robić, Jerzy postanowił pójść do Folies-Bergère. Wziął na odwagę i przedstawił się kontrolorowi:
— Nazywam się Jerzy Duroy i jestem współredaktorem La Vie Française. Byłem tu przed kilku dniami z panem Forestier, który obiecał prosić dla mnie o bilet wolnego wejścia. Nie wiem, czy to uczynił.
Zajrzano do rejestru. Nazwisko jego nie było jeszcze wpisane. Kontroler jednak, człowiek bardzo uprzejmy, oświadczył:
— Bądź pan łaskaw wejść i zwrócić się do pana dyrektora. On zrobi to napewno.
Duroy wszedł i prawie natychmiast spotkał się z Rachelą, kobietą widzianą już tutaj za pierwszej bytności. Zbliżyła się doń.
— Dzień dobry, kotku. Jakże się miewasz? — spytała.
— Bardzo dobrze; a ty?
— Ja, wcale nieźle. Wiesz, śniłeś mi się już dwa razy.
Duroy zadowolony, uśmiechnął się:
— Ha! ha! a co to znaczy?...
— To znaczy, że mi się podobałeś, dudku, i że gdy będziesz miał ochotę, rozpoczniemy na nowo.
— Zaraz dziś, jeśli chcesz.
— Dobrze, i owszem.
— Tak, tylko słuchaj...
— Namyślał się, zmieszany cokolwiek tem, co miał powiedzieć: Bo widzisz, dziś nie mam przy sobie ani szeląga. Wychodzę z klubu, w którym wszystko puściłem.
Spojrzała mu bystro w oczy, węsząc odrazu kłamstwo instynktem praktycznej dziewki, przyzwyczajonej do targu z mężczyznami.
— Ach! Magierze! wcale mi się nie podoba twoje postępowanie ze mną — rzekła. Uśmiechnął się zakłopotany.
— Jeśli chcesz dziesięć franków? oto wszystko, co mi pozostało.
— Dobrze, mój kochany; pragnę tylko ciebie.
Palącym wzrokiem wpatrzyła się we fryzowane wąsiki młodego człowieka i ująwszy jego ramię, oparła się na niem miłośnie.
— Chodźmy przedewszystkiem napić się lemoniady — zadecydowała.
— A potem się trochę przejdziemy. Co do mnie, chciałabym pójść z tobą do Opery, aby ci pokazać. I wrócimy wcześnie do domu, nieprawdaż?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaspał u tej dziewczyny. Słońce było już wysoko, gdy wyszedł na ulice, a pierwszą jego myślą było zakupić numer La Vie Française.
Drżącą ręką roztwierał dziennik; nie było w nim jednak jego wczorajszego artykułu. Stał na chodniku, niespokojnym wzrokiem przebiegając drukowane kolumny, mając nadzieją, że może wreszcie znajdzie to, czego pragnie.
Ciężar nieopisany przygniótł go nagle; a po męczącej nocy miłosnej, niepowodzenie to, połączone z poprzedniem znużeniem, odczuwał jako klęskę.
Powrócił do domu i nie rozbierając się nawet, padł na łóżko i za chwilą zasnął głęboko.
Gdy w kilka godzin potem znalazł się w redakcyi, udał się wprost do pana Waltera.
— Byłem bardzo zdziwiony, panie redaktorze — przemówił — nie znalazłszy dziś rano dalszego ciągu artykułu o Algierze.
Wydawca podniósł głową i odparł sucho:
— Dałem go Forestier’owi do przejrzenia. Osądził, iż jest nie odpowiedni. Trzeba go przerobić.
Duroy wyszedł wściekły, nie odpowiedziaszy ani słowa. Wpadł gwałtownie do gabinetu przyjaciela:
— Dlaczego nie umieściłeś dzisiaj mojego artykułu?
Dziennikarz palił cygaro. Siedział wygodnie rozparty w fotelu, a nogi trzymał na stole, walając butami jakiś rozpoczęty artykuł.
Na zapytanie Jerzego, odpowiedział głosem spokojnym, znudzonym, jakby wychodzącym z jakiejś jamy:
— Wydawca uznał go za niemożliwy do druku i polecił mi, ażebym ci go zwrócił do przerobienia. Oto go masz.
I wskazał palcem na leżące pod przyciskiem arkusze.
Duroy zawstydzony, nie znalazłszy słowa odpowiedzi, schował swoją pracę do kieszeni. Forestier mówił dalej:
— Dzisiaj udasz się naprzód do prefektury.
I nakreślił mu cały szereg interesów do załatwienia i wiadomości, które należało zdobyć. Duroy odszedł, nie mogąc się zdobyć na słówko zjadliwe, którego szukał.
Nazajutrz przyniósł znów swój artykuł. Zwrócono mu go ponownie. Przerobił go po raz trzeci, a gdy go znów odrzucono, autor zrozumiał, że szedł cokolwiek za prędko i że jedynie ręka Forestier’a może go dalej poprowadzić.
Przestał więc mówić o Wspomnieniach Strzelca afrykańskiego i postanowił być chytrym i uległym na przyszłość, ponieważ było to koniecznem, a jednocześnie postanowił, zanim dojdzie do czegoś lepszego, stać się pilnym i przebiegłym reporterem.
Zapoznał się z zakulisowem życiem teatrów, polityki, z korytarzami i dziedzińcami senatorów i deputowanych, z różnemi wybitnemi figurami Izby deputowanych i z nieskończenie chytremi minami zaspanych niby woźnych.
Miał ciągłe stosunki z ministrami i odźwiernymi naprzemiam, z generałami, z agentami policyjnymi, z książętami lub ich poplecznikami, z kurtyzanami, z ambasadorami, z biskupami lub rajfurami, z ludźmi światowymi, z łotrami, woźnicami dorożek i chłopcami kawiarnianymi. Stał się wyrachowanym lub bezinteresownym przyjacielem wszystkich tych ludzi, jednocząc ich w swoim szacunku, mierząc jednym i tym samym łokciem, patrząc na nich zawsze temsamem okiem. Widywał ich codziennie, o każdej porze, bez żadnego wypoczynku umysłowego, a z każdym rozmawiał tylko o rzeczach tyczących się jego zawodu. Porównywał się w myśli do człowieka, kosztującego odrazu wszystkich gatunków win i nie mogącego już rozróżnić Chateau-Margaux od Argenteuil.
Niebawem stał się wybitnym reporterem, pewnym swych informacyi, chytrym, szybkim, zręcznym, istnym skarbem dla dziennika, jak mówił ojciec Walter, znający się na tem jako redaktor.
Ponieważ jednak pobierał tylko dziesięć centymów od wiersza i dwieście franków stałe pensyi miesięcznie i ponieważ życie bulwarowe, życie kawiarniane, restauracyjne, kosztuje bardzo drogo, nie miał nigdy przy duszy ani grosza i martwił się ustawicznie swem ubóstwem.
— W każdym razie jest na to jakiś sposób — myślał, patrząc na niektórych kolegów, mających pełne kieszenie złota i nie mogąc nigdy zrozumieć, jakiem i drogami oni dochodzą do tego wygodnego życia. Podejrzywał ich zazdrośnie o różne nieczyste sprawki, o jakieś przysługi tajnej o całą kontrabandę przyjętą lub dozwoloną, Trzeba zatem odkryć tajemnicę, wejść w spółkę domniemaną, postawić warunki zgody, dzielącym się bez niego towarzyszom.
I nieraz całymi wieczorami, patrząc ze swego okna na przebiegające z szybkością pociągi, marzył o różnych sprawach, których mógłby się podjąć tak znakomicie.

V.

Upłynęło dwa miesiące. Nadchodził już wrzesień, a wielka fortuna, o jakiej marzył Duroy, wcale się nie przybliżała. Co go najbardziej niepokoiło, to mierne jego stanowisko i nieświadomość, jakąby drogą mógł się dostać na wyżyny, gdzie czeka nań: uznanie, potęga i pieniądze.
Czuł się zamkniętym w tem drugorzędnem, reporterskiem rzemiośle, zamurowany w niem całkowicie. Oceniano go, ale traktowano stosownie do pozycyi. Sam nawet Forestier, któremu oddawał tysiączne przysługi, nie zapraszał go już na obiady. Tykał go wprawdzie po przyjacielsku, ale obchodził się z nim jak z podwładnym.
Co prawda, od czasu do czasu korzystał Duroy ze sposobności, by umieścić jakiś maleńki artykulik, a nabrawszy przy echach pewnej giętkości pióra i pewnego taktu, którego nie posiadał, pisząc drugą kronikę o Algierze, nie narażał się już teraz na odrzucenie. Ale od tego, do napisania kroniki poważnej, politycznej, z własnym sądem i poglądami, było tak daleko, jak furmanowi do pana, choć obaj powożą w alejach lasku Bulońskiego.
Co go bardziej jeszcze upokarzało, to poczucie, że zamykano przed nim drzwi salonów, że nie traktowano go jako swego równego, że nie zawarł ściślejszych stosunków z kobietami, chociaż niektóre znane artystki przyjmowały go czasem z interesowną poufałością.
Z drugiej strony, wiedział jeszcze z własnego doświadczenia, że wszystkie te poznane kobiety światowe, czy też najlichsze kabotynki, uczuwały do niego pewien silny pociąg, momentalną sympatyę, a nie przeczuwając, że od nich zależeć może jego przyszłość, czuł się spętanym jak koń.
Niejednokrotnie myślał o odwiedzeniu pani Forestier, lecz wspomnienie ostatniego ich widzenia się, wstrzymywało go, onieśmielało. Zresztą czekał na zaproszenie jej męża.
Wówczas to przyszła mu na myśl pani de Marelle i przypomniawszy sobie, iż go zapraszała do siebie, znalazł się u niej pewnego popołudnia.
— Jestem zawsze w domu do trzeciej — powiedziała mu wówczas.
Było już pół do trzeciej, gdy zadzwonił do jej mieszkania. Mieszkała przy ulicy Verneuil, na czwartem piętrze. Drzwi otworzyła mu służąca, mała, rozczochrana dziewczyna, zawiązująca jeszcze czepeczek, gdy mu odpowiadała:
— Tak, pani jest w domu, ale nie wiem, czy już wstała.
I otworzyła mu drzwi do salonu.
Duroy wszedł.
Był to dość duży pokój, umeblowany źle i niedbale. Stare i zniszczone fotele stały wzdłuż ściany, prawdopodobnie ustawione podług gustu służącej, gdyż nie znać tu było wcale ręki kobiecej, lubiącej swój kącik. Cztery niegustowne obrazy, przedstawiające: barką na morzu, młyn na płaszczyźnie, to znowu jakiś okręt, a dalej drwala rąbiącego drzewo w lesie, wisiały krzywo pośrodku każdej ściany. Oddawna widać pochylały się tak smętnie, pod okiem niedbałej i obojętnej gospodyni.
Duroy usiadł i czekał. Czekał długo. Nareszcie drzwi się otworzyły i wbiegła pani de Marelle, w japońskim szlafroczku z różowego jedwabiu, na którym haftowane były złote krajobrazy, niebieskie kwiaty i białe ptaki. Zawołała:
— Wyobraź pan sobie, że jeszcze spałam. To bardzo ładnie, że pan przyszedł. Myślałam, że pan już zupełnie o mnie zapomniał.
Uradowana, wyciągnęła do niego obie ręce, a Duroy, który w tem skromnem mieszkaniu czuł się najzupełniej swobodnym, ujął je i pocałował, naśladując Norberta de Varenne.
Prosiła go, by usiadł, potem, mierząc go wzrokiem od stóp do głowy, rzekła:
— Jakżeż się pan zmienił! I to korzystnie. Paryż panu służy widocznie. No, proszę mi coś opowiedzieć.
Zaczęli gawędzić, jak dawni znajomi, czując od razu rodzącą się między nimi dziwną jakąś zażyłość, źródło zaufania, serdeczności i sympatyi, które w ciągu pięciu minut robi przyjaciół z dwojga ludzi podobnego charakteru i usposobienia.
Naraz, młoda kobieta zawołała, przerywając rozmowę: Jakie to zabawne, że ja tak z panem rozmawiam. Doprawdy, zdaje mi się, iż znam pana od lat dziesięciu. Przypuszczam, iż staniemy się doskonałymi przyjaciółmi. Dobrze?
— Ależ ma się rozumieć — odpowiedział z wymownym uśmiechem.
Wydawała mu się bardzo pociągającą w tym barwnym i miękkim szlafroczku. Była mniej delikatną od tamtej w białych koronkach, mniej elegancką, ale za to więcej drażniącą i pieprzną.
Obok pani Forestier, uśmiechającej się tym spokojnym i wdzięcznym uśmiechem, przyciągającym i odpychającym jednocześnie, zdającym się mówić: „Podobasz mi się“, ale też i „Miej się na baczności“, a którego właściwego znaczenia trudno się było domyśleć, biedny Duroy miał ochotę klęknąć u jej stóp, albo całować cienkie koronki jej stanika, oddychając powolnie ciepłem i wonnem powietrzem, jakie musiało wydobywać się z jej łona. Przy pani de Marelle zaś odczuwał jakieś żądania, bardziej określone żądania, od których ręce mu drżały, wobec rysujących się pod miękkim jedwabiem konturów jej ciała.
Kobieta nie przestawała mówić. W każdym wypowiedzianym frazesie rozsiewała ten delikatny, właściwy jej dowcip, jak wprawny robotnik, który zręcznymi i lekkimi rzutami ręki wykonywa najtrudniejszą pracę, podziwianą przez innych. Duroy słuchał i myślał:
— Dobrze byłoby zapamiętać to wszystko. Możnaby pisać przepyszne kroniczki paryskie, powtarzając jej sądy o faktach bieżących.
Zapukano lekko do drzwi, przez które weszła była poprzednio pani de Marelle.
— Możesz wejść, kochanko — rzekła.
Ukazała się teraz dziewczynka i szła prosto na powitanie Jerzego. Podała mu rękę.
Matka zadziwiona szepnęła:
— Ależ to prawdziwe zwycięstwo pana! Nie poznaję jej.
Młody człowiek ucałował dziewczynkę i posadziwszy ją obok siebie, zadawał jej różne pytania, co mianowicie porabiała od czasu ostatniego widzenia? Odpowiadała mu melodyjnym głosikiem, z miną osoby dorosłej i poważnej.
Zegar wybił trzecią. Dziennikarz wstał.
— Przychodź-że pan często — rzekła pani de Marelle. — Będziemy gawędzili jak dzisiaj. Zrobi mi pan prawdziwą przyjemność. Ale, ale... dlaczego nie widuję pana teraz u Forestier’ów?
— Oh! — odpowiedział — miałem dużo zajęcia. Zdaje mi się jednak, że spotkamy się tam kiedyś.
I odszedł pełen nadziei w sercu, mimo, iż nie wiedział, na czem ona polegała.
Nie mówił nic Forestier’owi o tej wizycie.
Zachował jednak o niej wspomnienie podczas dni następnych, więcej nawet niż wspomnienie: jakiś rodzaj niewyraźnego i upartego obrazu tej kobiety. Zdało mu się, iż wziął od niej jakąś jej cząstkę. Obraz jej ciała stał mu zawsze przed oczyma, a jej istota moralna wycisnęła swój obraz w jego sercu. Ciągle mu była obecną, jak się to nieraz zdarza, gdy przepędzimy rozkoszne godziny z ukochaną osobą. Zdajemy się wówczas ulegać jakiejś sile niewyraźnej, zamglonej, wytwornej, gdyż tajemniczej.
Po upływie kilku dni, złożył jej powtórną wizytę.
Służąca wprowadziła go do salonu, a mała Lorka pojawiła się natychmiast. Podała mu czoło do pocałowania.
— Mama kazała prosić, by pan zaczekał. Będzie gotową za kwadrans; zaczęła się dopiero ubierać. Ja panu będę tymczasem dotrzymywać towarzystwa.
Duroy, którego bawiło ceremonialne zachowanie się dziewczynki, odpowiedział:
— Ależ i owszem, panno Lorciu, jestem nadzwyczaj rad, że będę mógł przepędzić z tobą cały kwadrans. Ostrzegam cię jednak, iż wcale nie będę poważnym, ja lubię się bawić całymi dniami. Proponuję zatem w kotka i myszkę.
Dziewczynka spojrzała na niego zdziwiona; potem uśmiechnęła się jednak, jak to czynią kobiety dorosłe wobec propozycyi niespodziewanej i obrażającej.
— Mieszkanie nie jest urządzone do gier — szepnęła.
— To nic nie szkodzi. Ja mogę się bawić wszędzie. No! proszę mnie chwytać.
I zaczął biegać dokoła stołu, pobudzając dziewczynkę do gonitwy. Ona szła za nim, mając na ustach uśmiech pobłażliwy, wyciągała nawet czasami rękę, by go chwycić, nie poniżając się jednak do gonitwy.
Zatrzymywał się, całował ją, a gdy przybliżała się ku niemu spokojnym, drobnym, powolnym krokiem, podskakiwał jak dyabeł zamknięty w pudełku, a potem jednym susem był w drugim końcu pokoju.
Bawiło ją to bardzo, śmiała się nawet, ożywiła i zaczęła biegać za nim, wydając okrzyki radosne i lękliwe, ilekroć ją miał pochwycie. Duroy odstawił krzesła, urządził przeszkody, zmusił ją do kręcenia się wokoło, potem porzucając jedną barykadę, biegł znowu szybko do innej.
Lorka biegała już teraz na dobre i poddawała się całkowicie przyjemności nieznanej jej zabawy. Z zaczerwienioną twarzyczką goniła zapamiętale uciekającego, radując się dziecinnie każdą jego ucieczką, każdym podstępem, każdym wybiegiem swego towarzysza zabawy.
Nagle, gdy dziewczynka myślała, że go już uchwyci, on ją porwał w ramiona i podnosząc w górę, niemal pod sam sufit, zawołał:
— Kot złapany!
Dziewczynka zachwycona, trzepotała nóźkami, aby się uwolnić i śmiała się z całego serca.
W tej chwili weszła pani de Marelle.
— Ach! Lorka... Lorka się bawi! — zawołała zdumiona.
— Ależ pan jesteś czarodziejem, panie Duroy.
Postawił dziewczynkę na ziemi, ucałował rękę matki i usiadł obok niej na kanapce, w środku sadowiąc małą. Chcieli rozmawiać, lecz Lorka rozbawiona, zamiast milczeć, jak zwykle, paplała bezustannie, że musiano ją odesłać do jej pokoju.
Posłuchała w milczeniu, ale odchodząc, miała łzy w oczach.
Zaledwie zostali sami, pani de Marelle rzekła, zniżając głos:
— Wie pan, mam pewien projekt i czekałam z nim na pana. Oto, ponieważ co tygodnia bywam na obiedzie u Forestier’ów, od czasu do czasu odpłacam się im obiadem w restauracyi. Ja nie lubię przyjmować u siebie, gdyż nie nadaję się do tego i nic a nic nie znam się na kuchni. Lubią żyć swobodnie. Przyjmuję więc czasami w restauracyi; ale to nie jest zbyt zabawne taki obiad w trójką, a znajomi moi niechętnie spotykają się z Forestier’ami. Dlatego opowiadam panu te wszystkie szczegóły, by usprawiedliwić się z mego oryginalnego zaproszenia. Pan rozumie, nieprawdaż? Otóż zapraszam pana na sobotą, do kawiarni Riche, o pół do ósmej wieczorem. Zna pan tą kawiarnie?
Przyjął zaproszenie z wdzięcznością.
— Będzie nas tylko czworo — mówiła dalej.
— Prawdziwa czwórka łobuzówska. My, kobiety, nieprzyzwyczajone do podobnych rozrywek, bawimy się wtedy doskonale.
Nosiła suknią ciemno-bronzową, rysującą zalotnie jej kibić, biodra, szyje i ramiona. Duroy doznawał pewnego niewyraźnego podziwu, rzecby można, pewnego zakłopotania, którego przyczyny nie rozumiał, patrząc na ten rozdźwięk między jej obmyśloną i elegancką tualetą, a zaniedbaniem całego otoczenia.
Wszystko, co dotykało jej ciała, co łączyło się bezpośrednio z jej osobą, było wytworne i delikatne; natomiast to, co ją otaczało, było jej zupełnie obojętnem.
Po odejściu, odczuwał jak przeszłym razem, stałą obecność jej osoby, rodzaj halucynacyi zmysłów. Z niecierpliwością wyczekiwał tez obiadu sobotniego.
Wypożyczy sobie powtórnie wieczorowy garnitur, gdyż środki, jakimi rozporządzał, nie pozwalały na zakupienie fraka i parę minut przed oznaczoną godziną stawił się w lokalu.
Wprowadzono go na drugie piętro i wskazano mały, restauracyjny, na ponsowo tapetowany salonik, którego jedyne okno wychodziło na bulwary.
Na czworograniastym stole, nakrytym białym obrusem, stały cztery błyszczące nakrycia, a szklanki, srebra i inne kryształowe przybory świeciły wesoło, przy blasku dwunastu świec, żarzących się w dwóch wysokich kandelabrach.
Z zewnątrz jasno zieloną plamą znaczyło się listkowie drzewa, oświetlonego jasnem, z osobnych gabinetów płynącem światłem.
Duroy usiadł na kanapce niziutkiej, pokryjtej ponsową materyą; popsute sprężyny uginały się pod nim, że miał wrażenie, zapadania się w jakąś jamę.
W całym tym olbrzymim domu słychać było odgłosy pomieszane, niewyraźne; brzęk talerzy i stuk sreber; szybkie kroki służby, tłumione rozścielonymi w korytarzach dywanami, odgłos zamykanych i otwieranych podwoi, przez które dolatywały urywki rozmów biesiadników, zamkniętych w gabinetach.
Niezadługo wszedł i Forestier, uścisnął mu na powitanie rękę, z serdecznością, jakiej mu nigdy nie okazywał w redakcyi.
— Panie przyjdą razem — oznajmił. — Bardzo przyjemne są te obiady.
Przyjrzał się nakrytemu stołowi, zgasił gaz, płonący słabem światłem, zamknął połowę okna, z powodu przeciągu i wybrał sobie najzaciszniejsze miejsce, oświadczając:
— Muszę bardzo na siebie uważać. Miałem się już lepiej w ciągu ostatniego miesiąca, a teraz oto, od kilku dni znów mi gorzej. Zaziębiłem się we wtorek, wychodząc z teatru.
Drzwi się otworzyły i obie kobiety weszły do salonu, wprowadzone przez lokaja. Były mocno zawoalowane, dyskretne, pełne owej uroczej tajemniczości, jaką zwykle przybierają kobiety, wchodząc do lokalów, gdzie każde sąsiedztwo lub spotkanie może być podejrzanem.
Pani Forestier witając Duroy’a wyłajała go, iż tak dawno już nie był u niej, poczem dodała z uśmiechem:
— Tak, tak, pan woli bywać u pani de Marelle. Dla niej pan ma czas.
Zajęto miejsca przy stole, a kelner podał Forestier’owi spis win. Pani de Marelle zawołała:
— Proszę podawać panom, co wybiorą; dla nas, proszę o mrożony szampan — ale doskonały, słodki szampan; nic innego.
Gdy kelner się oddalił, oświadczyła, śmiejąc się głośno:
— Chcę sobie dzisiaj podchmielić. Będziemy się weselić, ale tak, co się zowie.
Forestier jak gdyby nic nie słysząc, zapytał:
— Czy pani pozwoli zamknąć okno? Od kilku dni jestem trochę słaby na piersi.
— Ależ proszę.
Zamknął drugą połowę okna, i z rozpogodzoną twarzą, uspokojony, zajął znów swe miejsce.
Żona jego milczała, zdając się zatopioną w myślach. Z oczami spuszczonemi, uśmiechała się do kieliszków, tym uśmiechem nieokreślonym, który zdawał się rzucać obietnice, by ich nigdy nie dotrzymać.
Przyniesiono maleńkie, tłuste, ostrygi ostendzkie, zamknięte w skorupkach i rozpływające się między językiem a podniebieniem, niby słone cukierki.
Po zupie podano pstrąga, różowego jak ciało młodej dziewczyny. Biesiadnicy zaczęli rozmawiać.
Naprzód o jakimś skandalu, obiegającym cały Paryż, o pewnej światowej damie, przychwyconej przez mężowskiego przyjaciela z cudzoziemskim jakimś księciem na kolacyi, w osobnym gabinecie.
Forestier śmiał się z awantury, obie zaś kobiety utrzymywały, ze opowiadający gaduła jest tylko niedyskretnym tchórzem i łotrem. Duroy zgadzał się z niemi, oświadczając, ze człowiek wplątany w podobną historyę, jako aktor, powiernik, lub prosty nawet świadek, powinien milczeć jak grób. Poczem dodał:
— Jakie życie byłoby czarowne, gdybyśmy mogli liczyć na całkowitą obustronną dyskrecyę, Co często, bardzo nawet często, a można powiedzieć zawsze, powstrzymuje kobiety, to lęk, by nie odkryto ich tajemnicy. Panie przyznają, że tak jest, nieprawdaż? — dodał z uśmiechem. Ileż kobiet poddałoby się nagłemu pragnieniu, szalonej i gwałtownej fantazyi chwili, kaprysowi miłosnemu, gdyby nie lękały się, że muszą następnie skandalem, gorzkiemi, palącemi łzami opłacić krótkotrwałe szczęście!
Mówił to z przekonaniem suggestywnem, jak gdyby własnej bronił sprawy. Zdawał się zapewniać słuchaczki: „Ze mną, nie potrzebowałybyście się obawiać. Spróbujcie, a się przekonacie“.
Obie kobiety wpatrywały się w mówiącego, potakując mu wzrokiem; przyznając, iż zapatruje się na tę kwestyę bardzo sprawiedliwie i słusznie, milczeniem dając do poznania, iż giętka moralność paryżanek nie ostałaby się długo, mając tajemnicę zapewnioną.
Forestier wygodnie rozparty na kanapie, z serwetką założoną za kamizelkę, by nie splamić ubrania, wybuchnął nagle śmiechem krańcowego sceptyka:
— Do stu dyabłów, tak! nie inaczej! Pozwalałyby one sobie, gdyby miały zapewnione milczenie. Tam do kata! biedni mężowie!
Zaczęto mówić o miłości: Duroy był zdania, że miłość nie będąc wieczną, może jednak być trwałą, stwarzając silny węzeł przyjaźni, głębokie zaufanie! Zjednoczenie zmysłów jest tylko pieczęcią, jednoczącą dwa serca. Oburzał się tylko na wybuchy zazdrości, dramaty, i wszelkie sceny, towarzyszące zwykle zerwaniu.
Gdy skończył, pani de Marelle rzekła z westchnieniem:
— Tak, to jedyna dobra rzecz w życiu, ale my sami psujemy ją niejednokrotnie, przez swe przesadne wymagania.
Pani Forestier, bawiąc się nożem, dodała:
— Tak... tak... dobrze to być kochaną.
Zdawało się, że w myśli snuje dalsze marzenia, których wypowiedzieć nie śmiała.
Czekając na pierwsze danie, popijały po małym łyku szampana, zagryzając go skórką bułki. Myśl o miłości wnikała zwolna w ich wyobraźnię, upajała je, jak jasne wino, które wsączając się kroplami do gardła, rozgrzewało im krew i mąciło umysł.
Przyniesiono kotlety baranie, miękkie, leciuchne, spoczywające na grubej warstwie szparagowych łebków.
— U dyaska! wyśmienita rzecz! — zawołał Forestier.
Jedzono powoli, smakując w wybornie przyrządzonem mięsie i jarzynce tłustej jak śmietanka.
— Gdy ja kocham kobietę, nic oprócz niej, nie istnieje dla mnie na świecie — ozwał się znowu Duroy.
Powiedział to z głębokiem przekonaniem, przy tej obfitości zastawionego stołu zapalając się do rozkoszy miłosnej.
Pani Forestier rzekła z minką niewinną:
— Niema większej rozkoszy, nad pierwszy uścisk ręki, gdy on zapytuje: „Kochasz mnie?“ a ona odpowiada: „Tak, kocham cię“.
Pani de Marelle wychyliwszy znów szklaneczkę szampana, zawołała wesoło, stawiając na stole próżny kieliszek:
— Ja bo jestem mniej platoniczną.
Na te słowa roześmiali się wszyscy, każdy w inny sposób.
Forestier rozparł się na kanapie i opierając ramiona na poduszkach, rzekł:
— Szczerość taka zaszczyt pani przynosi i dowodzi, że pani jest osobą praktyczną. Czy jednakże wolno zapytać, jak się na to zapatruje pan de Marelle?
Z gestem nieskończonej pogardy wzruszyła zwolna ramionami.
— Pan de Marelle nie może mieć pod tym względem żadnego zdania — odpowiedziała głosem pewnym. — On rozumie się tylko na abstynencyi.
Rozmowa przechodziła teraz z pola teoryi, w dziedzinę serdeczniejszą, na kwiecistą drogę wytwornej nieprzyzwoitości.
Była to chwila zręcznych dwuznaczników, zasłon unoszonych przez słowa, jak się unosi spódniczkę, chwila przebiegłości języka, wprawnego a zamaskowanego zuchwalstwa, całej sprośnej hipokryzyi frazesów, ukazujących obnażone obrazy, a przesłonięte gęstą gazą słów, które przesuwając przed naszym wzrokiem i umysłem widzenia tego wszystkiego, o czem mówić nie wolno, dozwalają jednak światowcom lubować się w pewnej wyszukanej, tajemniczej miłości, w pewnem nieczystem zetknięciu myśli, wywołanem jakby przez mglisty, rzec można, zmysłowy uścisk, utkany z pragnień tajemnych, bezwstydnych i pożądliwych.
Przyniesiono pieczyste — kuropatwy obłożone przepiórkami, potem groszek zielony, następnie tłuste wątróbki z fryzowaną sałatą, napełniającą niby mech, dużą kryształową salaterkę. Jedli wszystko, nie czując smaku, nie wiedząc nawet, co jedzą, zajęci wyłącznie rozmową, zanurzeni w kąpieli miłosnej.
Obie kobiety prześcigały się w dowcipach. Pani de Marelle z właściwą sobie zuchwałością, wyglądającą na prowokacyę, pani Forestier, przeciwnie, z pewną uroczą nieśmiałością i niewinnością tonu, głosu, uśmiechu, całego zachowania, które podkreślając wychodzące z jej ust opinie, zdawały się jednak osłabiać ich znaczenie.
Forestier tonąc całkowicie w kanapie, śmiał się, pił i jadł bezustannie, rzucając czasem słówko śmiałe i tak tłuste, ze obie kobiety zrażone formą, dla formy przybierały na chwileczkę minkę zawstydzoną. Rzuciwszy kilka nieprzyzwoitych słów, dodawał:
— No, moje dzieci, bawicie się dobrze. Jeśli tak dalej pójdzie, skończycie na głupstwie.
Przystąpiono do deseru, a następnie do kawy. Różnorodne likiery, napełniały podniecone umysły niepokojem cięższym i gorętszym.
Pani de Marelle, jak to zapowiedziała na początku obiadu — podchmieliła sobie dobrze. Dawała tego dowody przez pieprzno-wesoły humor kobiety, chcącej ku zabawie zaproszonych gości udawać podchmielenie aż nazbyt prawdziwe.
Pani Forestier, może przez ostrożność, uspokoiła się teraz całkowicie, a Duroy, czując się zbytnio podnieconym, umilkł prawie zupełnie, by nie popełnić czegoś kompromitującego.
Zapalano papierosy, gdy Forestier zaczął raptownie kaszleć!
Był to straszliwy napad kaszlu, rozrywający mu gardło. Twarz okryła mu się szkarłatem, pot grubemi kroplami wystąpił na czoło. Zakrył się serwetą i dyszał. Gdy przesilenie minęło, zaczął mruczeć z wściekłością:
— Na nic taka zabawa; to istne szaleństwo.
Cały jego dobry humor znikł bezpowrotnie wobec śmiertelnie przerażającej go myśli.
— Wróćmy do domu — zawołał.
Pani de Marelle zadzwoniła na chłopca i zażądała rachunku. Przyniesiono go natychmiast. Próbowała go przeczytać, lecz cyfry skakały jej przed oczyma. Podała papier Duroy’owi.
— Proszę zapłacić za mnie; nic nie widzę. Jestem kompletnie pijana.
Jednocześnie wsunęła mu do ręki portmonetkę.
Ogólna suma wynosiła trzysta franków. Duroy sprawdził rachunek — dał dwa banknoty, a odbierając resztę, zapytał półgłosem:
— Ile trzeba zostawić kelnerowi?
— Ile pan chcesz, nie wiem.
Położył pięć franków na talerzu, a oddając kobiecie portmonetkę, zapytał:
— Czy pani pozwoli odwieźć się do domu?
— Ależ ma się rozumieć. Gotowam zapomnieć własny adres.
Uścisnęli ręce Forestier’ów i Duroy znalazł się sam na sam w dorożce z panią de Marelle.
Czuł ją przy sobie, tak blisko, zamkniętą w tem czarnem pudle, oświetlanem tylko chwiIowo ostrym płomieniem gazu, palącego się na chodnikach. Ramieniem dotykał rozpalonego jej ramienia. Nie miał jej nic a nic do powiedzenia; umysł miał jakby sparaliżowany gwałtowną chęcią pochwycenia jej w ramiona.
— Gdybym się tak odważył, coby ona też zrobiła? — myślał.
Wspomnienie wszystkich swawolnych zdań, wygłoszonych przy obiedzie, dodawało mu odwagi, z drugiej strony lękał się skandalu.
Ona milczała również, siedząc nieruchomo, w drugim rogu dorożki. Mógł był przypuszczać, że zasnęła, gdyby za każdem, wpadającem do wnętrza dorożki światłem, nie widział jej oczu, błyszczących jak węgle.
— Co też ona myśli?
Czuł, że nie wypadało mu mówić, że jedno, najmniej nawet znaczące słówko, przerywając milczenie, rozwieje jego nadzieje. Brakowało mu jednak odwagi, odwagi szorstkiej i brutalnej.
Nagle uczuł, iż poruszyła nogą. Ruch był suchy, nerwowy, może ruch niecierpliwości, a może... wyzwania. Poruszenie to, nieznaczne prawie, wstrząsnęło nim od stóp do głowy, i zwróciwszy się ku kobiecie, rzucił się na nią, szukając spragnionemi ustami jej ust i odkrytego ciała ramion.
Krzyknęła cicho, chciała się podnieść, obronić, odepchnąć go, poczem uległa, jak gdyby jej już zbrakło sił do oporu.
Dorożka zatrzymała się przed domem, a Duroy zdziwiony, nie szukał nawet gorących słów podzięki, słów gorących, zapewnień miłości. Kobieta nie wstawała jednak, nie poruszała się nawet. Była odurzoną tem, co zaszło. Wówczas, lękając się, by dorożkarz nie powziął jakiego podejrzenia, wysiadł pierwszy i podał jej rękę.
Wysiadła w milczeniu, potykając się z lekka. Zadzwonił do bramy, a w chwili, gdy otwierano drzwi, zapytał drżąc:
— Kiedyż panią zobaczę?
— Proszę przyjść do mnie jutro na śniadanie — szepnęła zaledwie dosłyszalnie.
Znikła w ciemnościach przedsionka, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi, które zamknęły się z hałasem.
Dał woźnicy sto su i puścił się piechotą, krokiem prędkim, tryumfującym, mając serce przepełnione radością.
Miał nareszcie jedną mężatkę, kobietę światową! ze świata czysto-paryskiego! Jakież to było łatwe i niespodziewane!
Wyobrażał sobie do tej chwili, że chcąc zbliżyć się i podbić jedną z tych istot tak pożądanych, potrzeba niesłychanych starań, nieskończenie długich wyczekiwań, prawdziwego oblężenia, pełnego wprawy i galanteryi, słów miłosnych, westchnień i podarunków. A oto, odrazu, pierwsza napotkana poddała mu się natychmiast i to z taką łatwością
— Ba! ale ona była pijana — pomyślał. — Jutro będzie zapewne co innego. Będą łzy, niewątpliwie.
To go trochę niepokoiło.
— No! mniejsza o to. Teraz, gdy ją złapałem, potrafię i utrzymać!
I w obrazie niepewnym, ułudnym, zamglonym, w którym błąkały się jego nadzieje, nadzieje wielkości, powodzenia, rozgłosu i przygód miłosnych, ujrzał nagle jakby błyszczącą w migotliwem świetle apoteozy całą procesyę pięknych kobiet, wykwintnych, bogatych, możnych, które przechodząc obok niego, nikły jedna po drugiej, uśmiechnięte, wesołe, rozpływające się w obłokach jego marzeń.
Sen jego był również zaludniony temi uroczemi widziadłami. Nazajutrz, wchodząc na schody, prowadzące do pani de Marelle, był trochę wzruszony.
— Jak też ona mnie przyjmie? A może nie przyjmie wcale? A może każe odejść? A może opowiadała komu o tem?... Ależ nie, nie mogła przecież mówić! Musiałaby w takim razie powiedzieć całą prawdę. Zatem jestem panem położenia.
Służąca otworzyła mu drzwi. Wyglądała jak zwykle. Uspokoił się tym faktem, jak gdyby był przygotowany na oburzoną twarz subretki.
— Jak się pani miewa?
— Dobrze, jak zwykle — odpowiedziała.
Otworzyła mu drzwi do salonu.
Podszedł prosto do lustra i właśnie poprawiał krawat i włosy, gdy zobaczył w zwierciedie patrzącą na niego kobietę. Stała na progu.
Udał, że jej nie widzi i przypatrywali się sobie w lustrze przez jakąś chwilę, szpiegowali się nawzajem.
Nagle odwrócił się. Stała nieruchoma. Zdawała się czekać. Skoczył ku niej, szepcząc:
— Ach! jak ja cię kocham! Jak ja cię kocham!
Otworzyła ramiona i padła mu w objęcia. Usta ich złączyły się w długim, gorącym pocałunku.
— To daleko łatwiej, niż przypuszczałem — myślał. — Doskonale mi idzie! Gdy rozłączyły się ich usta, uśmiechnął się w milczeniu, starając się nadać spojrzeniu wyraz miłosny, głęboki.
Ona uśmiechnęła się również, tym uśmiechem, właściwym kobietom, uśmiechem oznaczającym pragnienie, przyzwolenie lub poddanie się.
— Jesteśmy sami — szepnęła. — Posłałam Lorkę do znajomej panienki.
Westchnął, całując jej dłonie.
— Dziękuję — powiedział głosem cichym. — Ubóstwiam cię.
Ujęła go pod ramię poufale, jak męża i zaprowadziwszy do kanapy, usiadła tuż obok niego.
Należało teraz rozpocząć jakąś rozmowę zręczną, czarującą; nie wiedział jednak, jak się do niej zabrać.
— Więc nie bardzo się pani gniewa? — szepnął.
Położyła mu rękę na ustach:
— Cicho!
Siedzieli w milczeniu, tonąc w swych oczach, z rękami splecionemi, rozpalonemi.
— Jakżem ja ciebie pożądał! — ozwał się znowu.
— Cicho! — powtórzyła.
Dosłyszeli brzęk talerzy, ustawianych w jadalni przez służącą.
— Nie chcę siedzieć tak blisko ciebie — powiedział, wstając z kanapy. — Straciłbym głową.
Drzwi się otworzyły:
— Śniadanie na stole — obwieściła służąca.
— Proszę.
Podał ramię młodej gospodyni.
Siedzieli naprost siebie, patrząc sobie w oczy i uśmiechając się bezustannie, zajęci jedynie sobą, owiani słodkim czarem rodzącej się czułości. Nie wiedzieli nawet, co jedzą. Jerzy poczuł pod stołem kręcącą się nóżkę. Ujął ją w swoje i trzymał, ściskając z całej siły.
Służąca chodziła tu i tam, zbierając półmiski, z miną najobojętniejszą, zdającą się nie domyślać niczego.
Po śniadaniu przeszli znów do salonu i zajęli miejsce na kanapie.
Powolutku, Duroy zaczął coraz silniej przybliżać się do młodej kobiety i próbował ją ująć w ramiona. Odsunęła go łagodnie.
— Ostrożnie, może kto wejść — powiedziała.
— Kiedyż będę cię mógł zobaczyć samą, by ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham?
Zbliżyła się do jego ucha i szepnęła cichutko:
— Któregośkolwiek dnia przyjdę do ciebie.
Krew uderzyła mu do głowy.
— Bo widzisz... u mnie... u mnie... bardzo jest skromnie.
— To nic nie szkodzi — odpowiedziała ze śmiechem. — Przyjdę dla zobaczenia ciebie, nie mieszkania.
Nalegał teraz, by oznaczyła dzień przybycia. Dała mu termin daleki, z końcem przyszłego tygodnia, lecz on począł błagać o przyspieszenie tej chwili uroczej. Prosił gorąco, z wzrokiem płonącym, dotykając i rozcierając jej ręce, z twarzą czerwoną, zmienioną pragnieniem, tem gwałtownem pragnieniem, następującem zwykle po posiłkach sam na sam.
Bawiła się widokiem jego upojenia namiętnego, ustępując po jednym dniu. On jednak powtarzał bezustannie:
— Jutro... powiedz... jutro.
Zgodziła się nareszcie.
— Dobrze. Jutro. O piątej.
Odetchnął głęboko, pełen niewysłowionej radości. Rozmawiali teraz niemal spokojnie, pełni zaufania, jakby się już znali od lat dwudziestu.
Naraz rozległ się odgłos dzwonka. Drgnęli oboje i jednym rzutem odskoczyli od siebie.
— To zapewne Lorka — rzekła.
Na progu ukazała się dziewczynka. Stała przez chwilę wahająca, potem jednak, poznając Duroya, podbiegła, klaszcząc w rączki i wołając z radosnym zachwytem:
— Ach! Bel-Ami!
Pani de Marelle zanosiła się od śmiechu.
— Widzisz ją! Bel-Ami! A to pana ochrzciła! Ale to doskonałe określenie dla pana. Doprawdy! i ja będę pana nazywała: Bel-Ami.
Wziął dziewczynkę na kolana i bawił się z nią, jak z dzieckiem.
O pół do czwartej zaczął się żegnać, zmuszony pójść do redakcyi. Na schodach jeszcze odezwał się przez drzwi naw pół otwarte:
— Jutro. Godzina piąta.
Młoda kobieta szepnęła z uśmiechem:
— Tak — i zniknęła.
Zaledwie skończył robotę dziennikarską, zaczął rozmyślać, w jakiby sposób przybrać cokolwiek pokój dla przyjęcia kochanki i osłonić jako tako widoczną nędzę mieszkania. Przyszło mu na myśl porozpinać na ścianach różnorodną japońszczyznę i kupił aż za pięć franków cały zbiór małych wachlarzy i ekraników, pokrywając nimi wszystkie najwidoczniejsze plamy na obiciu. Na szybach okna ponaklejał przeźroczyste obrazki, przedstawiające statki na rzece, ptaki szybujące w purpurowych obłokach, damy w jaskrawych szatach, stojące na balkonach i całą procesyę małych, czarnych człowieczków, maszerujących po łące, pokrytej grubą warstwą śniegu.
Maleńki jego pokoik, wystarczający zaledwie do przespania się i siedzenia, przybrał za chwilę pozór chińskiej latarni, wyklejonej wewnątrz malowanym papierem. Zadowolnił się tym wyglądem i przepędził cały wieczór na przyklejaniu na suficie pozostałych jeszcze różnokolorowych ptaków.
Położył się, ukołysany świstem przebiegających pociągów. Nazajutrz wrócił do domu wcześnie, z pełną torebką ciastek i butelką madery, kupionej u sąsiedniego kupca. Musiał wyjść jeszcze raz po dwa talerzyki i kieliszki. Przekąskę ustawił na tualecie, serwetą okrywając brudne jej drzewo, miednicę zaś i dzbanek ukrył pod stołem.
Przygotowawszy wszystko, czekał.
Zjawiła się kwadrans po piątej.
— Wcale tu ładnie u pana — krzyknęła, zachwycona błyskotliwością jaskrawych rysunków. — Tylko za dużo ludzi na schodach — dodała.
Pochwycił ją w ramiona i poprzez woalkę w uniesieniu całował włosy, wysuwające się figlarnie z pod kapelusza.
W półtorej godziny później odprowadzał ją do stacyi dorożek, na ulicy Rzymskiej. Gdy była już w dorożce, szepnął:
— Wtorek, o tej samej godzinie.
— Tak, wtorek, o tej samej godzinie — odpowiedziała.
A korzystając z zapadającej nocy, przybliżyła jego głowę do firanek karety i ucałowała go w same usta.
— Do widzenia Bel Ami — krzyknęła, gdy zmęczony siwek, uderzony przez woźnicę, ruszał już we wskazanym kierunku.
Wizyty takie trwały już od trzech tygodni, powtarzając się co trzeci dzień, w godzinach rannych lub poobiednich.
Pewnego popołudnia, czekając na nią, usłyszał nagle hałas i pobiegł na schody, by zobaczyć, co się tam dzieje. Dziecko jakieś wyło przeraźliwie, a głos męski krzyczał z wściekłością:
— Czegoż tam znowu wrzeszczy ten bęben przeklęty?
Piskliwy i płaczący głos kobiety odpowiedział:
— To ta ladacznica, co łazi do tego dziennikarza, przewróciła w sieni Mikołajka,. Że też to wolno wpuszczać do domu podobne ścierwa, co nawet nie uważają na dzieci.
Duroy cofnął się przerażony. Usłyszał znany mu szelest spódnic i przyspieszone kroki kobiety, wbiegającej już na ostatnie piętro.
Ledwo zdołał zamknąć pokój, gdy zastukała do drzwi. Otworzył, a pani de Marelle wpadła przerażona i zadyszana.
— Słyszałeś?
Udał, że nie wie o niczem.
— Nie, a co?
— Jak mnie znieważyli?
— Kto taki?
— Ci nędznicy z parteru.
— Ależ nie! Cóż to było? powiedz!
Zaczęła łkać, nie mogąc wykrztusić słowa.
Musiał rozpiąć jej suknie, rozebrać, ułożyć na łóżku i nacierać skronie zwilżonym ręcznikiem. Dyszała ciągle; następnie uspokoiwszy się cokolwiek, wybuchnęła gwałtownie.
Chciała, by zaraz zeszedł, bił tych ludzi, zabił na miejscu.
— Ależ to ludzie nieokrzesani, wyrobnicy — powtarzał ustawicznie. — Pomyśl, że musiałabyś pójść do sądu; mogliby cię tam poznać, może nawet uwięzić. Z takimi ludźmi nie można zadzierać.
Pani de Marelle myślała już o czem innem.
— Ale cóż my teraz zrobimy? Ja nie mogę już tu przychodzić.
— Jest na to sposób bardzo prosty — odpowiedział — przeprowadzę się gdzieindziej.
— Tak, ale to wymaga pewnego czasu — szepnęła.
Nagle strzeliła jej do głowy jakaś myśl, myśl nowa.
— Nie, nie! Słuchaj, już mam sposób. Nie kłopocz się o nic. Jutro przyszlę ci niebieską depeszę.
Śmiała się już w tej chwili, zachwycona pomysłem, którego nie chciała wyjawić i nad wyraz rozkoszna.
Schodząc jednak ze schodów, czuła się mocno zdenerwowana i z całej siły opierała się na ramieniu kochanka. Nogi pod nią drżały, jak w febrze.
Nie spotkali jednak nikogo.
Nazajutrz, o godzinie jedenastej rano, leżąc jeszcze w łóżku, otrzymał mały, przyobiecany wczoraj niebieski telegram. Otworzył go i przeczytał:

„Dziś o godzinie piątej idź na ulicę Konstantynopolską Nr. 127. Każ sobie otworzyć mieszkanie, wynajęte przez panią Duroy.

Klo... całuje cię.“

Punkt o piątej był już na miejscu, zapytując odźwiernego:
— Czy tutaj wynajęła mieszkanie pani Duroy?
— Tak, panie.
— Bądź pan łaskaw mnie wprowadzić.
Człowiek ten przyzwyczajony widocznie do sytuacyi, wymagających dyskrecyi i ostrożności, zmierzył go bystrym wzrokiem, patrząc mu prosto w oczy, począł szukać wśród pąku kluczy, pytając:
— Czy pan jest panem Duroy?
— Ależ tak, ma się rozumieć.
Odźwierny otworzył małe mieszkanko, składające się z dwóch pokoików na parterze.
Salonik, obity dość świeżemi i wzorzystemi tapetami, o mebelkach mahoniowych, pokrytych zielonym adamaszkiem w żółty deseń, a na podsadzce lichy, kwiecisty dywanik, tak cienki, że czuć było drzewo pod nogami.
Sypialny pokoik był tak maleńki, że łóżko zajmowało trzy czwarte jego przestrzeni. Wielkie to łoże stało w głębi, wzdłuż całej ściany, pod baldachimem ciężkim, niebieskim, okryte ponsową, jedwabną kołdrą o plamach wyglądu podejrzanego.
— To mnie dopiero będzie kosztować szalone pieniądze takie mieszkanie — myślał Duroy, niespokojny i niezadowolony. — Będę się musiał zapożyczyć. A to idyotka! Co ona narobiła!
Drzwi się otworzyły i Klotylda wbiegła jak wicher, szeleszcząc jedwabnemi spódniczkami. Odrazu rzuciła mu się w ramiona.
— Ach! jak tu przyjemnie! Prawda, jak tu przyjemnie? — wołała. — Nie trzeba wchodzić na schody. Na parterze, to jakby na świeżem powietrzu! Można tu nawet wejść i wyjść oknem, bez opowiadania się odźwiernemu. Jak my się tu będziemy kochać!...
Pocałował ją chłodno. Nie mógł się odważyć na niepokojące go pytanie.
Postawiła ma stoliku duży pakiet i zaczęła wydostawać z niego: mydło, butelkę eau de Lubin, gąbkę, pudełko podwójnych szpilek, haczyk do zapinania bucików, żelazko do karbowania włosów, by módz poprawić zwichrzoną za każdym razem fryzurę.
Bawiła się w gospodarstwo, szukając właściwego miejsca dla każdej rzeczy. Wszystkiem była zachwycona.
Otwierała szuflady, mówiąc:
— Muszę przynieść tu trochę bielizny, by można czasem się przebrać. To będzie bardzo wygodne. Gdybym naprzykład zmokła czasami, podczas spaceru, będę mogła się tu osuszyć. Każde z nas będzie miało swój klucz, a prócz tego będzie jeszcze jeden, u odźwiernego. Bo można czasem zapomnieć swego. Wynajęłam na trzy miesiące, na twoje nazwisko, ma się rozumieć, gdyż swojego nie mogłam przecież podać.
— A kiedy trzeba płacić? — spytał.
— Ależ, ja już zapłaciłam, mój drogi — odpowiedziała z prostotą.
— Więc ile ci mam zwrócić? — spytał znowu.
— Ależ, koteczku, to ciebie nie obchodzi. Przecież to mój kaprys.
— Ach! co to, to nie — odparł, udając zagniewanego.
— Na to nie pozwolę.
Przybliżyła się do niego z błagalną minką i położyła mu ręce na ramionach.
— Proszą cię, Jerzy — mówiła. — To mi taką zrobi przyjemność, ogromną przyjemność, jeśli to gniazdko będzie moje, tylko moje. To nie może cię przecież zrażać. Bo i czemu? Chciałam, ażeby miłość nasza miała takie ustronie. Powiedz, że zgadzasz się na to, mój najdroższy. Powiedz, Jerzyku, że się zgadzasz?...
Błagała go wzrokiem, ustami, całą swoją istotą.
Pozwolił się prosić, udając zirytowanego, wreszcie przystał, uznając to w gruncie rzeczy za słuszne.
— A przecież ona bardzo milutka — rzekł sobie po wyjściu kochanki, zacierając ręce i nie szukając bynajmniej w tajnikach serca przyczyny, dyktującej mu tego dnia podobny sąd o niej.
Po upływie kilku dni otrzymał znowu błękitną depeszą, która donosiła:

„Mój mąż przybywa dziś wieczorem, po sześciotygodniowej inspekcyi. Będziemy zatem mieli całotygodniową przerwą. Co za pańszczyzna, mój drogi!
Twoja Klo...“
Duroy oniemiał. Zapomniał całkowicie, iż była mężatką. I oto zjawia się jej mąż, którego chciałby choć raz w życiu zobaczyć. Raz tylko jeden, by wiedzieć, jak wygląda.

Czekał, co prawda, cierpliwie odjazdu małżonka, ale był w tym czasie dwukrotnie w Folies-Bergère, zakończając wieczór u Racheli.
I znowu pewnego poranka otrzymał telegramem cztery słowa:

„Dziś, piąta godzina. Klo...“

Oboje uprzedzili godzinę schadzki. Ona rzuciła mu się na szyję w miłosnem upojeniu, pokrywając mu twarz namiętnymi pocałunkami, poczem rzekła:
— Jeśli chcesz, pójdziemy gdzieś na obiad. Zaprowadzisz mnie? dobrze? Jestem teraz zupełnie wolną.
Było to w pierwszych dniach miesiąca i Duroy, dziwnym zbiegiem okoliczności, posiadał w kieszeni dość sporą sumkę. Prawdopodobnie musiał wziąć dużą zaliczkę lub robić znaczne oszczędności, żyjąc z dnia na dzień, z dochodów ubocznych. Rad był zatem wydać cokolwiek dla przyjemności kochanki.
— I owszem, najdroższa, gdzie tylko zechcesz — odpowiedział.
Wyszli około godziny siódmej w stronę bulwarów. Kobieta opierała się silnie na jego ramieniu, szczebiocząc mu do ucha:
— Gdybyś wiedział, jaka ja szczęśliwa, idąc z tobą. Tak lubię czuć cię blisko siebie.
Wałęsali się długo po bulwarach, gdyż Jerzy nie znał tu żadnej restauracyi, aż nareszcie weszli do jakiejś winiarni, gdzie podawano obiady w osobnej sali. Klotylda zobaczyła dwie dziewczyny, siedzące naprzeciw dwóch wojskowych.
Trzech dorożkarzy obiadowało w głębi wąskiej i długiej sali, a jakiś jegomość, trudny do określenia, paląc fajkę, siedział rozwalony na krześle, z nogami jak najbardziej wyciągniętemi, z głową w tył przerzuconą i rękami zanurzonemi w kieszeniach spodni. Jego marynarka zdawała się być prawdziwym zbiorem różnorodnych plam, a w wypchanych kieszeniach, niby w żołądkach, dojrzeć było można szyjkę butelki, ogromny kawał chleba, paczkę jakąś, owiniętą w brudną gazetę i kawałek zwisającego sznurka. Włosy miał gęste, kręte, poczochrane, popielate od brudu. Kapelusz leżał na ziemi, pod krzesłem.
Wejście eleganckiej damy zrobiło silne wrażenie na obecnych. Dwie siedzące pary przestały chichotać, dorożkarze przerwali hałaśliwą dysputę, a indywiduum palące, wyjąwszy z ust fajkę, plunęło przed siebie i zwróciwszy cokolwiek głowę, przypatrywało się przez chwilę nowoprzybyłym.
— Bardzo tu przyjemnie — szepnęła pani de Marelle. — Będzie nam doskonale. Następnym razem przebiorę się za robotnicę.
I bez żadnej odrazy lub zakłopotania usiadła swobodnie przy drewnianym, zatłuszczonym od potraw stoliku, który też w jej oczach został przez usługującego chłopca wymyty resztką rozlanego napoju i wytarty ścierką, nie pierwszej czystości.
Duroy, zawstydzony trochę i zakłopotany, szukał tymczasem jakiego wieszadła, by na niem powiesić cylinder. Nie znalazłszy jednak żadnego, położył kapelusz na sąsiedniem krześle.
Jedli baranią potrawkę, kawał pieczeni i sałatę.
— Ach! jak ja to lubię — powtarzała Klotylda. — Mam upodobania motłochu. Tutaj bawię się lepiej, niż w Angielskiej kawiarni! — A po chwili dodała: — Jeśli chcesz mi zrobić wielką przyjemność, zaprowadź mnie kiedyś do knajpy. Znam jedną, bardzo zabawną, nawet blisko stąd. Nazywają ją La Reine Blanche.
— A któż cię tam zaprowadził? — spytał Duroy zdumiony.
Spojrzał na nią uważnie i zauważył, że zaczerwieniła się i zmieszała cokolwiek, jakby to szorstkie zapytanie rozbudziło w niej jakieś wspomnienie drażliwe. Po namyśle, prawdziwie kobiecym, bo tak krótkim, że trzeba go się było domyślać, odparła:
— Jeden przyjaciel... — a po chwilowej pauzie dodała: — który już nie żyje.
I spuściła oczy, z wyrazem smutku, całkiem zrozumiałego.
A Duroy po raz pierwszy zastanowił się nad nieznaną mu przeszłością tej kobiety. Zamyślił się głęboko: ma się rozumieć, że musiała już mieć kochanków; ale jakich? z jakiego świata? Opanowała go jakaś niewyraźna zazdrość; jakiś rodzaj niechęci, niechęci do niej, do wszystkiego, o czem nie wiedział, do wszystkiego, co w jej sercu i życiu nie należało do niego. Patrzył na nią, podrażniony tajemnicą, zamkniętą w tej pięknej i niemej głowie, marzącej może w tej chwili z żalem o innym, o innych. Jak on pragnąłby zajrzeć do tych pamiątek, przetrząsnąć je i poznać wszystkie.
— Zaprowadzisz mnie do La Reine Blanche? — powtórzyła. — Będzie to dla mnie prawdziwe święto.
— Eh, u dyaska! co mnie obchodzi jej przeszłość — pomyślał. — Głupcem jestem, kłopocząc się podobnemi drobnostkami.
— Ależ ma się rozumieć, ukochana, — odpowiedział z uśmiechem.
Gdy byli już na ulicy, szepnęła mu do ucha tonem tajemniczym zwierzenia poufnego:
— Nie śmiałam cię o to prosić, ale nawet sobie nie wyobrażasz, jak ja lubię podobne wycieczki łobuzowskie do miejsc, gdzie kobietom nie wolno uczęszczać. W karnawale będę się przebierała za chłopca. Bardzo zabawnie wyglądam jako student.
Przybywszy do sali balowej w La Reine Blanche, przytulała się do niego zalękniona, ale zarazem i uradowana, zachwyconym wzrokiem patrząc na publiczne dziewczyny i ich kawalerów, a od czasu do czasu, jakby uspakajając się na wypadek niebezpieczeństwa, wskazywała mu poważnego i nieruchomego policyanta, szepcząc:
— Spójrz, jaką on ma dzielną minę.
Po upływie kwadransa miała już tego dosyć i prosiła, by ją odprowadził do domu.
Teraz rozpoczął się cały szereg wycieczek do najróżnorodniejszych podejrzanych lokalów, gdzie bawi się pospólstwo, a Duroy odkrywał w kochance namiętne upodobanie do tego życia włóczęgów, pełnego swobody bezgranicznej.
Przychodziła zwykle na schadzki w prostej, płóciennej sukni, w czapeczce subretki, lecz mimo wyszukanej tej i eleganckiej skromności tualety, nie rozstawała się z pierścionkami, bransoletkami i kolczykami brylantowymi. Gdy Jerzy prosił, by zdjęła te klejnoty, odmawiała, tłómacząc:
— Och i cóż! będą myśleli, że to czeskie kamienie.
Wyobrażała sobie, iż jest doskonale przebraną i na podobieństwo strusiów, które chowając głowę, czują się bezpiecznymi, szła do wszystkich lokalów, najbardziej osławionych.
Nalegała, aby i Duroy przebrał się za robotnika, lecz on opierał się stanowczo i nietylko, że nie zdjął zwykłego ubrania, ale nie chciał nawet zamienić cylindra na miękki kapelusz filcowy.
Pocieszała się jednak, sądząc, że będą ją brać za pannę służącą, romansującą z jakimś paniczem światowym. I zachwycona była tą komedyą.
Wchodzili zatem do knajp najobrzydliwszych i siadali w głębi zadymionej izdebki na krzywych krzesłach, przy starym, drewnianym stoliku. Obłok cierpkiego dymu, pomięszanego z zapachem ryb smażonych, napełniał powietrze; mężczyźni w bluzach pili wino, wrzeszcząc, a zdziwiony chłopiec stawiał na stole dwa kieliszki wiśniówki, przypatrując się podejrzliwie tej dziwacznej parze.
Ona drżąca, przestraszona i zachwycona zarazem, zabierała się do picia małymi łykami, tego czerwonego soku, spoglądając wokół wzrokiem niespokojnym i roziskrzonym. Każda wiśnia, którą łykała, dawała jej odczucie błędu popełnionego, a każda kropla tego palącego i pieprznego płynu, wpadając w gardło, sprowadzała jej cierpką radość rozkoszy wzbronionej i występnej.
— Idźmy już stąd — mówiła za chwilę.
I wychodzili.
Przechodziła salę szybko, z głową pochyloną, drobnym krokiem, jak aktorka, schodząca ze sceny, przeprowadzana podejrzliwym i niechętnym wzrokiem pijących, rozpartych łokciami na stole. Znalazłszy się na ulicy, oddychała głęboko, jakby uszedłszy przed jakiemś groźnem niebezpieczeństwem.
— Gdyby mnie tak znieważono w takim lokalu, cobyś wówczas zrobił? — zapytywała niekiedy kochanka, drżąc z podniecenia.
— Obroniłbym cię, do licha! — odpowiadał głosem zawadyackim.
Szczęśliwa, tuliła się do jego ramienia, odczuwając może mgliste pragnienie, by tak kiedyś została znieważoną i obronioną; by widziała bijących się o jej osobę tych bodaj ludzi, z jej kochankiem.
Wycieczki podobne, powtarzając się dwa lub trzy razy tygodniowo, zaczęły nudzić Jerzego, któremu trudno już było teraz pożyczyć skądkolwiek choćby dziesięć franków na dorożkę i przekąski.
W ostatnich czasach żył w ogromnych kłopotach, w większych może niż za czasów swej służby kolejowej. Podczas pierwszych miesięcy dziennikarstwa wydawał bardzo wiele, nie licząc się z groszem, mając nadzieję zdobycia olbrzymiej fortuny i w ten sposób wyczerpał wszelkie możliwe środki, potrzebne do zdobycia pieniędzy.
Do najłatwiejszego sposobu: pożyczenia w kasie, nie mógł się już uciekać, wziąwszy z góry pensyę czteromiesięczną i sześćset franków a conto wierszy. Prócz tego, winien był sto franków Forestierowi, trzysta franków Jakóbowi Rivalowi, mającemu dłoń hojną, a w dodatku gnębił go cały szereg długów pomniejszych, dwudziesto- lub pięciofrankowych.
Nawet Saint-Potin, człowiek niezmiernie pomysłowy, nie mógł znaleść sposobu wydostania jeszcze stu franków i Duroy rozpaczał poprostu z powodu tej biedy, dolegającej mu więcej niż dawniej, gdyż miał obecnie więcej potrzeb do zaspokojenia.
Głucha nienawiść do całego świata i nieustanna irytacya tliły się w jego sercu, wybuchając przy każdej sposobności, w każdej chwili, z powodu najbardziej błahego.
Zapytywał nieraz sam siebie, jakim sposobem mógł wydać w ciągu miesiąca do tysiąca franków, nie pozwalając sobie na żaden wybryk, ni fantazyę? Przekonywał się jednak, że dodając ośmiofrankowe śniadanie do dwunastofrankowego obiadu w pierwszej lepszej wielkiej kawiarni na bulwarach, dochodził odrazu do luidora, który, wraz z dziesięciu frankami dziennych drobnych wydatków, płynących tak szybko, niewiadomo na co, tworzy już ogólną sumę trzydziestu franków. Zatem, trzydzieści franków dziennie daje przy końcu miesiąca poważną cyfrę dziewięciuset franków, oprócz innych wydatków na ubranie, obuwie, bieliznę, praczkę i t. d. Otóż czternastego grudnia znalazł się bez grosza w kieszeni, a co gorsza, absolutnie bez sposobu wydostania skądś choćby cokolwiek pieniędzy.
Zrobił, jak niejednokrotnie robił dawniej. Nie jadł śniadania i przepędził kilka godzin w redakcyi przy pracy wściekłej i natężonej.
Około czwartej, otrzymał od kochanki znany błękitny bilecik, zawierający słowa następpujące:
„Czy chcesz, abyśmy dziś zjedli obiad razem? Urządzimy sobie potem łobuzerkę.“
— Obiadować niepodobna — odpowiedział natychmiast.
Rozważył jednak potem, że szkoda pozbywać się chwil przyjemnych, jakie mu ona może ofiarować i dodał:
— Oczekiwać cię jednak będę w naszem mieszkaniu, o godzinie dziewiątej.
Posłał tę kartkę przez chłopca redakcyjnego, chcąc sobie zaoszczędzić kosztów telegramu i zaczął rozmyślać nad sposobem, mogącym mu umożliwić posiłek wieczorny. Do siódmej godziny nic jeszcze nie wymyślił, a tymczasem głód zaczął mu straszliwie kurczyć wnętrzności. Wówczas uciekł się do środka rozpaczliwego. Zaczekał aż wyjdą z redakcyi wszyscy współpracownicy, a pozostawszy już sam, zadzwonił gwałtownie. Na odgłos dzwonka, zjawił się na progu woźny, pilnujący biura redakcyjnego.
Duroy stał na środku sali, przerzucając nerwowo puste kieszenie:
— Słuchaj-no, Faucart! Zapomniałem w domu portmonetkę, a muszę iść na obiad do Luxemburgu. Pożycz mi pięćdziesiąt sous na dorożkę.
Woźny wyjął z kamizelki trzy franki, pytając:
— Czy pan nie potrzebuje więcej?
— Nie, nie, to mi wystarczy. Dziękuję bardzo.
I schwyciwszy białą monetę, zbiegł jak najprędzej ze schodów, udając się do znajomej garkuchni, do której uciekał się niejednokrotnie, w dawnych dniach nędzy.
O dziewiątej czekał już na kochankę w małym saloniku, wygrzewając się przy ogniu, płonącym na kominku.
Przybiegła ożywiona, wesoła, zarumieniona ostrem i suchem powietrzem.
Jeśli chcesz, pójdziemy naprzód na spacer, a później wrócimy tu o jedenastej. Czas do spaceru cudowny!
— Po co wychodzić? Zdaje mi się, że tu nam bardzo dobrze — odpowiedział tonem mrukliwym.
— Gdybyś wiedział, jak cudownie księżyc świeci — zaczęła znowu, nie zdejmując kapelusza. — To prawdziwe szczęście spacerować o takiej porze.
— Być może, ale ja obstaję przy tem, by pozostać w domu.
Powiedział to tonem gniewnym.
— Co ci jest? — zapytała zdziwiona i zrażona tym wybuchem niespodziewanym. — Dlaczego mówisz do mnie w ten sposób? Mam właśnie chęć do przechadzki i nie rozumiem, co cię tu może gniewać.
— Nie gniewa mnie to, ale poprostu nudzi. Ot co jest! — zawołał zrozpaczony, zrywając się z krzesła.
Pani de Marelle należała do rzędu kobiet, które nie znoszą ani oporu ani najlżejszego grubiaństwa; rzekła więc tonem chłodnej pogardy, tłumiąc gniew:
— Nie jestem przyzwyczajoną, aby się do mnie odzywano w podobny sposób. Mniejsza o to, pójdą sama; żegnam!
Zrozumiał, iż sytuacya jest nader groźną i przyskoczywszy do kochanki, chwycił ją za ręce, okrywając je gorącemi pocałunkami.
— Przebacz mi, moja najdroższa — szeptał — przebacz mi, tak jestem dzisiaj zdenerwowany, zirytowany. Bo widzisz, mam różne niepowodzenia, nieprzyjemności, no przecież rozumiesz, sprawy dotyczące mego zawodu...
— To mnie nic nie obchodzi — odpowiedziała trochę łagodniej, chociaż wciąż jeszcze urażona.
— Nie potrzebuję znosić wybuchów pańskiego złego humoru.
Ujął ją w ramiona i pociągnął w stronę kanapy.
— Słuchaj, najmilsza, ja wcale nie chciałem cię obrazić; nie myślałem nawet o tem, co mówię.
Zmusił ją, by usiadła, i klękając przed nią błagał:
— Przebaczyłaś mi już? No powiedz, żeś mi już przebaczyła.
— Niech i tak będzie — szepnęła chłodno. — Pamiętaj jednak, by się coś podobnego nie powtórzyło. A teraz — dodała, powstając z kanapy — teraz chodźmy na spacer.
Klęczał ciągle przed nią, obejmując jej biodra ramionami:
— Błagam cię, zostańmy tutaj. Moja najdroższa, zrób to dla mnie! Tak pragnąłbym zatrzymać cię dziś tylko wyłącznie dla siebie — tam, przy kominku. Powiedz „tak“ błagam cię, najdroższa moja, powiedz „tak“.
— Nie! — przerwała ostro. — Chcę wyjść i nie ustąpię twoim kaprysom.
— Błagam cię — nalegał z uporem. — Mam do tego powód bardzo ważny.
— Nie! — powtórzyła tym samym tonem. — Jeśli nie chcesz ze mną wyjść, odchodzę. Żegnam!
Wyrwała mu się jednym rzutem i poskoczyła do drzwi. Pobiegł za nią i opasawszy silnie ramionami, błagał dalej:
— Słuchaj Klo, moja maleńka Klo, wysłuchaj mnie tylko, pozwól mi...
Wstrząsała głową przecząco, nie mówiąc słówka i unikając pocałunków, usiłowała wyrwać się z jego uścisku.
— Klo, moja maleńka Klo, ja mam do tego powód — jąkał.
Przystanęła i patrząc mu prosto w oczy, rzekła:
— Kłamiesz... Jakiż powód?
Zaczerwienił się, nie wiedząc sam, co ma powiedzieć.
— A widzisz, że kłamiesz... zawołała zgorszona. Obrzydliwcze!...
I wyrwała mu się gwałtownie z ramion, mając oczy pełne łez.
Ujął ją raz jeszcze za ręce i zrozpaczony, chcąc uniknąć zerwania, wyrzucił rozpaczliwie:
— Bo widzisz, ja nie mam ani grosza... — Ot! masz.
Zatrzymała się nagle, przypatrując mu się bystro, dla wyczytania prawdy.
— Więc mówisz?...
— Mówię, że nie mam ani grosza — powtórzył, zalewając się czerwoną łuną po same uszy. — Rozumiesz teraz? Nie mam ani jezdnego franka, ani nawet dziesięciu su, aby zapłacić dwie szklanki lemoniady, gdybyśmy weszli do kawiarni. Przymuszasz mię do takiego wyznania upokarzającego. Nie mogłem przecież wyjść z tobą i usiadłszy przy restauracyjnym stoliku powiedzieć ci spokojnie: „nie mam czem zapłacić“...
Wciąż się w niego wpatrywała.
— A zatem... więc to prawda?...
Przerzucił wszystkie puste kieszenie: kamizelki, spodni i tużurka — mrucząc:
— No masz!... zadowolona jesteś... teraz?
— Ach! mój najdroższy! — zawoła gwałtownie, rzucając mu się na szyję. Ach najdroższy!... Gdybym była wiedziała! Ale jakże to się stało? Kazała mu usiąść, sadowiąc się na jego kolanach, obejmowała go za szyję i okrywała mu oczy, usta, wąsy gorącymi pocałunkami.
— Opowiedz, jak się to stało — nalegała pieszczotliwie.
Zmyślił historyę rozczulającą. Musiał przyjść w pomoc ojcu, który znalazł się w wielkich tarapatach. Nietylko, że był zmuszony oddać mu wszystkie oszczędności, ale co ważniejsza, musiał się zadłużyć.
— Będę musiał mrzeć z głodu przez całe sześć miesięcy, gdyż wyczerpałem wszystkie możliwe środki — dodał po chwili.
— Tem gorzej! trzeba w życiu być przygotowanym na chwile krytyczne. Pieniądz ostatecznie nie wart, by się o niego tak troszczyć.
— Ja ci pożyczę, chcesz? — szepnęła mu w ucho.
— Jesteś bardzo dobra, moja maleńka, ale nie mówmy już o tem, proszę cię — odpowiedział z godnością.
— Obraziłabyś mię.
Umilkła, a potem tuląc się do niego miłośnie, szeptała:
— Ty nie wiesz nawet, jak ja cię kocham.
Był to jeden z najrozkoszniejszych wieczorów, jakie kiedykolwiek z sobą przepędzili.
Na odchodnem rzekła z uśmiechem:
— Och! w podobnej chwili, jakby to było przyjemnie znaleść sztuką złota, tak naprzykład, za podszewką kieszeni.
— O tak! to byłoby przyjemnie — potwierdził.
Chciała koniecznie powrócić do domu pieszo. Dowodziła, że księżyc jest wspaniały i zachwycała się jego widokiem.
Noc była prześliczna, jasna, na początku zimy. Wszystko, co żyło na ulicy, przesuwało się szybko, rozgrzewając ruchem członki zmrożone od zimna. Głośne kroki rozlegały się po chodnikach.
— Czy chcesz mnie zobaczyć pojutrze? — zapytała, rozstając się z kochankiem.
— Ależ ma się rozumieć.
— O tej samej godzinie?
— Tak, o tej samej godzinie.
— Bądź zdrów, mój drogi.
Ucałowali się serdecznie.
Powrócił do domu krokiem szybkim, zapytując sam siebie, co pocznie nazajutrz, by nareszcie wyrwać się z tego przykrego położenia. Otwierając pokój, zaczął szukać zapałek w kieszonce kamizelki i naraz zdrętwiał ze zdumienia, wyczuwszy w niej jakiś pieniądz. Zapaliwszy światło, pochwycił pieniądz, by przekonać się o jego wartości. Była to dwudziestofrankówka!
Myślał, że oszaleje z radości.
Obracał ją na wszystkie strony, pytając, jakim cudem dostała się do jego kieszeni. Nie spadła przecież z nieba.
Nagle odgadł tajemnicę i złość wściekła go porwała. Kochanka wspominała przecież o sztuce złota za podszewką kieszeni i o znalezieniu jej w chwili niedostatku. Więc to ona dała mu jałmużnę. Co za poniżenie!
— A do stu dyabłów! Dobrze! zobaczę ją pojutrze! Będzie miała za swoje!
Położył się do łóżka pełen wściekłości i oburzenia.
Obudził się nazajutrz bardzo późno, strasznie głodny. Chciał przespać ten głód do godziny drugiej po południu. Nie mógł jednak zasnąć żadnym sposobem.
— To się na nic nie przyda — myślał. — Trzeba przecież koniecznie wydostać skądś pieniędzy. Wyszedł na ulicę, przypuszczając, że może przyjdzie mu do głowy jaki szczęśliwy pomysł.
Nie przychodził jednak żaden, a natomiast, mijając restauracye, uczuł gwałtowną chęć jedzenia, sprowadzającą mu ślinę do ust. W południe, nic nie wymyśliwszy, powziął nagłą decyzyę:
— Mniejsza z tem! kupię sobie śniadanie z pieniędzy Klotyldy. Wszak mi to nie przeszkodzi zwrócić jej tę pożyczkę jutro.
Wszedł do skromnej piwiarni i pożywił się za dwa franki pięćdziesiąt centymów. Wchodząc do redakcyi, oddał jeszcze woźnemu trzy franki.
— Foucart, oto pieniądze, które pożyczyłem wczoraj na dorożkę — zawołał głośno.
Pracował do godziny siódmej. Potem poszedł na obiad, i wydał znowu trzy franki. Wypite jeszcze potem dwa kufelki piwa, wynosiły już z poprzednimi wydatkami, dziewięć franków trzydzieści centymów.
Ponieważ trudno mu było wyrobić sobie kredyt i wydostać skądś trochę gotówki w ciągu dwudziestu czterech godzin, więc wydał znów sześć franków z dwudziestofrankówki, którą miał oddać wieczorem; i w ten sposób udał się na umówioną schadzkę, mając w kieszeni zaledwie cztery franki.
We wściekłym był humorze i obiecywał sobie odrazu postawić kwestyę jasno. Wiesz, znalazłem w kieszeni luidora, którego mi wsunęłaś — powie do swojej kochanki. Nie oddam ci go dzisiaj, gdyż położenie moje nie zmieniło się ani na jotę i nie miałem czasu zajmować się kwestyą pieniężną. Oddam ci jednak za pierwszem spotkaniem. Klotylda powitała go słodko, serdecznie, pełna uroczej obawy. Jak on ją też przyjmie? Ucałowała go gorąco, chcąc uniknąć tłómaczeń w pierwszej chwili.
— Będzie jeszcze czas na rozpoczęcie kwestyi — myślał Duroy. — Poczekam na sposobność.
Nie znalazł jej jednak i nie zrobił najlżejszej wzmianki, nie mogąc się zdobyć na pierwsze słowo w sprawie tak drażliwej.
Klotylda nie proponowała przechadzki i była wprost uroczą.
Rozstali się o północy, odkładając spotkanie na środę w przyszłym tygodniu, gdyż pani de Marelle miała w tych dniach kilka proszonych obiadów.
Nazajutrz, płacąc śniadanie, znalazł zamiast czterech pozostałych mu sztuk monety, pięć, a z tych jedna była złotą.
W pierwszej chwili przypuszczał, że pomylono się wczoraj, wydając mu resztę. Niebawem jednak zrozumiał i serce ścisnęło mu się boleśnie na myśl o tej hańbiącej jałmużnie.
Jakże żałował wczorajszego milczenia! Gdyby był wystąpił energicznie, nie byłby dopuścił do czegoś podobnego. W ciągu czterech następujących dni, robił różnorodne i zawsze bezskuteczne starania, celem wynalezienia pieniędzy i wydał znowu dwudziesto-frankówkę Klotyldy.
Kochanka jednak, mimo iż jej zapowiedział ze złością, by nie powtórzyła dwukrotnie popełnionego już żartu, gdyż rozgniewa się na dobre, potrafiła przy pierwszem spotkaniu wsunąć mu znów do kieszeni sztukę złota.
Odkrywszy to, zaklął głośno:
— Znowu, cóż u dyabła!
I przełożył monetą z kieszeni tużurka do kamizelki, by mieć ją pod ręką, gdyż nie miał już ani szeląga.
— Oddam jej wszystko razem — uspakajał się wobec siebie samego. — Koniec końcem, jest to tylko pożyczka.
Kasyer wzruszony jego rozpaczliwemi prośbami, zgodził się nareszcie na wypłacanie mu codziennie pięciu franków. Wystarczało to zaledwie na pożywienie, ale nie na oddanie sześćdziesiąciu franków.
Klotylda wróciła znów do dawnego zamiłowania w nocnych wycieczkach do różnorodnych podejrzanych lokalów Paryża, a Duroy przestał się już niemi irytować; co więcej, za każdą taką awanturniczą wędrówką znajdował żółtą monetą w którejkolwiek ze swoich kieszeni; raz nawet wypadła mu z kamasza, innym razem znalazł ją pod kopertą zegarka.
Mając zachcianki, których zaspokojenie było mu chwilowo niemożliwem, dlaczegóż miała ich sobie odmawiać? Lepiej przecież, by za nie płaciła.
Mimo to, prowadził ścisły rachunek otrzymywanych w ten sposób pieniędzy, mając zamiar zwrócenia ich kiedyś.
Jednego wieczora rzekła:
— Wyobraź sobie, że ja nigdy nie byłam w Folies-Bergère. Zaprowadzisz mnie tam?
Duroy się wahał, z obawy spotkania Racheli. Wreszcie doszedł do konkluzyi:
— Mniejsza o to; przecież nie jestem żonaty. Jeżeli tamta mnie zobaczy, zrozumie sytuacyę i nie będzie mnie zaczepiać, tembardziej, że weźmiemy lożę.
Chodziło mu jeszcze o co innego. Rad był bardzo, że będzie mógł ofiarować Klotyldzie lożę, która go nic nie kosztuje. Będzie to poniekąd kompensata.
Pozostawił na chwilę Klotyldę w dorożce, by nie widziała, że dają mu kupon, następnie wszedł z nią, witany ukłonem kontrolorów.
Tłum zwarty zapełniał foyer. Zaledwie zdołali przedostać się przez masę mężczyzn i ulicznic. Dotarli nareszcie do loży i usiadłszy, znaleźli się zamknięci między nieruchomą orkiestrą, a gwarną salą.
Pani de Marelle wcale nie patrzyła na scenę, całkowicie zajęta dziewczynami, kręcącemi się tłumnie poza jej plecami. Odwracała się co chwilę, by na nie patrzeć; miała ochotę dotknąć ich stanika, policzków, włosów, by się przekonać, jak też stworzenia te wyglądają zbliska.
Naraz szepnęła towarzyszowi:
— Jest tam jakaś otyła brunetka, która bezustannie na nas patrzy. Myślałam nawet przed chwilą, że przemówi do nas. Czy ją widziałeś?
— Nie, nie widziałem. Musisz się mylić — odpowiedział.
Dostrzegł ją już jednak oddawna. Była to Rachela, krążąca dokoła nich, z oczami zaiskrzonem i złością, na ustach mając słowa gwałtowne.
Przed chwilą Duroy otarł się o nią, przeciskając się przez tłum, a ona szepnęła mu po cichutku, znacząco mrużąc oczy:
— Dzień dobry — gdy wyraz jej twarzy mówił: — rozumiem.
On jednak nie odpowiedział na to pozdrowienie, lękając się, by tego nie spostrzegła kochanka i przeszedł obok niej chłodno, z podniesioną głową i pogardliwym uśmiechem na ustach. Dziewczyna trawiona już palącą zazdrością, poszła za nim i trącając go, rzekła cokolwiek głośniej:
— Dzień dobry, Jerzy.
I teraz nic jeszcze nie odpowiedział. Postanowiła go więc zmusić, by ją przywitał i zaczęła okrążać lożę, oczekując chwili stosownej.
Spostrzegłszy, że pani de Marelle zaczęła się jej przypatrywać, dotknęła palcem ramienia Jerzego i rzekła:
— Dzień dobry. Jakże się miewasz?
Duroy nie odwracał się jednak.
— No i cóż! ogłuchłeś od czwartku? — ciągnęła.
Nie odpowiadał wcale, przybierając miną pogardliwą, nie chcąc się kompromitować bodaj jednem słowem, zamienionem z taką błaźnicą.
Zaczęła się śmiać z niepohamowaną wściekłością.
— Cóż to, oniemiałeś? — zawołała. — Czy ta pani ugryzła cię w język?
— Kto ci pozwala odzywać się do mnie? — krzyknął. — Ruszaj, bo każę cię aresztować.
Wówczas, z roziskrzonym wzrokiem, trzęsąc się od złości, wrzasnęła:
— To tak ty zaczynasz, psia mordo! Gdy się spędza noce z kobietą, należy jej się chociaż ukłonić. Że teraz chodzisz z inną, to nie racya, byś miał już mnie nie poznawać. Gdybyś mi przynajmniej dał był jakiś znak przed chwilą, gdym koło ciebie przechodziła, byłabym cię zostawiła w spokoju. Ale ty chciałeś udawać dumnego pana, poczekaj, ty jakiś! Już ja ci się przysłużę, zobaczysz! Ach! spróbuj mnie tylko nieprzywitać, gdy mnie spotkasz kiedyś.
Byłaby tak krzyczała bez końca, ale pani de Marelle, otworzywszy drzwiczki loży, uciekała jak szalona, przeciskając się przez tłum i szukając wyjścia.
Duroy wybiegł za nią, usiłując ją dogonić.
Rachela widząc ich uciekających, zawyła tryumfująco:
— Zatrzymać ją! zatrzymać ją! Ona mi ukradła kochanka.
Publiczność pokładała się od śmiechu. Dwóch mężczyzn, dla żartu pochwyciło uciekającą, a chcąc ją niby uprowadzić, domagali się od niej pocałunku. Duroy obronił ją jednak i wyprowadził na ulicę.
Wskoczyła do próżnej dorożki, stojącej przed teatrem. Duroy skoczył za nią. Na zapytanie dorożkarza, gdzie ma jechać, odpowiedział:
— Gdzie ci się podoba.
Dorożka ruszyła powolnie, podskakując po bruku.
Klotylda, wstrząsana atakiem nerwowym, z twarzą zasłoniętą obiema rękami, dusiła się i drżała, a Duroy nie wiedział, co począć lub powiedzieć.
Usłyszawszy w końcu, że płacze, począł szeptać:
— Klo, moja maleńka Kio, wysłuchaj mnie, pozwól mi się usprawiedliwić! To nie moja wina... Znałem tę kobietę niegdyś... zaraz po przybyciu do Paryża...
Oderwała raptownie dłonie od twarzy i w uniesieniu kobiety rozkochanej i zdradzonej, z pasyą szaloną, dodającą jej siły, dysząc ciężko, gwałtownemi, urywanemi słowami wyrzuciła:
— Ach! nikczemnik... nikczemnik... takie obrzydliwości!... Czyż możliwe?... Co za wstyd!... Ach! mój Boże!... co za wstyd!...
Następnie, unosząc się coraz bardziej, w miarę jak myśli poczęły się jej rozjaśniać, nasuwając argumenta, krzyczała:
— I to mojemi pieniędzmi płaciłeś tej dziewce?... I ja dawałam mu pieniądze... dla takiej... Ach! nikczemnik!...
Zdawała się przez chwilę szukać innego jakiegoś, dosadniejszego słowa, potem nagle, z gestem splunięcia, wyrzuciła:
— Ach!... bydlę... bydlę... bydlę... płaciłeś jej mojemi pieniądzmi... bydlę... bydlę!...
Nie znajdowała innego wyrazu i powtarzała ustawicznie:
— Bydlę... bydlę...
Ni stąd, ni zowąd, wychyliła się z dorożki i chwytając woźnicę za rękaw, zawołała:
— Stój!
Następnie otworzyła drzwiczki i wybiegła na ulicę.
Jerzy chciał biedź za nią, ale ona krzyknęła głosem tak silnym, że aż przechodnie zaczęli się około niej gromadzić:
— Zabraniam ci wysiąść!
Duroy usłuchał rozkazu, lękając się większego jeszcze skandalu.
Wówczas wyjęła z kieszeni portmonetkę i wydobywszy z niej przy świetle latarni dwa i pół franka, wsunęła je dorożkarzowi, mówiąc drżącym głosem:
— Macie... za godzinę... To ja płacę... A tego niechluja odstawcie na ulicę Boursault, na Batignolles.
Głośna wesołość opanowała otaczającą ich gromadkę. Jakiś mężczyzna zawołał:
— Brawo, mała! — a wesoły ulicznik, uczepiwszy się kół dorożki, wpakował głowę w otwarte drzwiczki i krzyknął piskliwie:
— Dzień dobry, Bibi.
Dorożka potoczyła się w kierunku wskazanym, przeprowadzana przez chwilę wesołym śmiechem ciekawych.

VI.

Nazajutrz Duroy smutne miał przebudzenie Ubierał się powoli, poczem usiadłszy przy oknie, począł rozmyślać. We wszystkich członkach odczuwał ból ostry, jak gdyby wpakowano w niego wczoraj cały wystrzał armatni.
Wkońcu gwałtowna potrzeba pieniędzy dodała mu bodźca i udał się naprzód do Forestier’a.
Przyjaciel jego wygrzewał się w gabinecie przy kominku.
— Cóż ci się stało, żeś wstał tak wcześnie? — zapytał.
— Sprawa bardzo ważna. Mam dług honorowy.
— Karciany?
Zawahał się przez chwilę, następnie rzekł:
— Karciany.
— Duży?
— Pięćset franków.
Winien był tylko dwieście ośmdziesiąt.
Niedowiarek Forestier zapytał:
— A komu jesteś winien?
Duroy w pierwszej chwili nie mógł znaleźć nazwiska.
— Ależ... panu... niejakiemu panu de Carleville.
— Aha! a gdzież on mieszka?
— Ulica... ulica...
Forestier zaczął się śmiać.
— Ulica, cztery wiatry, nieprawdaż? Znam ja takiego pana, mój drogi. Jeżeli chcesz dwadzieścia franków, mam jeszcze tyle do twego rozporządzenia, lecz ani grosza więcej.
Duroy przyjął złotą monetę.
Potem zaczął chodzić od drzwi do drzwi, do wszystkich swoich znajomych i około godziny piątej udało mu się zebrać nareszcie ośmdziesiąt franków.
Ponieważ jednak trzeba było znaleść jeszcze dwieście franków, zdecydował się na krok stanowczy; chowając pieniądze zebrane, mruknął do siebie:
— Do stu dyabłów! nie będę sobie psuł żółci dla tej szołdry. Zapłacę jej, skoro będę mógł.
W ciągu dwóch tygodni żył nadzwyczaj wstrzemięźliwie i regularnie, pełen energicznych postanowień. Nagle uczuł nieprzezwyciężone pragnienie miłosne. Zdawało mu się, iż całe już lata nie miał w objęciach kobiety i podobnie jak marynarz, szalejący na widok stałego lądu, drżał cały, na widok pierwszej lepszej spódnicy.
Wrócił więc jednego wieczora do Folies-Bergère, z nadzieją spotkania tam Racheli. Dostrzegł ją w istocie u samego wejścia, gdyż nigdy nie wychodziła z tego lokalu.
Podszedł ku niej uśmiechnięty, wyciągając rękę. Ona jednak zmierzyła go od stóp do głowy, pytając:
— Czego pan chcesz odemnie?
Starał się uśmiechnąć.
— No, daj spokój, nie udawaj!
Odwróciła się od niego.
— Ja się z takimi... nie zadaję.
Obrzuciła go stekiem wyzwisk najordynarniejszych. Czuł, że krew go zalewa i wrócił do domu samotny. Chory, osłabiony i wiecznie kaszlący Forestier nieznośnie zatruwał mu życie w redakcyi. Zdawało się, iż wysila umysł, by wynajdywać dla niego zajęcia najnudniejsze. Pewnego nawet dnia, w chwili nerwowego rozdrażnienia, po ataku kaszlu, gdy Duroy nie dostarczył mu potrzebnych informacyi, mruknął:
— Do stu tysięcy! Głupszy jesteś, niż myślałem!
Duroy o mało go nie spoliczkował, pohamował się jednak i szepnął tylko, odchodząc:
— No! oddam ja ci za to!
Raptowna myśl przebiegła mu przez głowę i dodał jeszcze:
— Przyprawię ja ci rogi, mój stary!
I odszedł, zacierając ręce, uradowany tym pomysłem.
Następnego dnia, chcąc odrazu rozpocząć kampanię, udał się do pani Forestier z wizytą przedwstępną. Zastał ją leżącą na kanapie, z jakąś książką w ręku.
Nie poruszywszy się nawet, odwróciła tylko ku niemu głowę i wyciągając rękę na powitanie, rzekła:
— Dzień dobry, Bel Ami!
Miał wrażenie, że go spoliczkowano.
— Dlaczego mnie pani tak nazywa? — spytał?
— Widziałam w przeszłym tygodniu panią de Marelle i dowiedziałam się, jak pana tam ochrzcili — odpowiedziała z uśmiechem.
Uspokoił się zupełnie. Przyjazny uśmiech młodej kobiety nie mógł w sobie mieścić nic złego. Wreszcie, czegoż miał się obawiać?
— Pan ją psuje — mówiła dalej. — Do mnie, za to, przychodzi się raz w rok, około Wielkanocy, nieprawdaż?
Usiadł blisko niej i począł się jej przypatrywać z nową ciekawością, z ciekawością prawdziwego znawcy. Była czarującą blondynką. Delikatne jej włosy o ciepłym odcieniu, zdawały się stworzone do pieszczoty.
— Naturalnie, wolę ją od tamtej myślał.
Nie przypuszczał nawet niepowodzenia. Zdawało mu się, iż dość wyciągnąć rękę, aby zerwać te nową zdobycz, jakby owoc z drzewa.
— Nie przychodziłem, gdyż uważałem, że to będzie znacznie dla mnie lepiej przemówił odważnie.
— Jakto? Dlaczego? — spytała, nie wiedząc, o co chodzi.
— Dlaczego? Czyż pani nie odgaduje?
— Ależ nie, absolutnie...
— Dlatego, ze jestem w pani zakochany... ach! trochę, tylko trochę... a nie chcę wpaść w tą miłość po same uszy.
Nie zdawała się ani zdziwioną, ani obrażoną, ani jej to nawet nie pochlebiło. Uśmiechała się znowu tym obojętnym, właściwym jej uśmiechem i odpowiedziała spokojnie:
— Ach! mimo to może pan przychodzić. We mnie nie kochają się nigdy długo.
— Dlaczego? — zapytał, zdziwiony bardziej tonem jej odpowiedzi niż samemi nawet słowami.
— Bo to się na nic nie zda, co daję im zaraz do zrozumienia. Gdybyś mi pan był już dawniej wyznał swoje obawy, byłabym pana uspokoiła i zachęciła do jak najczęstszych odwiedzin.
— Tak, gdyby to można rozkazywać uczuciom! — zawołał patetycznie.
— Mój drogi przyjacielu — rzekła, zwracając się ku Jerzemu.
— Dla mnie człowiek zakochany, zostaje wykreślony z pomiędzy żyjących. Staje on się idyotą i nietylko idyotą, ale nawet stworzeniem niebezpiecznem. Zrywam najzupełniej z ludźmi, którzy mnie kochają lub którym się zdaje, że tak jest. Przedewszystkiem dlatego, że mnie to nudzi, a powtóre, że lękam się ich, jak psa chorego, mogącego dostać napadu wścieklizny. Odsyłam ich zatem na moralną kwarantannę, dopóki nie pozbędą się swojej choroby. Nie zapominaj pan o tem. Wiem doskonale, że u pana miłość nie jest niczem innem, jak tylko po prostu rodzajem apetytu, gdy tymczasem u mnie byłaby przeciwnie, rodzajem... rodzajem... komunii dusz, nie należącej do religii mężczyzn. Pan rozumie literę — ja zaś ducha. Ale... patrz mi pan prosto w oczy...
Przestała się uśmiechać i ze spokojną, chłodną twarzą mówiła powoli, akcentując każde słowo:
— Nie będę nigdy pańską kochanką, nigdy. Czy pan słyszy? Byłoby zatem bezużytecznem, a nawet bardzo złem, upierać się przy tem pragnieniu... A teraz... ponieważ operacya już dokonana... czy chcesz pan, ażebyśmy byli dobrymi przyjaciółmi, ale dobrymi, bardzo dobrymi, prawdziwymi przyjaciółmi, bez żadnej myśli ukrytej?...
Zrozumiał, że wobec takiego, bez żadnej apelacyi wydanego wyroku, wszystkie następne usiłowania pozostałyby bezpłodnemi. Zgodził się więc natychmiast, zachwycony możnością zyskania takiej sprzymierzonej. Wyciągnął do niej obie ręce:
— Będę dla pani takim, jakim pani zechce — zawołał.
Odczuła w jego głosie szczerość i podała mu obie dłonie.
Ucałował jedną po drugiej.
— Mój Boże! gdybym tak był znalazł kobietę podobną do pani, z jakąż radością wziąłbym ją za żonę — powiedział z prostotą, podnosząc na nią oczy.
Zdawała się ujętą, pogłaskaną tym frazesem, schlebiającym sercu kobiety i rzuciła mu jedno z tych raptownych wdzięcznych spojrzeń, które czynią nas niewolnikami.
Następnie, gdy Duroy nie znajdował dalszego wątku rozmowy, poczęła głosem słodkim, kładąc mu rękę na ramieniu:
— Chcę zaraz rozpocząć spełnienie obowiązku przyjaciółki. Jest pan bardzo niezręczny, mój drogi przyjacielu... Czy wolno mi mówić zupełnie otwarcie?
— zapytała po chwilowym namyśle.
— Tak, pani.
— Zupełnie?
— Najzupełniej.
— A zatem, idź-że pan z wizytą do pani Walter, która cię bardzo lubi. Znajdziesz tam nawet możność umieszczenia słodkich słówek, byle uczciwych, uważaj pan, zupełnie uczciwych. Ach! nie spodziewaj się tylko z tej strony żadnego łupu. Jeśli jednak będziesz uważnym, znajdziesz coś lepszego. Wiem, że do tej pory zajmuje pan w redakcyi stanowisko podrzędne. Ale nie lękaj się, oni wszystkich współpracowników z jednakową przyjmują życzliwością. Idź tylko i to prędko. Usłuchaj mnie pan.
— Dziękuję. Pani jest prawdziwym aniołem — odpowiedział z uśmiechem. — Prawdziwym aniołem stróżem.
Rozmowa przeszła teraz na inne pole.
Siedział dosyć długo, chcąc dać dowód, jak mu czas przyjemnie schodzi w jej towarzystwie. Odchodząc, zapytał jeszcze:
— A zatem, rzecz ułożona: jesteśmy przyjaciółmi?
— Tak.
A ponieważ widział przed chwilą, jakie wrażenie sprawił jego kompliment, dorzucił:
— A jeśli kiedykolwiek zostanie pani wdową... zapisuję się na listą.
I wybiegł natychmiast, by nie miała czasu się rozgniewać.
Co prawda, wizyta u pani Walter kłopotała go trochę. Nie zaprosiła go dotąd ani słowem; lękał się wiec popełnienia niezręczności. Wydawca jednak okazywał mu dosyć życzliwości, przyjmował jego usługi, powierzał chętnie trudniejsze zlecenia, dlaczegóż więc nie miałby skorzystać z tego wyróżnienia, by wejść do jego domu?

Pewnego dnia zatem, wstał bardzo rano, i poszedł na targ, gdzie za dziesięć franków, kupił dwadzieścia przewybornych gruszek. Opaskował je starannie w koszu, by wyglądało, że owoce przychodzą z bardzo daleka i zaniósł do odźwiernego pani Walter, dołączając przytem swoją wizytową kartą, na której skreślił parą słów:

JERZY DUROY

prosi uprzejmie panią Walter, by raczyła przyjąć owoce, które dziś rano otrzymał z Normandyi.

Nazajutrz znalazł w skrzynce redakcyjnej kopertę, zaadresowaną do niego i zawierającą kartę pani Walter, na której wyczytał, że dziękuje serdecznie panu Jerzemu Duroy i zawiadamia, ze przyjmuje w każdą sobotę.
Udał się więc do niej w najbliższą sobotę.
Pan Walter, mieszkał na bulwarze Malesherbes, w domu o dwóch bramach, którego jedna połowa wynajęta była kilku lokatorom. Ten sam odźwierny, pomieszczony między dwiema bramami, otwierał drzwi zarówno właścicielowi, jak i jego lokatorom; przybrany w paradny strój szwajcara, w długie, białe pończochy, surdut ze złotymi guzami i czerwonym kołnierzem, nadawał domowi dystyngowany charakter pałacu.
Salony przyjęć były na pierwszem piętrze, za przedpokojem, wysłanym miękkim dywanem i zamkniętym ciężkiemi portyerami. Dwóch lokajów drzemało na krzesłach. Jeden z nich wziął palto Jerzego, a drugi laskę, poczem otworzył drzwi, wyprzedzając gościa o kilka kroków i cofając się na bok, by zrobić mu miejsce do przejścia, rzucił głośno w pusty salon podane sobie nazwisko.
Młody człowiek zmieszany, niepewny, począł się oglądać na wszystkie strony i dojrzał nareszcie odbite w zwierciadle towarzystwo, sierdzące, jak mu się zdawało, bardzo daleko. Zbity z tropu zwierciadłem, wskazującem w kierunku przeciwnym, przeszedł następnie jeszcze dwa puste salony i znalazł się wreszcie w buduarze, obitym niebiesko-złotymi tapetami, gdzie cztery kobiety, siedzące przy stoliku zastawionym filiżankami, rozmawiały półgłosem.
Pomimo pewności, nabranej już w życiu paryskiem, a zwłaszcza w zawodzie reporterskim, dozwalającym mu się stykać z osobistościami wybitnemi, czuł się jednak Duroy cokolwiek zażenowany tym imponującym wstępem i przebyciem tylu pustych salonów.
— Ośmieliłem się, pani... — mamrotał nieśmiało, szukając wzrokiem gospodyni domu.
Wyciągnęła do niego rękę, którą ujął z niskim pokłonem i rzekła przyjaźnie:
— Bardzo to uprzejmie, że pan przyszedł mnie odwiedzić.
I wskazała mu fotel; osunął się niezręcznie, sądząc, ze siedzenie jest bardzo głębokie. Wszyscy umilkli. Jedna z kobiet wszczęła znowu przerwaną rozmowę. Chodziło o powietrze, które stawało się bardzo ostre; niedość jednakie, dla wstrzymania epidemii tyfusu, lub umożliwienia ślizgawki. Każda z obecnych rzuciła swe zdanie w ważnej kwestyi pojawienia się pierwszych mrozów w Paryżu, oświadczając się za swą ulubioną porą roku, i popierając swe zdanie bezlikiem banalności.
Lekki szmer od strony drzwi zwrócił uwagę Jerzego, który skierowawszy wzrok ku drzwiom wchodowym, ujrzał po za dwoma lustrzanemi szybami, otyłą jakąś damę. Zaledwie dama ta pojawiła się w buduarze, jedna z obecnych kobiet powstała, a uścisnąwszy ręce wszystkim obecnym, wyszła, przeprowadzona wzrokiem młodego człowieka, dostrzegającego jeszcze w ostatnim salonie jej plecy, błyszczące czarnym dżetem.
Gdy minęło poruszenie, spowodowane tą zmianą osób, zaczęto odrazu mówić o kwestyi marokańskiej, o wojnie wschodniej, a nawet o kłopotach angielskich, na odległych krańcach Afryki.
Panie te roztrząsały owe kwestye z pamięci, jak gdyby recytując jakąś salonową, przyzwoitą, często się powtarzającą komedyę.
Weszła nowoprzybyła w osobie drobnej ufryzowanej blondynki, a za nią wysoka, zasuszona kobieta lat średnich.
Rozmowa przeszła natychmiast na pana Linet’a. Mówiono o jego kandydaturze do Akademii. Nowoprzybyła utrzymywała na pewno, że zostanie pobitym przez pana Cabanon-Lebas, autora pięknej przeróbki scenicznej „Don Kiszota“.
— Czy pani wie, ze sztuka ta będzie graną na przyszłą zimę w Odeonie?
— Ach! doprawdy. Muszę zobaczyć ten utwór prawdziwie literacki.
Pani Walter wymówiła to z wielkim wdziękiem i chłodną obojętnością, bez najmniejszego namysłu, jak to zwykła czynić, mając zawsze zdanie naprzód już ułożone.
Spostrzegłszy, ze zaczyna się ściemniać, zadzwoniła, by zapalono lampy, przysłuchując się rozmowie, płynącej jak wartki strumień, i myśląc o tem, że zapomniała wstąpić do litografa, by obstalować karty zapraszające na najbliższy obiad.
Pani Walter była cokolwiek za otyłą, lecz piękną jeszcze kobietą, w niebezpiecznym wieku, chylącym się do ruiny. Trzymała się jeszcze dobrze, dzięki staraniom, ostrożnościom hygienicznym i kosmetykom. Wydawała się zrównoważoną, umiarkowaną i rozumną, — jedną z tych kobiet, których umysł, tak samo jak ogród francuzki, wyciągnięty jest równo, pod linię. Niema w nim niespodzianek, a jednak spaceruje się po nim z przyjemnością. Miała dużo zdrowego rozsądku, sprytu, przezorności i pewności zdania, zastępującego u niej fantazyę; nadto posiadała dużo dobroci i tej spokojnej życzliwości dla wszystkiego i wszystkich.
Spostrzegłszy, że onieśmielony widocznie Duroy milczy, a żadna z pań nie zawiązuje z nim rozmowy, toczącej się w dalszym ciągu o Akademii, zwróciła się do niego z zapytaniem:
— A pan, panie Duroy, jako najlepiej poinformowany, jakie pan ma zdanie w tej kwestyi?
— W takich razach, pani — odpowiedział bez namysłu — nie kierowałbym się zasługami kandydatów, które mogą być zawsze kwestyonowane, lecz poprostu ich wiekiem i zdrowiem. Nie dowiadywałbym się nigdy o tytuły ich dzieł, lecz o ich choroby. Nie pytałbym, czy przełożyli rymowanym wierszem utwór Lope de Vega, lecz upewniłbym się co do stanu ich wątroby, serca, nerek i mlecza pacierzowego. Mojem zdaniem rozwinięta choroba cukrowa, a nadewszystko początki gorączki nerwowej byłyby więcej warte od przewertowania czterdziestu tomów, omawiających ideę patryotyczną w poezyi hiszpańskiej.
Zapanowało milczenie, pełne podziwu.
— Dlaczegóż to? — spytała wreszcie z uśmiechem pani Walter.
— Zaraz pani wytłómaczę — odpowiedział. Mnie idzie tylko o to, aby panie miały jak najwięcej przyjemnych tematów do omawiania. A sądzę, ze Akademia o tyle tylko może panie interesować, o ile się mówi o nowych kandydatach. Aby zatem panie miały rozkosz debatowania nad nowymi wyborami, potrzeba, aby jak najwięcej członków Akademii umierało. By jednak umierali szybko, trzeba wybierać starych i chorych. Jestem więc mniej więcej tego samego zdania co i panie — dorzucił, widząc, iż obecne patrzą na niego z pewną nieufnością. — Ja również lubię wyczytać w paryskich echach wiadomość o śmierci członka Akademii. Zaraz stawiam sobie pytanie: „Kto go też zastąpi?“ i układam na poczekaniu listę moich kandydatów. Jest to poprostu niewinna gra, w którą po każdym zgonie nieśmiertelnego bawią się zwykle wszystkie salony paryskie: „Gra śmierci z czterdziestu starcami“.
Kobiety, zakłopotane cokolwiek, zaczęły się jednak uśmiechać, gdyż uwaga była nader trafna.
— To panie ich mianują — zakończył, wstając. — A mianują jedynie po to, by następnie być świadkami ich śmierci. Wybierajcież więc starych, bardzo starych, najstarszych, a o resztę nie potrzebują się panie kłopotać.
Wypowiedziawszy to, ukłonił się z wdziękiem i odszedł.
Zaledwie wyszedł, jedna z kobiet przemówiła:
— Jaki on zabawny, ten młody człowiek. Któż to jest?
— Jeden z naszych współredaktorów — odpowiedziała pani Walter. — Do tej pory zajmuje on jeszcze podrzędne miejsce w dzienniku; jestem jednak pewną, że zrobi karyerę. Zajdzie daleko.
— Dobry początek — myślał Duroy, zadowolony, tanecznym krokiem idąc przez bulwar Malesherbes.
Tegoż samego wieczoru pojednał się z Rachelą. Następny tydzień przyniósł mu dwie niespodzianki. Został mianowany redaktorem „Ech“ i zaproszony na obiad do pani Walter. Odrazu domyślił się węzła, łączącego te dwie radosne dla niego nowiny.
Vie Française było przedewszystkiem dziennikiem spekulacyjnym. Wydawca, człowiek myślący jedynie o obrotach pieniężnych, używał prasy, jako silnej, niezbędnej dla niego sprężyny. Udając dobrodusznego, manewrował zręcznie pod uśmiechniętą maską człowieka uczciwego, lecz do każdej pracy wybierał ludzi wypróbowanych, przewąchanych, uznanych za dostatecznie przebiegłych, śmiałych i giętkich. Mianując Jerzego redaktorem „Ech“, musiał go widać uważać za cenny dla siebie materyał. Czynność tę do tej pory wykonywał sekretarz redakcyi, niejaki pan Boisrenard, dziennikarz stary, punktualny i drobiazgowy jak prawdziwy urzędnik. W ciągu lat trzydziestu był on sekretarzem w jedenastu najrozmaitszych dziennikach, nie zaprowadzając nigdzie zmiany w sposobie patrzenia i działania ogólnego. Z jednej redakcyi do drugiej przechodził obojętnie, jak się nieraz zmienia restauracyę, nie spostrzegając się nawet, ze potrawy podane różnią się wielce od dawnych. Polityczne i religijne opinie wcale go nie obchodziły. Oddany całkowicie dziennikowi, bez względu na jego barwę, znał się na pracy i był nieoceniony dzięki długoletniemu doświadczeniu. Pracował jak ślepy, który nie widzi, co się wokół niego dzieje, jak głuchy, który nie słyszy i jak niemy, zajęty jedynie swoją pracą. Posiadał jednak wielką prawość fachową i nigdy nie byłby przyłożył ręki do żadnej sprawy, którą uznawał w swym zawodzie jako nieuczciwą, nieprawą lub nieprzyzwoitą.
Pan Walter, oceniając jego zasługi, pragnął jednak znaleźć człowieka, któremu mógłby powierzyć kierownictwo „Ech“, uważając je, jak się wyrażał, za prawdziwy szpik dziennika. Przez nie to właśnie puszcza się w świat szybko rozbiegające się pogłoski i nowiny, przez nie oddziaływa się na publiczność i kurs papierów wartościowych. Pomiędzy dwa sprawozdania ze zabaw trzeba umieć wsunąć rzecz najdonioślejszej wagi, określić ją półsłówkami, które nie dopowiadając myśli, zostawiają szerokie pole domysłom. Półsłówkami trzeba zaprzeczać pogłoskom, puszczanym w obieg, lub też potwierdzać je w ten sposób, aby nikt nie mógł uwierzyć wiadomości ogłoszonej. W „Echach“ powinien każdy codziennie odnaleść choćby jeden wiersz, obchodzący go szczególniej; trzeba, aby dziennik interesował jaknajwięcej osób. Trzeba pamiętać o wszystkiem i o wszystkich, o całym świecie, o wszystkich zajęciach, o Paryżu i o prowincyi, o wojsku i malarstwie, o uniwersytecie, o duchowieństwie, o sądownictwie i o nierządnicach. Kierownik „Ech“ i całego batalionu reporterów powinien się zawsze trzymać na baczności: być nieufnym, przewidującym, przebiegłym, zwinnym i giętkim; uzbrojonym w cały arsenał chytrości i obdarzonym węchem nieomylnym, który mógłby jednym rzutem oka rozpoznać zastawioną na niego zasadzkę, wiedzieć co ogłosić, a co ukryć należy; któryby odgadywał gust publiczności i potrafił zagrać na jej wrażliwości.
Pan Boisrenard, mający poza sobą długoletnią praktykę, nie posiadał jednak dosyć przebiegłości i sprytu. Co najważniejsza, brak mu było pewnej wrodzonej żyłki łotrowskiej, któraby mu pozwalała odgadywać codziennie tajne myśli nakładcy.
Duroy powinienby prowadzić ten dział po mistrzowsku i dopełnić znakomicie redagowania tego świstka „żeglującego po głębinach państwa i mieliznach polityki“, podług określenia Norberta de Varenne.
Inspiratorami Vie Française i prawdziwymi redaktorami byli deputowani w liczbie pół tuzina, mający wspólny interes w spekulacyach, podsuwanych lub podtrzymywanych przez nakładcą. Przezywano ich w Izbie „bandą Waltera“ i zazdroszczono, ze umieją zdobywać z nim pieniądze.
Redaktor polityczny, Forestier, był tylko słomianym człowiekiem tych wielkich graczy, wykonawcą planów, przez nich obmyślonych. Podszeptywali mu artykuły, które chodził zwykle pisywać do siebie, gdyż tam było spokojniej, jak mawiał.
By jednak nadać dziennikowi pewien odcień literacki i społeczny, związano z nim dwóch pisarzy znakomitych, o zupełnie różnych kierunkach: Jakóba Rival’a, świetnego kronikarza i Norberta de Varenne, poetą i autora fantastycznego, albo raczej, według wyrażenia dzisiejszej szkoły, impresyonistą. Prócz tego, zdobyto po niskiej cenie krytyki artystyczne: o malarstwie, muzyce i teatrze; jednego znów współredaktora do działu kryminalnego i jednego do działu wyścigów, wybierając to wszystko z pomiędzy wielkiego tłumu najemników, dających się użyć do każdej roboty. Dwie kobiety „Różowe Domino“ i „Biała Rączka“ dostarczały wiadomostek światowych, traktowały o modach, życiu salonów, etykiecie, dobrych formach towarzyskich, zdradzając tajemnice dam z wielkiego świata.
W taki to sposób Vie Française kierowane było siłami różnorodnemi.
W tejże samej chwili, gdy Duroy, dowiedziawszy się o nominacyi na kierownika „Ech“, omal nie oszalał z radości, otrzymał litografowaną kartę, na której wyczytał:
„Państwo Walter mają zaszczyt prosić pana Jerzego Duroy, by raczył przybyć do nich na obiad, we czwartek 20 stycznia“.
Nowe to wyróżnienie, dołączone do pierwszego, napełniło go taką radością, że ucałował zapraszającą go kartę, jakby jaki bilecik miłosny od osoby najukochańszej. Udał się natychmiast do kasyera, celem traktowania z nim w ważnej kwestyi funduszów.
Redaktor „Ech“, posiadał zwykle własny swój budżet, z którego opłacał reporterów i nowiny złe lub dobre, które mu znosili, podobnie jak ogrodnicy przynoszą swoje owoce do kupca, handlującego nowaliami.
Na początek wyznaczono dla niego tysiąc dwieście franków miesięcznie, których też lwią część obiecywał sobie zagarniać dla siebie.
Kasyer spowodowany usilnem naleganiem Duroy’a, zgodził się na wypłacenie mu z góry czterystu franków. W pierwszej chwili miał Jerzy stanowczy zamiar spłacenia długu pani de Marelle; gdy jednakie obliczył, ze pozostałoby mu tylko sto dwadzieścia franków, nie wystarczających na przyzwoite spełnianie nowych obowiązków, odłożył zaspokojenie tego długu do dalszego terminu.
Przez całe dwa dni zajęty był obejmowaniem nowego działu, gdyż odziedziczał osobny stół i półki do listów, w wielkiej wspólnej sali. Zajmował on jeden róg pokoju, a Boisrenard, którego hebanowe włosy opadały zawsze na arkusz papieru, zajmował takiż sam drugi kraniec.
Długi stół środkowy, należał do współpracowników dorywczych. Zwykle, służył on za ławkę. Siedziało na nim z nogami wiszącemi w powietrzu lub też po turecku podwiniętemi, pięciu lub sześciu dziennikarzy i z poważnemi minami magów chińskich, grali wytrwale w bilboquet’a.
Duroy nabrał również zamiłowania do tej zabawy, a pod światłym kierunkiem Saint-Potin’a nawet się w niej wydoskonalił.
Forestier, coraz słabszy, powierzył mu swój piękny, ostatnio kupiony bilboquet, niestety, za ciężki dla niego, a Duroy silnem ramieniem wykonywał ruchy rytmiczne, podrzucając w górę wielką kulę z czarnego brazylijskiego drzewa, i licząc cicho: „Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć“.
W dniu, w którym otrzymał zaproszenie od pani Walter, udało mu się zrobić dwadzieścia dobrych rzutów, jeden po drugim.
— Dobry dzień — pomyślał — mam dzisiaj same powodzenia.
Zręczność bowiem w tej grze uważano tu za pewien rodzaj wyższości.
Wcześnie wyszedł z biura, chcąc mieć dość wolnego czasu, a znalazłszy się na ulicy Londyńskiej, spostrzegł naraz idącą szybko młodą jakąś kobietkę, podobną z figury do pani de Marelle. Krew uderzyła mu do głowy, serce zaczęło bić gwałtownie. Przeszedł ulicę, by przypatrzeć się jej z profilu, a kobieta zatrzymała się również, by dostać się na przeciwległy chodnik. Zobaczył teraz, że się pomylił i odetchnął głęboko.
Zapytywał nieraz sam siebie, co ma uczynić, gdyby kiedy spotkał się z nią oko w oko? Czy ma się jej ukłonić, czy tez udać, ze jej nie widzi?
— Ech! nie spotkam jej nigdzie — myślał.
Mróz był silny, woda zamarzała na ulicach. Chodniki skrzyły się, oświetlone jasnym płomieniem gazu.
Wszedłszy do siebie, zaczął rozważać:
— Trzeba teraz zmienić mieszkanie. Nie wypada, abym tu pozostał.
Czuł się wesołym, podnieconym, zdolnym choćby do biegania po dachach.
— Więc fortuna zbliża się do mnie! fortuna! — powtarzał głośno, chodząc po maleńkim pokoiku. — Trzeba napisać do ojca.
Pisywał on czasami do ojca, a list jego wnosił zawsze radość do małej normandzkiej oberży, położonej przy drodze nad wielkim pagórkiem, skąd objąć było można okiem cały Rouen i szeroką dolinę Sekwany.
Odbierał też niekiedy niebieską kopertę, zaadresowaną wielkiem, drżącem pismem, a w znajdującym się wewnątrz liście odczytywał niezmienne słowa początkowe:
„Kochany synu, donoszę ci, iż jesteśmy zdrowi, ja i twoja matka. Nic nowego w okolicy. Muszę ci jednak donieść...“
I oto Duroy dowiadywał się o wiosce i nowinach sąsiedzkich, o stanie ziemi i zbiorów.
Teraz, zawiązując przed małem lusterkiem krawat, śnieżystej białości, powtarzał ciągle:
— Należałoby napisać do ojca. Ach! żeby mnie tak mógł dzisiaj zobaczyć w towarzystwie, dopieroby się zdumiał stary! Do licha! pójdę na taki obiad, jakiego on, jak żyje, nigdy nawet nie widział.
Stanęła mu nagle przed oczami ciemna kuchenka, tam, za pustą w tej chwili salą gościnną, w której poustawiane pod ścianą rondle, rzucały brudne, żółtawe światło; kot, z nosem obróconym w stroną ognia, w postawie przykucniętej Chimery, drzemał zwykle całemi godzinami; zatłuszczony przez czas i rozlane napoje długi stół, z wazą w pośrodku i świecą płonącą miedzy dwoma talerzami. Dojrzał dwoje ludzi, mężczyzną i kobietą, ojca i matką, dwoje wieśniaków, o ciężkich, powolnych ruchach, spożywających skromną wieczerzą. Pamiętał dobrze każdą zmarszczką w tych zawiedłych, zestarzałych twarzach, pamiętał najmniej znaczący ruch ich głowy i ramion. Wiedział nawet, o czem mówią codziennie przy wieczerzy, siedząc tak naprzeciw siebie.
— Trzeba jednak, bym pojechał ich odwiedzić — pomyślał i zgasiwszy świece, wyszedł na ulicę.
Na bulwarach zaczepiały go ciągle włóczące się dziewczyny. Wyrywał im się, odpowiadając:
— Dajcież mi święty spokój!
A mówił to z gwałtowną pogardą, jak gdyby czuł się przez nie znieważonym, zapoznanym...
— Za kogóż one mnie biorą? Te ladacznice nie umieją nawet rozpoznawać ludzi.
Czarny garnitur, włożony przed udaniem się na obiad do ludzi bardzo bogatych, bardzo znanych, bardzo wpływowych, dawał mu poczucie jakiejś nowej godności, przekonanie, iż stał się innym zupełnie człowiekiem, światowym prawdziwie światowym.
Pewnym krokiem wszedł do przedpokoju, oświetlonego dwoma wielkimi, bronzowymi kandelabrami i gestem naturalnym oddał dwom usłużnym lokajom swoje palto i laskę.
Wszystkie salony były rzęsiście oświetlone. Pani Walter przyjmowała w drugim, większym salonie. Przyjęła go uprzejmym uśmiechem, a Duroy uścisnął rękę dwom znajdującym się już tutaj mężczyznom, panom Firmin i Laroche-Mathieu, deputowanym, anonimowym redaktorom Vie Franęaise. Pan Laroche-Mathieu miał szczególnie wielką władzę w dzienniku, tłómaczącą się silnym wpływem, jaki wywierał na Izbę. Nikt nie wątpił o czekającej go tece ministeryalnej.
Następnie przybyli państwo Forestier. Ona, cała w różowych jedwabiach, zachwycająca. Duroy zdumiał się niepomiernie, widząc, jak poufale rozmawia z dwoma reprezentantami kraju. Z panem Laroche-Mathieu szeptała nawet przez kilka minut, usunąwszy się z nim w drugi róg salonu. Forestier był wycieńczony. Schudł bardzo w ostatnich miesiącach i kaszląc ciągle, powtarzał:
— Trzeba ostatecznie zdecydować się na wyjazd na południe. Nie mogę tu pozostać przez resztę zimy.
Norbert de Varenne i Jakób Rival pojawili się jednocześnie. Następnie otworzyły się drzwi w głębi apartamentu i wszedł pan Walter, prowadząc z sobą dwie wysokie córki, szesnasto- i ośmnastoletnią. Jedna z nich była ładna.
Duroy wiedział przecież, że wydawca ma dzieci; mimo to jednak czuł się niezmiernie zdziwionym. Nie myślał o córkach wydawcy, jak się nie myśli o dalekich krajach. A zresztą, wyobrażał sobie, iż to małe dziewczynki — tymczasem zobaczył dorosłe panny. Uczuł pewien niepokój moralny, spowodowany tą nagłą niespodzianką.
Po przedstawieniu, każda z nich podała mu rękę, a następnie usiadły obie przy małym, widocznie dla nich przeznaczonym stoliczku i zaczęły przerzucać cały stos szpulek z jedwabiami, znajdującymi się w eleganckim, misternym koszyczku.
Widocznie oczekiwano jeszcze kogoś, a w salonie panowało głębokie milczenie, poprzedzające zwykle proszone obiady, na których są obecni ludzie różnorodnej sfery umysłowej, zajęci dzień cały sprawami najbardziej sprzecznemi.
Duroy, nie wiedząc sam, co począć, podniósł oczy na ścianę, a pan Walter, z widoczną chęcią popisania się swemi kosztownościami, ozwał się zaraz:
— Pan patrzy na moje obrazy?
Moje, wymówione było dobitnie.
— Muszą je panu pokazać.
Mówiąc to, ujął lampką i zaczął oświetlać nią szczegóły.
— Tu są krajobrazy — mówił.
Na środku ściany zawieszone duże płótno Guillaumet’a, przedstawiało normandzkie wybrzeże morskie w chwili szalejącej nad niem burzy. Drugi obraz przedstawiał lasek Harpignies, to znowu Algierską płaszczyznę, malowaną przez Guillaumet’a, na której widać było wielkiego, na wysokich nogach wielbłąda, czyniącego wrażenie jakiegoś niezwykłego grobowca.
— A tu jest wielka sztuka — uroczystym głosem przemówił Walter, zwracając się ku innej ścianie. Wisiały tam cztery obrazy: „Wizyta w szpitalach“, malowana przez Gervex, „Żniwiarka“, pędzla Bastien-Lepage, „Wdowa“ Bouguereau i „Stracenie“ Jana Pawła Laurens. Ten ostatni obraz przedstawiał wandejskiego księdza, rozstrzeliwanego pod murami kościoła przez żołnierzy.
— Tu znowu rzeczy fantastyczne — objaśniał już z uśmiechem gospodarz, przechodząc do innej jeszcze ściany. Najpierw obejrzeli małe płótno Jana Berand, zatytułowane: „Z góry i z dołu“. Ładna paryżanka wchodziła na tramwajowe schody. Głowa jej ukazywała się już na wysokości imperialu, a panowie, siedzący na ławkach, dostrzegali z widoczną satysfakcyą młodą twarz, zbliżającą się ku nim, gdy tymczasem mężczyźni, stojący na platformie, przypatrując się łydkom młodej kobiety, uśmiechali się z upodobaniem lub złośliwością.
Pan Walter, trzymając lampę wysoko, uśmiechał się lubieżnie, powtarzając tonem ulicznika:
— Hę? to zabawne? prawda, jakie zabawne?
— To znowu „Ocalenie“ Lambert’a — przemówił.
Na środku stołu widać było małego, siedzącego na tylnych łapkach kotka, przypatrującego się uważnie musze, tonącej w szklance wody. Łapkę miał podniesioną do góry i zdawało się, że chce gwałtownym ruchem uratować ginący owad. Namyślał się jednak. Co on też zrobi?
Następnie przeszedł do płótna Detaille’a: „Lekcya“. Przedstawiało znowu żołnierza, uczącego pudla gry na bębnie.
— To dowcipne!
Duroy śmiał się potwierdzająco, mówiąc z zachwytem:
— Jakie to prześliczne, jakie prześliczne, prześ...
Urwał nagle, usłyszawszy za sobą głos wchodzącej w tej chwili pani de Marelle.
Gospodarz nie przestawał objaśniać.
Pokazywał teraz akwarelę Maurycego Leloir: „Przeszkoda“. Lektyka zatrzymana z powodu walki dwóch ludzi z gminu — dwóch siłączy, walczących jak Herkulesy. Po przez okno lektyki wyglądała śliczna twarz kobiety — przpatrującej się... bez niecierpliwości, bez strachu, z pewnym rodzajem zachwytu tej walce dwóch brutali.
— Mam jeszcze inne obrazy — mówił. — Wiszą w dalszych salonach. Ale są to już rzeczy mniejszej wartości, mniej uklasyfikowane. To mój salon wyborowy. Teraz kupuję rzeczy młodych malarzy — bardzo młodych i czekam, aż staną się z czasem znakomitymi artystami. Teraz właśnie pora kupowania obrazów — dorzucił cicho. — Artyści umierają z głodu. Nie mają ani grosza, ani grosza nieraz...
Duroy jednak nic już teraz nie widział, nie rozumiał. Pani de Marelle stała za nim. Jak ma teraz postąpić? Jeśli się jej ukłoni, gotowa się odwrócić plecami, lub powiedzieć mu jaką impertynencyę. Jeśli znów nie zbliży się do niej — co sobie wszyscy pomyślą?
W każdym razie zaczekam — powiedział sobie.
Był tak wzburzonym, iż przez chwilę miał zamiar zmyśleć nagłą niedyspozycyę i oddalić się natychmiast.
Przegląd ścian skończył się nareszcie. Gospodarz postawiwszy lampę na miejscu, witał się z nowoprzybyłymi, a Duroy nie mogąc się napatrzeć obrazom, szczegółowo je jeszcze oglądał.
Czuł się ciągle jednakowo wzburzonym. Co on teraz pocznie? Słyszał głosy, rozmowę ogólną.
— Panie Duroy, — proszę na chwileczkę do mnie — ozwała się naraz pani Forestier.
Chciała go przedstawić jednej z przyjaciółek, wydającej wielki obiad, o którym chciała mieć wzmiankę w Echach Vie Française.
— Ależ i owszem, skoro pani tego żąda — wyrzekł.
Pani de Marelle stała w tej chwili tuż koło niego. Nie śmiał się poruszyć z miejsca.
Nagle miał wrażenie, że traci zmysły. Usłyszał jej głos:
— Dzień dobry, Bel Ami. Cóż to, nie poznajesz mnie pan? — zawołała wesoło.
Okręcił się szybko na pięcie. Klotylda stała przed nim uśmiechnięta, z wyrazem twarzy wesołym i życzliwym. Podała mu rękę na powitanie.
Ujął ją, drżąc na całem ciele. Lękał się jeszcze jakiego podstępu, zdrady.
— Co się z panem dzieje? Zniknął pan zupełnie z horyzontu — dodała z akcentem szczerości w głosie.
— Miałem bardzo wiele zajęcia, łaskawa pani, bardzo wiele — wyjąkał, nie mogąc odzyskać odrazu zimnej krwi. Pan Walter powierzył mi nowe obowiązki, które zabierają mi bardzo dużo czasu.
— Wiem o tem — rzekła z życzliwością, patrząc mu prosto w oczy. — Ale to nie racya, ażeby zapominać o swoich znajomych.
Rozłączyło ich wejście otyłej, wygorsowanej damy z czerwonemi ramionami, z wyróżowanemi policzkami, ubranej z nadzwyczajną pretensyą; szła krokiem tak ciężkim, że patrząc na nią, odczuwało się ciężkość i ogrom jej łydek.
Widząc, że przyjmowano ją z nadzwyczajną uprzejmością, Duroy zwrócił się do pani Forestier z zapytaniem:
— Kto to jest?
— Hrabina de Percemur, ta, która się podpisuje „Biała Łapka“.
Osłupiał z podziwu, a potem omal że nie parsknął śmiechem.
— „Biała łapka!“ „Biała łapka!“ Ależ ja myśląc o niej, wyobrażałem sobie zawsze, iż to jakaś młoda kobieta, w rodzaju pani. Więc to tak wygląda „Biała łapka!“ Ach! wyborna! wyborna, doprawdy!
Służący stanął na progu, oznajmiając:
— Obiad na stole.
Obiad był banalnie wesoły: jeden z tych obiadów, podczas których mówi się o wszystkiem i niczem. Duroy siedział pomiędzy brzydką panną Walter a panią de Marelle. To ostatnie sąsiedztwo kłopotało go trochę, mimo, iż Klotylda rozmawiała wesoło i swobodnie. Z początku czuł się cokolwiek skrępowanym, niepewnym, jak muzyk, gdy wypadnie z taktu. Powoli jednak odnajdywał dawniejszą pewność i oczy ich spotykały się coraz częściej, zatrzymywały się na sobie, pytały wzajemnie i mieszały się w serdecznem, niemal jak dawniej, zmysłowem spojrzeniu.
Nagle uczuł, że pod stołem dotknięto delikatnie jego nogi. Posunął cokolwiek kolano i spotkał się z kolanem sąsiadki, nie usuwającej się przed tem dotknięciem. Nie rozmawiali z sobą w tej chwili, odwróceni oboje do swych sąsiadów.
Serce zaczęło mu bić gwałtownie i posunął kolano jeszcze dalej. Tym razem odpowiedziano mu lekkiem naciśnięciem. Duroy zrozumiał, że miłość ich na nowo się rozpoczyna.
Co potem mówili? Nic ważnego; lecz usta ich drżały za każdem zamienionem spojrzeniem. Młody człowiek starał się mimo to być uprzejmym dla córki gospodarza i zwracał się do niej czasami z zapytaniem. Odpowiadała mu bez namysłu, zupełnie jak matka.
Po prawej stronie pana Waltera siedziała hrabina de Percemur, z miną udzielnej księżnej, a Duroy bawiąc się jej widokiem, szepnął do pani de Marelle:
— Czy pani zna tę drugą, podpisującą się „Różowe Domino“?
— Ależ doskonale: baronowa de Livar.
— Czy i tamta w tym samym guście?
— Nie. Ale równie śmieszna. Sucha, lat sześćdziesiąt, fryzowana peruczka, zęby jak u angielki, rozum z czasów Restauracyi i ubiór z tejże samej epoki.
— Skąd-że oni wyciągnęli te okazy literackie?
— Dorobkiewicze przygarniają zawsze takich rozbitków arystokratycznych.
— Tylko dlatego?
— Tak.
Zaczęła się teraz dysputa polityczna pomiędzy wydawcą, dwoma deputowanymi, Norbertem de Varenne i Jakóbem Rival i trwała aż do samego deseru.
Gdy powrócili do salonu, Jerzy przybliżając się znowu do pani de Marelle, zapytał:
— Czy mogę panią dziś odprowadzić?
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ sąsiad mój, pan Laroche-Mathieu zawsze mię odprowadza.
— A kiedyż cię zobaczę?
— Przyjdź do mnie jutro rano, na śniadanie.
Rozstali się, nie dodawszy ani słowa więcej.
Duroy wyszedł wcześnie, uważając, iż wieczór zaczyna być nudny. Schodząc ze schodów, natknął się na wychodzącego również Norberta de Varenne, który ujął go pod ramię. Nie lękając się już żadnej rywalizacyi, ponieważ ich zajęcia dziennikarskie były całkiem odrębne, stary poeta okazywał teraz Jerzemu ojcowską niemal życzliwość.
— No i co, odprowadzi mnie pan trochę? — zapytał.
— Ależ z radością, kochany mistrzu — odpowiedział Duroy.
Wolnym krokiem ruszyli bulwarami Malesherbes.
Tej nocy Paryż był niemal pusty. Noc była zimna, ostra, jedna z tych nocy bardziej tajemniczych niejako od innych, gdy gwiazdy wydają się bardziej oddalone, a powietrze w swych lodowatych podmuchach zda się przynosić coś ze sfer ponadgwiezdnych.
W pierwszej chwili milczeli obydwaj. By cokolwiek powiedzieć, Duroy ozwał się pierwszy:
— Ten pan Laroche-Mathieu wydaje się bardzo inteligentnym i wykształconym człowiekiem.
— Pan sądzi? — mruknął stary poeta.
— No, tak — odparł zdziwiony i niepewny.
— Uchodzi przecież za najzdolniejszego człowieka w całej Izbie.
— Być może — odpowiedział Norbert.
— Między ślepymi, jednooki jest królem. Wszyscy ci ludzie są ograniczeni. Umysł ich zamknięty jest między dwoma murami: pieniędzmi i polityką. Sami pedanci, mój drogi, z którymi nie można rozmawiać o niczem, co nam jest przyjemnem. Inteligencya ich zaszlamiona jest i zamulona, jak Sekwana w Asnières. Ach! bo trudno, co prawda, znaleźć wogóle człowieka o szerokim umyśle i szerokiem tchnieniu morskich bezmiarów. Znałem niegdyś takich, ale już umarli.
Mówił to wyraźnie, lecz głosem tłumionym, który inaczej, rozlegałby się echem w tej nocnej ciszy. Zdawał się wzburzonym, smutnym, gnębionym przez jeden z tych smutków, co padają na duszę i wprawiają ją w drżenie, niby ziemię, kurczącą się pod uściskiem lodu.
— Zresztą, mniejsza o to — ciągnął dalej. — Wszystko jedno! Trochę mniej czy trochę więcej geniuszu, skoro wszystko musi zginąć.
Umilkł, a Duroy, który widział dzisiaj wszystko w kolorach różowych, ozwał się ze śmiechem:
— Wpadłeś dzisiaj w melancholię, kochany mistrzu.
— Stałą mi ona towarzyszką, moje dziecko — odpowiedział — a i ty ją kiedyś poznasz. Życie, to pagórek. Dopóki człowiek wchodzi na górę, patrzy na szczyt i jest szczęśliwym; lecz gdy już stanie u celu, dostrzega pochyłość i koniec, który jest śmiercią. Wchodzi się na tę wysokość powolnie, ale spada się szybko. W twoim wieku jest człowiek szczęśliwym. Wierzy w rzeczy, które zresztą nie sprawdzają się nigdy. W moim, nie oczekuje się już niczego, prócz śmierci.
— A do licha! czuję zimny dreszcz w krzyżach — zaśmiał się Duroy.
— Nie, pan mnie teraz nie zrozumiesz — mówił dalej Norbert de Varenne — kiedyś jednak przypomnisz sobie te moje słowa. Bo widzisz, nadchodzi zawsze dzień, a dla wielu nadchodzi nawet bardzo wcześnie, gdy człowiek przestaje się już śmiać, gdyż poza wszystkiem, na co spogląda, dostrzega jeden, jedyny tylko koniec — śmierć. O! ty dzisiaj nie pojmujesz nawet tego słowa: śmierć. W twoim wieku, słowo to nie ma żadnego znaczenia. W moim, jest ono straszne. Znaczenie jego odkrywamy raptownie, niewiadomo nawet z jakiego powodu, a wówczas wszystko zmienia się w naszem życiu. Ja od lat już piętnastu noszą w sobie śmierć. Czuję ją, jakby stale mnie toczącego robaka. Poznawałem go powoli miesiąc po miesiącu, dzień po dniu, godzina po godzinie; poznawałem, jakie we mnie szerzy zniszczenie, niby w walącym się domu. Zmienił mnie tak, że nie poznaję już samego siebie. Nie pozostało ze mnie nic z tego człowieka promieniejącego, silnego i świeżego, jakim byłem, mając lat trzydzieści. Widziałem go, jak srebrnym szronem prószył moje krucze włosy, a z jakąż to czynił złośliwością, jak powoli i rozważnie. Zabrał mi moje jędrne ciało, moje muszkuły, moje zęby, rzec można: mnie całego; pozostawiając tylko zrozpaczoną duszą, którą prawdopodobnie też już rychło zabierze.
Tak, śmierć mię stoczyła, łotrzyca; sekunda po sekundzie, straszliwie a powolnie, dokonywując powolnego rozkładu mojego jestestwa. Teraz czuje już śmierć w każdym swym czynie. Każdy krok, każde poruszenie, każdy oddech niemal zbliża mnie ku niej, przyspiesza ohydną jej pracę. Oddychać, spać, pić, jeść, pracować, marzyć, jednem słowem żyć — znaczy umierać. Tak, życie to śmierć! Ach! dowiesz się o tem kiedyś! Gdybyś zastanowił się przez kwadrans, jużbyś zrozumiał. Bo czego się spodziewasz? Miłości? Jeszcze kilka pocałunków, a staniesz się bezsilnym. A potem? Pieniędzy? Na co? Na płacenie nierządnic? Piękne szczęście! Dla jadła obfitego, byś utył nadmiernie, a następnie krzyczał całemi nocami z bólów podagrycznych. I co jeszcze? Sława? A pocóż ona, jeśli nie możemy jej zbierać w formie miłości? A potem, po tem wszystkiem? Śmierć zawsze — śmierć na końcu. Ja widzę ją już tak blizko, że nieraz chciałbym ją dosięgnąć ramieniem i odepchnąć. Ona zasłania ziemię i napełnia sobą przestrzeń. Odnajduję ją wszędzie — na każdym kroku. Owady drobne, zmiażdżone na ulicach, liście spadające z drzewa, biały włos, srebrzący się w brodzie przyjaciela, napełniają serce moje bólem, krzycząc: „Ot! widzisz ją!“ Ona psuje mi wszystko, co robię, co widzę, co jem i piję, wszystko co kocham. Psuje mi światło księżyca, wschód słońca, wspaniałe morze, piękne rzeki i wieczory letnie, tak słodkie i upajające!
Szedł powoli, zmęczony cokolwiek, marząc głośno i niemal zapominając, że ma słuchacza.
— A człowiek nie wraca nigdy... nigdy — podjął znowu. — Zachowują formy posągów, odciski, odtwarzające jeden i ten sam przedmiot; moje ciało, moja twarz, moje myśli, moje pragnienia nie ukażą się już nigdy. A jednak urodzą się miliony, miliardy stworzeń, które będą miały takiejże samej wielkości nos, oczy, czoło, policzki i usta, jak moje — i duszę jak ja — lecz ja sam nie powrócę nigdy, mimo nawet, że w tych licznych i różnorodnych stworzeniach, tak nieskończenie odmiennych, będzie może jakaś cząsteczka podobna do mnie. Do czegóż się zatem przywiązywać? Do kogo zwracać krzyki rozpaczne? W co wierzyć? Wszystkie religie są głupie, wraz z dziecinną swą moralnością i egoistycznemi obietnicami — przeraźliwie głupie. Śmierć jedna jest prawdą niezbitą.
Stanął, ujął Jerzego za ramiona i głosem powolnym rzekł:
— Młodzieńcze, myśl o tem wszystkiem, myśl całymi dniami, całymi miesiącami, latami całemi, a spojrzysz na życie z innej strony. Spróbuj się uwolnić od wszystkiego, co cię krępuje, zrób ten nadludzki wysiłek i wyjdź z własnego ciała, ze swych interesów i myśli, z kręgu całej ludzkości, by spojrzeć gdzieindziej, a pojmiesz, jak małoważną jest kłótnia romantyków z naturalistami, lub dysputy budżetowe.
Przyspieszył kroku.
— Odczujesz jednak także straszliwy, straszliwy ból rozpaczy. Będziesz się szamotał, gubił, tonął w niepewnościach. Będziesz krzyczał: „na pomoc“, a nikt ci nie odpowie. Będziesz wyciągał ramiona, by cię ratowano, kochano, pocieszono, zbawiono! I nikt nie odpowie. I pocóź tak cierpimy? Prawdopodobnie byliśmy stworzeni do życia bardziej materyalnego, niż umysłowego; lecz siłą rozumowania wytworzyła się dysproporcya pomiędzy naszą wygórowaną inteligencyą i niewzruszonymi warunkami życia. Spójrz na ludzi przeciętnych: z wyjątkiem wielkich nieszczęść, spadających na nich niespodzianie, czują się zupełnie zadowoleni, nie odczuwając cierpień ogółu. Zwierzęta również ich nie czują.
Zatrzymał się znowu, namyślał przez chwilę, poczem rzekł głosem znużonym i zrezygnowanym:
— Jestem człowiekiem zgubionym. Nie mam ojca, ni matki, ni brata, ni siostry, ni żony, ni dzieci, ni nawet — Boga. Pozostaje mi tylko rytm — dodał po chwilowem milczeniu.
Wzniósł głowę ku sklepieniu niebios, gdzie świeciła jasno blada tarcza księżyca i zadeklamował:

I próżno wyjaśnienia szukam owych cieni
W niebie, gdzie jedna tylko gwiazda się promieni...

Doszedłszy do mostu de La Concorde, przebyli go w milczeniu, następnie minęli pałac Burbonów.
— Ożeń się, przyjacielu — zaczął znowu Norbert de Varenne. — Ty nie wiesz nawet, co to znaczy żyć samotnie w moim wieku. Dzisiaj samotność napełnia mnie trwogą straszliwą: samotność w pustem mieszkaniu, wieczorem, przy płonącem ognisku. Wydaje mi się, iż jestem na świecie sam jeden, otoczony niewyraźnemi niebezpieczeństwami, czemś strasznem, nieznanem; a ścianka, dzieląca mnie od nieznajomego sąsiada, czyni mi go tak niedostępnym, jak niedostępne są gwiazdy na które patrzę z mego okna. Owłada mną jakaś gorączka, gorączka bólu, strachu, a milczenie murów, śmiertelnym mnie przejmuje strachem. Jak strasznie ponurą i smutną jest cisza samotnie zamieszkałego pokoju! Nie jest to już cisza wokół nas, ale w nas, w duszy naszej i gdy trzaśnie jaki mebel, zadrżysz do głębi serca, gdyż w żałobnem tem mieszkaniu nie spodziewamy się już najlżejszego odgłosu.
Zamilkł znowu.
— Dobrzeby to jednak było mieć dzieci na starość — dorzucił jeszcze.
Doszli do środka ulicy Burgundzkiej. Poeta zatrzymawszy się przed wielkim domem, zadzwonił i ściskając rękę towarzysza, rzekł na pożegnanie:
— Zapomnij, młodzieńcze, o tej gadaninie starego i żyj stosownie do lat swych; bądź zdrów!
I zniknął w ciemnym korytarzu.
Duroy poszedł dalej, z sercem dziwnie ściśniętem. Zdawało mu się, iż otworzono przed nim jakąś przepaść, napełnioną szczątkami ludzkiemi, otchłań nieuniknioną, w którą wpaść musi któregoś dnia.
— Tam do licha! — mruknął. — U niego niewesoło. Za nic w świecie nie chciałbym towarzyszyć pochodowi jego myśli.
W tejże samej jednak chwili, zatrzymując się, by pozwolić przejść wysiadającej z karety kobiecie, wciągnął pożądliwie bijącą od niej woń irysu i werweny. Serce jego i płuca zatętniały nagle radością i nadzieją, a wspomnienie pani de Marelle, którą ujrzeć miał znów nazajutrz, ogarnęło całą jego istotę.
Wszystko uśmiechało się do niego. Życie przygarniało go z lubością. Jakże słodko urzeczywistniać swe nadzieje!
Usnął szczęśliw, a nazajutrz wstał bardzo rano, by przed wizytą przejść się po Lasku Bulońskim.
Poranek był cichy. Mróz zelżył w nocy, a słońce świeciło jak w kwietniu. Wszyscy, uczęszczający zwykle do Lasku, zwabieni jasnymi, łagodnymi promieniami słońca, stawili się tu jak na wezwanie.
Duroy szedł powoli, wchłaniając to lekkie powietrze, rozkoszując się niem, jakby jakąś łakocią wiosenną. Przeszedł już Łuk Tryumfalny i dostał się do wielkiej alei, przeciwległej alei dla jeźdźców. Przypatrywał się tym wszystkim galopującym lub kłusującym mężczyznom i kobietom, bogaczom tego świata i, rzecz dziwna, nie odczuwał w tej chwili zbytniej zazdrości. Znał ich prawie wszystkich z nazwiska, wiedział o wysokości ich majątku i tajemnych dziejach ich życia. Zawód reportera uczynił z niego rodzaj kalendarza znakomitości i paryskich skandali.
Przebiegały też i amazonki; szczupłe, szczelnie obwinięte ciemnem suknem, miały w sobie coś niedostępnego i wyniosłego, właściwego wielu kobietom, siedzącym na koniu. Duroy bawił się, recytując półgłosem: nazwiska, tytuły i przymioty kochanków, jakich miały te kobiety, lub jakich im przypisywano. Czasami nawet zamiast powiedzieć:
— Baron de Tanquelet, Książe de la Tour-Enguerrand — mruczał:
— Ludwika Michot z Vaudewillu, Róża Marquetin z Wielkiej Opery.
Zabawa ta ogromnie go bawiła; jak gdyby odkrywając wieczystą i głęboką hańbę ludzką pod osłoną surowej moralności, cieszył się nią, ekscytował i uspakajał.
— Banda hipokrytów — rzekł głośno, wzrokiem szukając jeźdźców, o których najbrudniejsze obiegały wieści.
Widział wśród nich szachrajów karcianych, dla których klub był conajmniej wielką pomocą, jedynem niemal źródłem dochodów, źródłem napewno podejrzanem.
Inni znowu znakomici ludzie żyli z dochodów żon i to było powszechnie znanem; inni jeszcze, jak utrzymywano, z dochodów kochanek. Wielu z nich płaciło swoje długi (sprawa honorowa), lecz nikt nie dowiedział się nigdy, skąd wzięli potrzebne na to pieniądze (tajemnica bardzo podejrzana). Widział bogatych finansistów, których olbrzymia fortuna miała jako pierwszą podstawę złodziejstwo, a których jednak przyjmowano w najpierwszych domach; następnie ludzi, zażywających takiego szacunku, że drobnomieszczaństwo odkrywało głowę, spotykając ich na ulicy, chociaż ich śmiałe oszustwa w wielkich przedsiębiorstwach narodowych, nie stanowiły już żadnej tajemnicy dla tych, którzy znali sprawy zakulisowe.
Wszyscy ci ludzie nosili głowę wysoko, dumnie, patrzyli na świat wyzywająco i hardo.
— Prawdziwa banda opojów, zbiorowisko pasożytów — ze śmiechem powtarzał Duroy.
W tej chwili przemknął tuż koło niego powozik prześliczny, niski, odkryty, zaprzężony w dwa małe, białe koniki, o rozwianych grzywach, kierowane przez złotowłosą blondyneczkę, znaną powszechnie jako zalotnicę. Za jej plecami siedziało dwóch lokajów. Duroy przystanął, jakby z chęcią oddania pokłonu i przyklaśnięcia tej kobiecie, która odważnie na tym spacerze wśród hipokryzyi arystokratycznej roztaczała zbytek rzucający się w oczy, a zdobyty miłosnymi pocałunkami. Odczuwał może niejasno pewne pokrewieństwo, pewne podobieństwo natury, duszy, odgadując, że jego powodzenie zależnem będzie od czynników podobnych.
Zawrócił krokiem powolnym, z sercem napełnionem błogiem, radosnem uczuciem i wcześniej nawet, niż należało, znalazł się u dawnej swojej kochanki.
Przyjęła go pocałunkiem, jakby nie było pomiędzy nimi żadnego zerwania i nawet zapomniała przez chwilę o przezorności, zachowywanej zwykle w tym domu.
— Ty nawet nie przypuszczasz, mój drogi, jaka mnie spotkała przykrość? — przemówiła po chwili, całując go w koniuszki fryzowanego wąsika.
— Wyobraź sobie, marzyłam o spędzeniu słodkiego, miodowego miesiąca, aż tu spada mi na kark mąż — na całe sześć tygodni! Wziął urlop! Ale ja nie chcę pozbawiać się twego widoku na tak długo — zwłaszcza po naszej małej sprzeczce i ot, widzisz, co umyśliłam: przyjdziesz do nas w poniedziałek na obiad; mówiłam mu już o tobie. Zaznajomię was.
Duroy, niepewny, namyślał się cokolwiek, gdyż nigdy dotąd nie zetknął się był z człowiekiem, którego żona należała do niego. Lękał się, by się nie zdradzić czemkolwiek; spojrzeniem, zakłopotaniem chwilowem, lub czemś podobnem.
— Nie, wolę się nie zapoznawać z twoim mężem — odrzekł.
— Ależ dlaczego? — nalegała zdziwiona, naiwnie patrząc mu w oczy.
— A to zabawna rzecz dopiero! Nie wyobrażałam sobie, ze jesteś takim dzieciuchem.
— Niech i tak będzie, przyjdę w poniedziałek — odparł dotknięty.
— Wreszcie zaproszę także Forestier’ów — dodała.
— Chociaż, jak wiesz, nie lubię przyjmować gości.
Aż do poniedziałkowego obiadu, Duroy nie myślał o mającem nastąpić spotkaniu; w chwili jednak, gdy wchodził już na schody, uczuł się dziwnie pomięszanym — nie dlatego, by się wahał ściskać rękę tego człowieka, pić jego wino i jeść u niego, ale poprostu obawiał się czegoś, sam nie wiedząc czemu.
Wprowadzono go do salonu, gdzie musiał czekać, jak zwykle. Nareszcie otwarły się drzwi i ukazał się w nich wysoki, dekorowany, poważny i dystyngowany mężczyzna o białej brodzie. Podchodził ku niemu z wyszukaną grzecznością.
— Moja żona wspominała mi nieraz o panu — przemówił — i rad bardzo jestem, iż pana mogą poznać!
Duroy zbliżył się do gospodarza, przybrał wyraz twarzy najbardziej dobroduszny i z przesadną serdecznością ścisnął podaną sobie rękę. Usiadłszy jednak, nie wiedział, co ma powiedzieć.
Pan de Marelle dołożył do kominka kawał drzewa i spytał:
— Czy dawno zajmuje się pan dziennikarstwem?
— Zaledwie od kilku miesięcy.
— Ach! to pan szybko awansuje!
— Tak, dosyć.
I zaczął mówić na chybił trafił, nie zastanawiając się wcale nad tem, co mówi, posiłkując się wszystkiemi banalnościami, jakiemi posługują się często ludzie zupełnie się nie znający. Powróciła mu zwykła pewność siebie, a nawet bawiła go ta rozmowa. Przypatrywał się poważnej i nakazującej szacunek twarzy pana de Marelle i miał ochotą w głos się roześmiać:
— Przyprawiłem ci rogi, mój stary! przyprawiłem ci rogi! — myślał.
Odczuwał pewne tajemne występne zadowolenie, jakąś złodziejską radość, że go nie przychwycono i nie podejrzywano, radość rozkoszną, chytrą. Przyszła mu nawet chęć zaprzyjaźnienia się z tym człowiekiem, zyskania jego zaufania — doprowadzenia go do tego, by opowiedział mu tajniki swego życia.
Zjawiła się teraz pani de Marelle. Jednym, niedostrzeżonym rzutem oka objęła sytuacyę i podchodząc uśmiechnięta do Jerzego, podała mu przyjaźnie rękę, której on w obecności męża nie śmiał jednak pocałować.
Spokojną była i wesołą, jak osoba przyzwyczajona do wszystkiego, z wrodzoną swą perfidyą uważającą to spotkanie za coś zupełnie naturalnego. Za matką, weszła również i Lorka, i spokojniej niż zwykle, widocznie onieśmielona obecnością ojca, podała gościowi czoło do pocałowania.
— I cóż, nie nazywasz już pana: Bel-Ami? — zapytała Klotylda.
Dziewczynka zaczerwieniła się, jak gdyby popełniono wobec niej wielką jakąś niedyskrecyę, odsłaniając coś, o czem nie powinno się było nigdy mówić, wyjawiając tajemnicę jej serduszka.
Gdy przybyli Forestierowie, wszyscy przerazili się stanem Karola. W ciągu tygodnia strasznie schudł i zmizerniał. Kaszlał przytem bez ustanku. Oznajmił zresztą, iż wyjeżdża w najbliższy czwartek do Cannes, spełniając stanowczy rozkaz doktora. Wyszli natychmiast po obiedzie.
— Niewiele mu się już należy — rzekł Duroy, kręcąc głową. — Nie pociągnie już długo.
— Ach! on już stracony! — potwierdziła pogodnie pani de Marelle. — Ten człowiek miał szczęście, zaślubiając podobną kobietę!
— Czy ona mu pomaga? — zapytał Duroy.
— Można powiedzieć, że ona robi to wszystko. Zna cały świat, udając, że nie patrzy nawet na nikogo; otrzymuje, czego chce, jak chce i kiedy chce. Oh! sprytna ona, zręczna i intrygantka, jak żadna. To prawdziwy skarb dla człowieka dążącego wysoko!
— Prawdopodobnie wyjdzie niezadługo powtórnie za mąż? — ozwał się znowu Duroy.
— No, tak, — odpowiedziała pani de Marelle. — Nie dziwiłoby mnie, gdyby miała już kogo upatrzonego... na przykład... jakiego deputowanego... chyba... chybaby on nie chciał... ponieważ... ponieważ... byłyby może wielkie przeszkody... moralne... Wreszcie, ja nic nie wiem.
— Ty zawsze podejrzywasz coś nadzwyczajnego! Nie lubię tego — mruknął pan de Marelle z odcieniem niecierpliwości.
— Nie mieszajmy się nigdy w cudze sprawy. Mamy dosyć do czynienia z własnem sumieniem. To powinno być regułą ogólną dla całego świata. Duroy powracał do domu, pełen niepokoju i mglistych jakichś kombinacyi. Nazajutrz poszedł złożyć wizytę Forestier’om i zastał ich pośród przygotowań do wyjazdu. Karol, wyciągnięty na kanapie, przesadzał swą chorobę, powtarzając ustawicznie:
— Trzeba było wyjechać przed miesiącem.
Następnie dawał jeszcze Jerzemu całą litanię poleceń do redakcyi, pomimo, iż wszystko było już ułożone i obmyślone z panem Walterem.
Jerzy odchodząc, uścisnął silnie ręce towarzysza, mówiąc:
— No, mój stary, do zobaczenia, niezadługo!
Gdy jednak pani Forestier odprowadziła go do drzwi salonu, rzekł żywo:
— Nie zapomniała pani o naszym układzie? Jesteśmy przyjaciółmi i sprzymierzeńcami, nieprawdaż? Zatem, jeśli będę pani potrzebny, proszę się nie wahać. Depesza czy list — zawsze będę posłuszny.
— Dziękuję, nie zapomnę — odrzekła. — Oczy jej powiedziały mu również, „dziękuję“ słodsze i głębsze.
Na schodach będąc, spotkał Duroy Vaudrec’a, widzianego już raz u pani Forestier. Hrabia wchodził na schody powoli i wydawał się smutnym. Może z powodu tego wyjazdu? Jako światowiec, dziennikarz złożył mu ukłon bardzo uprzejmy.
Vaudrec odpowiedział grzecznie, z pewnym jednak odcieniem dumy.
Forestier’owie wyjechali we czwartek wieczorem.

VII.

Wyjazd Karola nadał Duroy’owi większego znaczenia w redakcyi. Podpisywał niektóre artykuły polityczne, podpisując się jednocześnie w swoich Echach, gdyż wydawca żądał koniecznie, aby każdy ze współpracowników brał odpowiedzialność za napisane przez siebie artykuły. Miał kilka polemik, sprytnie prowadzonych, z których wyszedł zwycięzko; ciągłe stosunki z mężami stanu przygotowywały go stopniowo do objęcia z czasem działu politycznego.
Jedną tylko chmurkę widział na swoim horyzoncie. Pochodziła ona od pewnego pisemka krytycznego, napadającego nań ustawicznie, a właściwie mówiąc, napadającego na kierownika „Ech“ w Vie Française, kierownika „niespodzianek“ pana Waltera, jak mówił krytyk-anonim tego pisma, zatytułowanego Pióro. Codziennie były tam dla niego jakieś podejścia, zdrady, pociski zjadliwe, zniewagi najróżnorodniejszej natury.
— Jesteś doprawdy cierpliwy — powiedział mu raz Jakób Rival.
— Cóż chcesz? — odrzekł. — Niema zaczepek osobistych.
Tymczasem, pewnego południa, gdy wszedł do redakcyi, Boisrenard podał mu numer gazety Pióro, mówiąc:
— Czytaj pan, jest tu wycieczka przeciw panu.
— Ach! z jakiegoź znowu powodu?
— Z niesłychanie błahego; z powodu aresztowania jakiejś pani Aubert przez policyanta.
Jerzy wziął podane sobie dzienniki i przeczytał, co następuje
Duroy się bawi. Taki był tytuł artykułu.
„Sławny reporter z Vie Française pisze nam dzisiaj, że pani Aubert, o której aresztowaniu przez niecnego stróża obyczajów donosiliśmy wczoraj, istnieje tylko w naszej wyobraźni. Otóż osoba ta mieszka w dzielnicy Montmartre, na ulicy Ecureuil, Nr. 18. Rozumiemy zresztą doskonale, jaki interes, a raczej, jakie interesy mogą mieć ajenci banku Waltera w popieraniu policyi, która nawzajem toleruje ich stosunki. Co zaś do reportera, o którym mowa, zrobiłby lepiej, dając nam jedną ze swoich doskonałych sensacyjnych wiadomości, za których wytwarzanie należy mu się patent specyalny. Na przykład wiadomości o zgonach, odwoływanych nazajutrz, o bitwach, których nigdy nie staczano, cytaty ważnych słów, wypowiedzianych przez różnorodnych władców, których nie widział na oczy; wszystkie informacye, stanowiące Korzyści Waltera; wreszcie małe niedyskrecye, popełniane na wieczorach u znanych damulek, lub teź wskazówki co do pewnych źródeł dochodów niektórych naszych kolegów“.
Młody człowiek bardziej się zdziwił niż zirytował, pojmując tylko, iż w tem wszystkiem mieści się dlań coś nieprzyjemnego.
— Kto panu dał wiadomość o wdowie Aubert? — zapytał Boisrenard.
Duroy nie mógł sobie na razie przypomnieć.
— Ach! to Saint-Potin — zawołał.
Odczytał powtórnie ustęp dziennika i zaczerwienił się nagle, zrozumiawszy dopiero, iż zarzucają mu przedajność.
— Jakto... utrzymują, iż jest płatny za... — wybuchnął.
— Nieinaczej! To sprawa niemiła. Pod tym względem wydawca jest bardzo surowy.
W tej chwili zjawił się Saint-Potin.
— Czytałeś artykuł Pióra? — zawołał, podbiegając ku niemu.
— Tak, i wracam właśnie od tej pani Aubert. Wistocie, istnieje taka pani, ale nigdy nie była aresztowaną. Pogłoska ta nie ma najmniejszej podstawy.
Duroy pobiegł do wydawcy, który przyjął go nieco chłodno i zmierzył go wzrokiem podejrzliwym. Po wysłuchaniu całej sprawy, Walter odpowiedział: — Udaj się pan osobiście do tej pani i napisz odwołanie w taki sposób, by się już nie ważyli pisać na ciebie podobnych rzeczy. Chodzi mi o przyszłość! Bardzo to nieprzyjemne dla dziennika, dla mnie i dla ciebie. Dziennikarz, jak żona Cezara, nie powinien być nigdy przedmiotem podejrzeń.
Duroy, wziąwszy Saint-Potin’a za przewodnika, wskoczył do dorożki:
— Montmartre, Nr. 18, ulica Ecureuil.
Był to wielki budynek, w którym trzeba się było drapać aż na szóste piętro. Otworzyła im stara kobiecina, w wełnianym kaftanie.
— A czegóż pan jeszcze chce odemnie? — zapytała, ujrzawszy Saint-Potin’a.
— Przyprowadzam pani inspektora policyi, który pragnie wywiedzieć się szczegółowo o całem zajściu.
Wpuściła ich do pokoju.
— Po panu było tu jeszcze jakichś dwóch panów; mówili, że są z dziennika, ale z jakiego, to nie wiem.
— To pan chce wiadomości? — zapytała, zwracając się do Duroy’a.
— Tak. Czy to pani została aresztowaną?
— Nigdy w życiu — odpowiedziała wzruszając ramionami.
— Nigdy w życiu. A teraz to było tak: kupuję zwykle mięso u jednego rzeźnika, który ma zawsze doskonały towar, ale ważył niesumiennie. Nieraz to już spostrzegłam, ale udawałam, że nie widzę. Tymczasem teraz, niedawno jakoś, żądając kilo kotletów, ponieważ miałam mieć na obiedzie córkę i zięcia, spostrzegłam, iż waży mi same kości; co prawda były to kości kotletowe, ale ja nie chciałam. Mogłam była z nich zrobić potrawkę, ale skoro chciałam kotletów, to pocóż mi dawał ochłapy? Nie przyjęłam mięsa, a on zaczął mi wymyślać od starych wiedźm; ja mu też odpowiedziałam, że jest stary oszust. Koniec końców, od słowa do słowa, zaczęliśmy się tak sprzeczać, że było co najmniej ze stu ludzi przed sklepem, a śmiali się aż strach! I ten ich śmiech ściągnął uwagę policyanta, który zaprosił nas, byśmy się wytłómaczyli przed komisarzem. Byliśmy w cyrkule, skąd odprawili nas z niczem. Ja od tego czasu kupuję mięso gdzieindziej i nie przechodzę nawet koło drzwi tego rzeźnika, aby uniknąć nowego skandalu.
— I to wszystko? — zapytał Duroy.
— Najświętsza prawda, — kochany panie — zapewniała kobiecina, częstując go szklanką wina, lecz odmówił.
Stara nalegała koniecznie, aby dali w dzienniku wzmiankę o niesumiennem ważeniu mięsa.
Powróciwszy do redakcyi, Duroy ułożył natychmiast swoją odpowiedź.
„Jakiś anonimowy bazgracz Pióra, wyrwawszy sobie jedno piórko, szuka ze mną kłótni z powodu starej kobiety, o której utrzymuje, iż była zaaresztowaną, czemu ja stanowczo przeczę.
Widziałem na własne oczy ową panią Aubert, kobietą conajmniej sześćdziesięcioletnią, która opowiadała mi z najdrobniejszymi szczegółami swoją kłótnią z rzeźnikiem; z powodu nieścisłej wagi kotleta kłótnia ta spowodowała tłómaczenie się przed komisarzem.
Oto cała awantura.
Co do innych insynuacyj pismaka Pióra, pogardzam niemi. Nie odpowiada się zresztą na podobne rzeczy, gdy piszący ukrywa się pod anonimem.

Jerzy Duroy.

Walter i Jakób Rival uznali, iż odpowiedź jest wystarczającą i zadecydowali, by ukazała się w dzienniku tegoż samego dnia.
Duroy powrócił do siebie wzburzony cokolwiek i niespokojny. Co też tamten odpowie? Co to może być za człowiek? Skąd taki napad brutalny? Przy szorstkich obyczajach dziennikarzy, ta sprawa zajść może daleko, bardzo nawet daleko! Noc przepędził bardzo niespokojnie.
Odczytawszy nazajutrz swoją odpowiedź w dzienniku, uznał, że w druku brzmi daleko ostrzej, niż mu się wydawała w rękopisie. Zdawało mu się, że mógł był złagodzić niektóre wyrażenia. Czuł się rozgorączkowany i następnej nocy miał znowu sny niepokojące. Wstał bardzo rano i poszedł szukać numeru „Pióra“, które prawdopodobnie musiało dać odpowiedź.
Pogoda znowu się zmieniła; mróz brał silny. Zaskoczone mrozem rynsztoki wiły się z obu stron chodników, jak dwie lodowate wstęgi.
Dzienniki nie nadeszły jeszcze do kiosku i Duroy przypomniał sobie dzień pojawienia się pierwszego swego artykułu: Wspomnienia Strzelca afrykańskiego. Ręce i nogi sztywniały mu od zimna. Odczuwać już nawet zaczął w nich ból, mianowicie w kończynach palców i chcąc się rozgrzać, począł biegać wokoło oszklonego kiosku, w którym zaledwie dostrzedz było można nos i czerwone policzki sprzedającej kobiety, przykucniętej nad rozgrzaną fajerką i otulonej wełnianym kapturem.
Pojawił się wreszcie roznosiciel dzienników i wsunął całą ich pakę przez otwarty w kiosku lufcik, a zmarznięta kobiecina podała Jerzemu żądaną gazetę.
Szukał swego nazwiska, przebiegając jednym rzutem oka cały drukowany arkusz i w pierwszej chwili nie mógł nic znaleźć. Odetchnął już z uczuciem ulgi, kiedy nagle między dwiema liniami spostrzegł to, czego szukał:

„Niejaki pan Duroy z Vie Française zaprzecza naszej wiadomości, lecz czyniąc to, kłamie. Wyznaje jednak, że istnieje niejaka pani Aubert i że została nawet zaprowadzoną do cyrkułu. Zatem, nie pozostaje, jak odrzucić tylko te trzy słowa „przez stróża obyczajów“, a wszystko będzie wypowiedzianem. Sumienie jednak niektórych dziennikarzy jest na tym samym poziomie co ich talent.

Podpisuję się: Ludwik Langremont.“

Serce Jerzego zabiło gwałtownie. Powrócił do domu, aby się przebrać, nie wiedząc zresztą dokładnie, co robi. A więc go znieważono! a znieważono w ten sposób, że niepodobieństwem było namyślać się dłużej. I za co? Za nic. Z powodu jakiejś starej kobiety, kłócącej się z rzeźnikiem.
Ubrał się pospiesznie i podążył do pana Waltera, nie uważając, iż była zaledwie godzina ósma rano.
Pan Walter, ubrany już, czytał Pióro.
— No i cóż? — przemówił poważnie, spostrzegając wchodzącego Duroy’a. — Nie możesz się pan teraz cofnąć.
Duroy milczał.
— Idź pan zaraz do Rival’a — ciągnął wydawca. — On tę sprawę załatwi.
Duroy wyszeptał kilka słów niewyraźnych i wyszedł, by udać się do kronikarza, którego zastał jeszcze w łóżku. Usłyszawszy odgłos dzwonka, Rival wyskoczył z pościeli, a przeczytawszy echo, zawołał:
— Tam do kata! Trzeba iść zaraz. Masz kogo na drugiego świadka?
— Nie. — Boisrenard? — Jak myślisz?
— Dobrze. Boisrenard.
— Czy umiesz władać bronią?
— Wcale nie.
— A do dyabła! A na pistolety?
— Strzelam trochę.
— To dobrze. Musisz się wprawić. Ja tymczasem pójdę ułożyć sprawę. Zaczekaj na mnie chwilkę.
Przeszedł do gabinetu i niezadługo wrócił już umyty, ogolony, elegancki.
— Chodź ze mną — zakomenderował.
Mieszkał na parterze w niewielkim domu, a sprowadziwszy Jerzego do olbrzymiej piwnicy, zamienionej w zbrojownię, w której pozatykane były wszystkie okienka, wychodzące na ulicę, zapalił cały szereg gazowych płomieni, ciągnący się aż do drugiej piwnicy. W głębi stał tu żelazny manekin, pomalowany na czerwono i niebiesko. Położywszy na stole dwie pary pistoletów nowego systemu, Rival zakomenderował, jakby na placu boju:
— Gotowe? Ognia! raz, dwa, trzy.
Posłuszny i znękany Duroy, podnosił ramię, celował, strzelał, a ponieważ dosięgnął niejednokrotnie manekinu w sam środek brzucha, gdyż będąc jeszcze dzieckiem, posługiwał się często starym ojcowskim pistoletem, używanym do zabijania ptactwa, Jakób Rival zadowolony potakiwał:
— Dobrze, bardzo dobrze, bardzo dobrze, doskonale; dasz sobie radę. Strzelaj tak do samego południa — zadecydował, odchodząc. — Masz tu ładunki, nie lękaj się ich zużyć. Przyjdę po ciebie na śniadanie i dam ci wszystkie potrzebne informacye.
Duroy pozostał sam, wycelował jeszcze kilka razy, następnie usiadł i począł rozmyślać.
Jakie to wszystko głupie! Bo i czegóż to dowodzi? Łotr, czy przestaje być łotrem, gdy się pojedynkował? Cóż zyskuje znieważony, uczciwy człowiek, stawiając na kartę życie, przejaw pierwszemu lepszemu opojowi? Umysł jego, błąkający się w pomroce, przypomniał sobie nagle opinie Norberta de Varenne, wypowiadane na temat ubóstwa ludzkiego rozumu, niskiego poziomu dążeń i zajęć całej ludzkości, głupoty moralnej!
— Jakąż on miał słuszność! — zawołał głośno.
Poczuł teraz silne pragnienie, a dosłyszawszy za sobą odgłos kropel spadającej wody i widząc umieszczony tu aparat prysznicowy, napił się chciwie. Następnie zaczął rozmyślać. W piwnicy smutno było, jak w grobie. Głuchy i oddalony turkot powozów wydawał się, jakby odgłosem dalekiej burzy. Która tez może być teraz godzina? Godziny upływały tutaj, jak prawdopodobnie upływać muszą w więzieniu, gdzie nic ich nie oznacza, nie wskazuje, prócz odwiedzin stróża, przynoszącego pożywienie. Czekał długo bez końca.
Nagle usłyszał stąpania i głosy i w tejże samej chwili ujrzał wchodzącego Boisrenard’a i Jakóba Rivala. Ten ostatni zawołał zaraz na progu:
— Już wszystko ułożone!
Duroy przypuszczając, że cała rzecz zakończona już jakimkolwiek przepraszającym listem, podskoczył aż z radości i wyszeptał:
— Ach!... dziękuję.
— Ten Langremont, to straszny jakiś głupiec — mówił dalej kronikarz. — Przyjął wszystkie nasze warunki. Dwadzieścia pięć kroków i jedna kula na komendę, podnosząc pistolet. W taki sposób ma się rękę daleko silniejszą. Patrz, Boisrenard, zobaczysz sam, co ci mówiłem.
I biorąc pistolety, zaczął strzelać, pokazując, o ile lepiej można zachować linię, podnosząc ramię cokolwiek wyżej.
— Chodźmy teraz na śniadanie, już po dwunastej — rzekł po kilku strzałach.
Udali się do sąsiedniej restauracyi. Duroy mówił bardzo mało. Jadł dlatego tylko, by nie okazać zbytecznego strachu, który go przejmował, a następnie udał się w towarzystwie Boisrenard’a do redakcyi; pracował do wieczora machinalnie, nie wiedząc sam, co robi. Nazwano go zuchem. Po południu zjawił się Jakób Rival i uścisnąwszy mu rękę, oświadczył, że spotkanie ułożone jest nazajutrz, na godzinę siódmą rano, i że świadkowie zgłoszą się do niego i udadzą się wraz z nim w zamkniętym powozie do lasku Vesinet, gdzie nastąpi spotkanie.
Wszystko to spadło na Jerzego tak niespodzianie, tak bez żadnego z jego strony udziału, bez najmniejszego zezwolenia, przyjęcia lub odrzucenia czynionych kroków i z taką szybkością, że stał odurzony, nie wymówiwszy ani słowa, nie wiedząc niemal, co się z nim dzieje. Znalazł się w domu o dziewiątej wieczorem, po spożyciu obiadu wraz z Boisrenard’em, bo ten poczciwiec nie odstępował go dziś ani na chwilę.
Zaledwie pozostał sam, począł chodzić szybkimi krokami po pokoju. Był jednak zbyt wzburzonym, by módz myśleć. Jedna, jedyna tylko rzecz zajmowała jego umysł:
— Jutro mam pojedynek.
Myśl ta jednak wywoływała w nim tylko silne wzburzenie. Był niegdyś żołnierzem, strzelał przecież do arabów, bez wielkiego dla siebie niebezpieczeństwa, jak się strzela do dzika na polowaniu.
Koniec końców, zrobił jednak, co mógł. Postąpił, jak był powinien. Będą o nim mówić, przyznawać mu racyę, winszować. I głośno, jak mówi się w chwilach wielkich wstrząśnień, zawołał:
— Co za bydlę z tego człowieka!
Usiadł i począł rozmyślać. Rzucił był na stół kartę przeciwnika, daną mu przez Rival’a, by zapamiętać dokładnie jego adres. Odczytał ją znowu, jak to już był uczynił dzisiaj co najmniej ze dwadzieścia razy: Ludwik Langremont, 176, ulica Montmartre. Nic więcej.
Przypatrywał się uważnie tym literom, pełnym dlań tajemniczości i znaczenia niepokojącego. Ludwik Langremont, co to za człowiek? W jakim może być wieku? Jakiego wzrostu? Jak wygląda? Czyż to nie oburzające, by jakiś obcy zupełnie, nieznany człowiek, raptownie zakłócił nam życie i to tak bez żadnej przyczyny, dla jakiegoś idyotycznego kaprysu, z powodu starej baby, kłócącej się z rzeźnikiem.
— Co za bydlę! — powtórzył.
Umilkł zamyślony, wpatrując się uparcie w kartę wizytową. Jakaś złość obudziła się w nim przeciw temu drukowanemu świstkowi; jakaś nienawiść z przymieszką nieokreślonego, dziwnego uczucia niemocy. Cóż to za głupia sprawa!
Chwycił nożyczki od paznogci, leżące na stoliku i przebił niemi sam środek wydrukowanego nazwiska. Zdawało mu się, ze wpycha puginał w czyjeś serce.
A zatem będzie się bić, bić na pistolety? Dlaczegóż nie wybrał przynajmniej pałasza? Byłby może wyszedł z afery z lekką tylko raną w ramię lub rękę; tymczasem pojedynek na pistolety, niewiadomo, jak może się zakończyć!
— Trzeba być zuchem — rzekł głośno.
Dźwięk własnego głosu, napełnił go strachem śmiertelnym. Obejrzał się dokoła. Czuł, że zaczyna się strasznie denerwować. Wypił szklankę wody, położył się do łóżka i przymknął oczy.
Było mu teraz strasznie gorąco pod kołdrą, jakkolwiek pokój był nieopalony. Zasnąć nie mógł żadną miarą; kładł się na wznak, przewracał z boku na bok — napróżno.
Uczuł pragnienie. Wstał więc, by się napić, przyczem ogarnął go niepokój straszliwy.
— Czyżbym się miał bać? — zapytywał samego siebie.
Dlaczego na każdy, znany odgłos w pokoju, serce zaczynało mu bić gwałtownie? Gdy zegar miał wybić godzinę, lekkie zgrzytnięcie sprężyny wstrząsało nim konwulsyjne i przerażało do tego stopnia, iż dyszał przez długą chwilę.
Zaczął filozofować nad własnym stanem:
— Czyżbym się bał?
Wszak nie; nie boi sią, skoro postanowił doprowadzić rzecz do końca, skoro jest zdecydowany bić się i nie drzeć. Czuł się jednak tak wzburzonym, że znów się musiał zapytać:
— Czy można się bać wbrew woli?
Niepewność ta przejęła go niepokojem, przerażeniem. Gdyby siła, przeciwdziałająca jego woli, siła wyższa, niezwalczona, pokonała go, coby się z nim stało? coby uczynił?
Ma się rozumieć, że pójdzie na plac pojedynku, ponieważ tak postanowił. Jeśli jednak zadrży ze strachu? Jeśli straci przytomność? I zaczął myśleć o przyszłości, o całej swej karyerze.
Uczuł gwałtowną potrzebą przejrzenia się w lustrze. Zapalił światło. Gdy spojrzał na własne swe w zwierciadle odbite rysy, zaledwie uwierzył, że patrzy na siebie samego. Zdawało mu się, że po raz pierwszy widzi tę twarz. Oczy, patrzące wprost na niego, rozwarte były szeroko, a cera tak blada, tak bardzo blada.
Nagle oblał się potem przerażenia:
— Jutro... a jeśli tak jutro, o tej porze... będę już zabity! — zawołał.
Serce biło mu gwałtownie.
Zwrócił się ku łóżku i ujrzał się leżącym na wznak na tychże samych prześcieradłach. Widział zapadłą twarz nieboszczyka i śmiertelną bladość ręki, która już nigdy nie miała się poruszyć.
Strach go znów ogarnął na widok tego łóżka i nie chcąc na nie patrzeć, otworzył okno i spoglądał na ulicę.
Lodowate zimno wstrząsało nim od stóp do głowy; cofnął się w głąb pokoju.
Przyszło mu na myśl zapalić ogień. Rozniecił go powoli, nie patrząc nawet. Ręce, któremi dotykał potrzebnych przedmiotów, drżały mu lekko. Myśli wirowały w czaszce, urywały się, stawały się niepewne i bolesne; zamęt szalony panował w jego umyśle — był jakby pijany.
— Co ja mam począć? co się ze mną stanie? — zapytywał się ustawicznie. — Trzeba być odważnym, bardzo odważnym — powtarzał wciąż machinalnie, chodząc po pokoju. — Muszę napisać do rodziców na wszelki wypadek — zadecydował nareszcie.
Usiadł przy stoliku i wziąwszy ćwiartkę listowego papieru nakreślił:

„Kochany ojczulku i kochana mateczko“.

Uznał jednak, że zanadto to pieszczotliwie, w położeniu tak tragicznem. Rozdarł ćwiartkę i rozpoczął na nowo:
„Kochany ojcze i kochana matko. Jutro o samym świcie pojedynkują się i ponieważ może się zdarzyć, że...“
Nie miał odwagi napisać reszty i zerwał się jak oparzony. Myśl ta go zgnębiła ostatecznie. Musi się pojedynkować. Nie może już tego uniknąć. Cóż się z nim dzieje? Chciał się przecież bić, miał postanowienie i silną wolą, a jednak, mimo to wszystko, mimo całego wysiłku woli, zdało mu się, iż nie będzie mógł nawet zachować tyle odwagi, by dojść na miejsce spotkania.
Od czasu do czasu szczękał cicho zębami i zadawał sobie pytanie:
— Czy też mój przeciwnik bił się już kiedykolwiek? czy uczęszczał do strzelnicy? czy jest znany? do jakiej należy sfery?
Nigdy nawet nie słyszał tego nazwiska. Jednakie, gdyby ten człowiek nie był znakomitym strzelcem, nie byłby się z pewnością zgodził tak odrazu, bez najmniejszego namysłu, na przyjęcie broni tak niebezpiecznej.
Przedstawiał już sobie jutrzejsze spotkanie, swoją postawę i zachowanie się przeciwnika. Wytężał myśl, by zarysować w niej najdrobniejsze nawet szczegóły i nagle spostrzegł przed sobą ten maleńki czarny otworek lufy, skąd wybiedz doń miała kula zabójcza.
I ogarnęła go nagle rozpacz bezprzytomna. Ciało drgało konwulsyjnie; wzdłuż krzyża przebiegały mu dreszcze. Ściskał zęby, by nie krzyczeć i miał szaloną chęć rzucenia się na ziemię, darcia czego, gryzienia. Spostrzegł na kominku stojącą flaszkę i przypomniał sobie, że ma w szafce całą prawie kwartową butelkę wódki. Żołnierskim bowiem zwyczajem, codziennie rano zabijał robaka.
Chwycił butelkę i zaczął pić chciwie, wielkimi łykami, ust prawie od niej nie odrywając. Odpoczywał tylko wówczas, gdy mu już tchu brakowało. Wypróżnił ją w trzeciej części.
Ciepło, podobne do płomienia, zaczęło mu niebawem palić żołądek, rozchodziło się po wszystkich członkach, wzmacniało duszę i odurzało umysł.
— Mam już sposób — zawołał.
Czując teraz gorąco, otworzył okno powtórnie.
Dniało już. Poranek cichy był i zimny. Tam wysoko, w dali jaśniejącego nieba, gwiazdy zamierały i gasły; tu, w tej czarnej czeluści kolei żelaznej, bladły znowu zielone, czerwone i białe światełka sygnałowe.
Z tunelu wychodziły już pierwsze lokomotywy, i świszcząc, szukały pozostawionych wczoraj pociągów. Inne znowu, oddalone, wyrzucały z siebie przeciągły i powtarzający się świst, zewprzebudzenia, niby koguty, piejące w czystem polu.
— Może już tego nie zobaczę nigdy — wyszeptał znowu Duroy.
Czując jednak, że zaczyna się nad sobą rozczulać, otrząsnął się gwałtownie:
— Cóż znowu! bądźmy przecież odważni. Nie trzeba o niczem myśleć, aż do chwili spotkania. W taki tylko sposób można być zuchem.
Zaczął się ubierać. W czasie golenia napadły go jeszcze raz niepokój i obawa. Przyszło mu na myśl, że nie ujrzy już może nigdy swej twarzy.
Napił się powtórnie wódki i dokończył ubrania.
Następna godzina trudna jednak była do przebycia. Chodził po pokoju, przywołując na pomoc całą odwagą. Gdy usłyszał stukanie do drzwi, tak się przeraził, że omal nie upadł na ziemią jak długi. Byli to świadkowie.
— Więc już! — wyszeptał.
Byli we futrach. Rival, uścisnąwszy mu rękę, zawołał:
— A to dopiero zimno! Istna Syberya! Cóż, wszystko dobrze? — zapytał.
— Doskonale.
— Jesteśmy spokojni?
— Bardzo spokojni.
— To dobrze. Piłeś już co i jadłeś?
— Tak, nie potrzebuję już niczego.
Boisrenard, ze względu na niezwykle okoliczności, przypiął order cudzoziemski zielono-żółty, którego Duroy nie widział dotąd u niego.
Zeszli na ulicę. W powozie siedział jakiś jegomość.
— Doktor Le Brument — przedstawił Rival.
Duroy uścisnął mu rękę, mamrocząc:
— Dziękuję panu. Poczem chcąc zająć miejsce, usiadł na czemś twardem, lecz w jednej chwili zerwał się napowrót, jakby za naciśnięciem sprężyny. Twardym przedmiotem były pistolety.
— Ach! nie! nie! — powtarzał Rival. — W głębi walczący i doktór.
Zrozumiał nareszcie Duroy o co chodzi i usiadł, gdzie mu kazano.
Obydwaj świadkowie wsiedli również i powóz potoczył się szybko. Woźnica nie pytał o adres; wiedział już, dokąd ma jechać.
Futerał z pistoletami przeszkadzał jednak wszystkim, a najbardziej Jerzemu, który wolałby go nie mieć przed oczyma. Próbowano położyć go za plecami; gniótł krzyże; następnie umieszczono go między Boisrenard’em a Rival’em — przewracał się znowu co chwila. Wsunięto go wreszcie pod nogi. Rozmowa, mimo opowiadanych przez doktora anegdot, urywała się znowu co chwila. Jeden tylko Rival mu odpowiadał. Duroy chciał okazać przytomność umysłu, lękał się jednak, by nie stracić wątku myśli, a temsamem nie zdradzić swego niepokoju. Przejęty był jedynie strachem okropnym, by nie zaczął drzeć.
Niebawem wyjechali na otwarte pole. Było około godziny dziewiątej; w jeden z tych ostrych, zimowych poranków, kiedy cała przyroda jest lśniąca, krucha i twarda jak kryształ. Drzewa pokryte szronem, zdają się pocić lodowato; ziemia dzwoni pod stopami, suche powietrze niesie odgłos najlżejszego szelestu; błękitne niebo połyskuje jak tafla zwierciadlana, a słońce jasne i zimne, przesuwa się w przestworzu, rzucając na zmarznięte stworzenia swe zimne promienie.
— Wziąłem pistolety od Gastin’a Renette — powiedział Rival. — Sam je nawet nabił. Futerał jest zapieczętowany. Zresztą będziemy ciągnąć losy, czy użyć tych, czy też naszego przeciwnika.
— Dziękuję ci — mechanicznie odpowiedział Duroy.
Rival, pragnąc, by Jerzy nie popełnił żadnej omyłki, zaczął mu udzielać objaśnień najbardziej szczegółowych.
— Gdy zapytają: Czy panowie gotowi? — odpowiesz głosem silnym: „Tak!“ Gdy zakomenderują: „Ognia!“ podniesiesz prędko rękę i wystrzelisz, zanim wymówią „trzy“.
A Duroy powtarzał sobie w myśli
— Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę, gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę, gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.
Uczył się tego, jak dzieci uczą się swoich lekcyi, powtarzając je półgłosem, by wbić je sobie w głową.
— Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.
Powóz wjechał do lasku i skręcił w aleę na prawo; potem znowu jeszcze raz na prawo. Rival, otworzywszy okno karety, krzyknął do stangreta:
— Tam, przez tę ścieżkę.
Kareta skierowała się w otwartą już drogę między dwa rządy zbitego gąszczu, o listkowiu suchem, obramionem lodowatą wstęgą.
Duroy mruczał ustawicznie:
— Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.
Myślał przytem jednocześnie, że jakikolwiek wypadek z karetą, załatwiłby sprawę odrazu.
— Ach! gdyby się tak przewróciła! co za szczęście! gdyby tak mógł teraz złamać nogę!...
Spostrzegł jednak, na ukazującej się już teraz łączce, stojącą tam drugą karetą i czterech mężczyzn, drepczących szybko, dla rozgrzania nóg. Musiał otworzyć usta, tak go coś ścisnęło za gardło.
Świadkowie wysiedli pierwsi, potem doktor, a nakoniec walczący. Rival wziął futerał i udał się wraz z Boisrenard’em ku dwom przybliżającym się ku nim nieznajomym. Duroy widział, jak kłaniali się nawzajem z przesadną grzecznością, a potem jak weszli na łączkę, patrząc raz na ziemię, to znowu na drzewa, jak gdyby szukali jakiego przedmiotu, który upadł, lub uleciał w górę. Następnie rachowali kroki i z trudem wbili dwie laski w zmarzniętą ziemię. Zgromadzili się następnie w grupę i wykonywali ruchy, jak dzieci, bawiące się w cetno i licho.
— Czy pan się czuje dobrze? — zapytał doktor Le Brument, zwracając się do Duroy’a. — Nie potrzebuje pan czego?
— Nie, nie, dziękuję — odpowiedział.
Zdało mu się, że jest szaleńcem, że śpi, że marzy, że otacza go coś nadnaturalnego.
Czyżby się bał? Może... On jednak o tem nie wie. Wszystko się tak jakoś zmieniło dokoła niego.
— Wszystko gotowe — odezwał się w tej chwili Rival z widocznem zadowoleniem. — Szczęście po naszej stronie; nasze pistolety zostają.
Ta wiadomość była dla Duroy’a całkiem obojętną.
Zdjęto z niego palto i przeszukano kieszenie tużurka, by przekonać się, czy niema w nich jakich ochraniających go papierów lub pugilaresów. Pozwalał na wszystko.
W myśli powtarzał nieustannie jak modlitwę:
— Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.
Następnie zaprowadzono go aż do wbitych w ziemię lasek i dano mu do ręki pistolet. Wówczas spostrzegł stojącego tu i prawie przed nim małego, pękatego, łysego i patrzącego nań przez okulary człowieka. Był to jego przeciwnik.
Widział go doskonale, ale umysł jego zajęty był jedyną tylko myślą:
— „Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.“
— Czy panowie już gotowi? — zagrzmiał naraz, przerywając głęboką, panującą tu ciszę, jakiś głos, zdający się przychodzić zdaleka.
— Tak! — krzyknął Jerzy.
Nie słyszał nadto nic więcej, nie wiedział, nie zdawał sobie z niczego sprawy; czuł tylko, ze podnosi rękę i naciska z całej siły na cyngiel.
Nie słyszał nic.
Widział jednak lekki dymek, wydostający się z lufy jego pistoletu; a ponieważ człowiek z przeciwka stał prosto na miejscu; w tej samej postawie, dostrzegł również maleńką, białawą chmurkę, rozwiewającą się nad głową przeciwnika.
Strzelili obydwaj. Było już po wszystkiem.
Doktor i świadkowie, przyskoczywszy do niego, zaczęli go dotykać, rozpinać ubranie i pytali z niepokojem:
— Nie jest pan ranny?
— Zdaje mi się, że nie — odpowiedział na chybił-trafił.
Langremont również stał nietknięty.
— Z tymi obrzydliwymi pistoletami to zawsze tak! — mruknął ze złością Rival.
— Albo się pudłuje, albo się zabija na miejscu.
Duroy stał jak skamieniały.
— Więc już po wszystkiem! — myślał, pełen podziwu i radości.
Musiano mu aż wyjąć pistolet z ręki; trzymał go wciąż, ściskając z całej siły.
Zdało mu się teraz, iż walczył z całym światem. Więc już było po wszystkiem! Co za szczęście! Czuł się w tej chwili tak odważnym, że wyzwałby każdego, ktoby mu się nasunął.
Świadkowie obu stron ułożyli się jeszcze co do godziny spotkania, celem spisania potrzebnego protokołu, poczem wszyscy wsiedli do powozu, a śmiejący się na koźle woźnica, trzasnąwszy wesoło z bicza, zawrócił napowrót do Paryża.
Pojechano wprost na śniadanie, w ciągu którego rozmawiano o całym wypadku.
— To na mnie nie zrobiło najmniejszego wrażenia — opowiadał Duroy. — Musieliście to sami zauważyć.
— Tak, trzymałeś się ostro! — potwierdził Rival.
Gdy protokół został już ułożony, doręczono go Jerzemu z oznajmieniem, iż trzeba go umieścić w „Echach“.
Zdziwił się on niepomiernie przeczytawszy, że zamienił dwa strzały z panem Ludwikiem Langremont.
— Ależ my daliśmy tylko po jednym strzale — rzekł do Rival’a, z odcieniem lekkiego niepokoju.
— No, tak, po jednym tylko... — odpowiedział z uśmiechem.
— Każdy po jednym... to znaczy razem dwa.
Duroy, uważając tłómaczenie za wystarczające, nie pytał o nic więcej.
— Brawo! brawo! Obroniłeś pan sztandar dziennika! — wołał Walter, ściskając go serdecznie. — Brawo!
Wieczorem pokazał się Duroy w dwóch najgłówniejszych redakcyach i w dwóch najgłówniejszych kawiarniach bulwarowych, gdzie spotkał również i swojego przeciwnika.
Nie ukłonili się sobie. Gdyby jeden z nich był ranionym, byliby sobie uścisnęli ręce. Zresztą, każdy z nich utrzymywał, że słyszał nad głową świst kuli.
— Nazajutrz, około jedenastej, otrzymał Duroy błękitną depeszę:

„Mój Boże! jak ja się przestraszyłam! Przyjdź jutro na ulicę Konstantynopolską, ażebym cię mogła ucałować, mój najdroższy. Jakiś ty dzielny — ubóstwiam cię.

Klo..“

Poszedł na schadzkę.
— Ach! mój najdroższy, gdybyś ty wiedział, jak ja się przestraszyłam, przeczytawszy wiadomość w gazetach! — zawołała, rzucając mu się w ramiona i okrywając pocałunkami. — Opowiedz-że mi, opowiedz wszystko. Chcę wiedzieć wszystkiem.
Musiał opowiedzieć całą historyę z najdrobniejszymi szczegółami.
— Jakąż ty noc straszliwą musiałeś przebyć przed pojedynkiem! — zawołała.
— Ależ nie. Spałem wybornie.
— Ach! ja nie mogłabym nawet zmrużyć oka. A na placu? jakże tam było?
— Gdy stanęliśmy nawprost siebie — mówił dramatycznie — oddzieleni zaledwie dwudziestu krokami, ot, tak zaledwie, jak cztery razy ten pokój, Jakób, zapytawszy poprzednio, czy jesteśmy już gotowi, zakomenderował: „Ognia“. Podniosłem natychmiast ramię i wycelowałem prosto; źle tylko zrobiłem, że wziąłem za cel głową. Broń miałem twardą, a ja przywykłem do miękkich pistoletów i w ten sposób opór cyngla rzucił strzał ponad metą. Z tem wszystkiem, kula nie musiała przejść daleko. On także dobrze strzela, ten gałgan. Kula jego świsnęła mi tu i koło skroni. Czułem, jak przeleciała z impetem.
Klotylda siedząc mu na kolanach, obejmowała go silnie ramionami, jakby chcąc bronić ukochanego przed niebezpieczeństwem.
— Ach! moje biedactwo najdroższe, moje biedactwo... — szeptała.
— Ja bez ciebie obejść się nie mogę! — mówiła, wysłuchawszy tego całego opowiadania. — Muszą cię koniecznie widywać; a tymczasem obecność mego męża w Paryżu czyni to prawie niemożebnem. Niejednokrotnie miałabym wolną godzinką ranną i mogłabym przyjść cię ucałować; nie mogą jednak iść do tego obrzydliwego domu. Coby tu poradzić?
Przyszedł mu nagle pomysł:
— Ile płacisz za to mieszkanie? — zapytał.
— Sto franków miesięcznie.
— To dobrze. Zatem biorę to mieszkanie na swój rachunek i przeniosę się tu ze wszystkiem. Mieszkanie, które obecnie zajmuję, nie odpowiada już mojej obecnej sytuacyi.
Namyślała się chwilkę.
— Nie. Ja tego nie chcę — odpowiedziała w końcu.
— Dlaczegóż to? — spytał zdziwiony.
— Dlatego...
— Ależ to żadna racya. To mieszkanie podoba mi się bardzo. Jestem w niem i pozostanę tutaj. Wreszcie, przecież ono jest zapisane na moje nazwisko — mówił ze śmiechem.
— Nie, nie, nie, nie chcę... — powtarzała ustawicznie.
— No! dlaczegóż ostatecznie?
— Bo będziesz tu przyprowadzał kobiety, a ja tego nie chcę — szepnęła mu czule.
— Ależ nigdy w życiu! Daję ci słowo — zapewniał z oburzeniem.
— Nieprawda, będziesz je przyprowadzał, mimo obietnic.
— Przysięgam ci, że nie.
— Naprawdę?
— Naprawdę, słowo honoru. To jest tylko nasze mieszkanie, tylko nasze.
— W takim razie, dobrze, mój najdroższy! — zawołała, ściskając go namiętnie. Ale słuchaj, jeślibyś mnie kiedykolwiek zdradził, choćby jedyny raz nawet, wszystko pomiędzy nami będzie skończone, skończone na zawsze.
Poprzysiągł jeszcze kilkakrotnie i w końcu postanowiono, że zaraz rozgospodaruje się tutaj, ażeby być zawsze gotowym na jej przyjęcie.
— W każdym razie przyjdź do nas w niedzielą na obiad — prosiła. — Mój mąż jest tobą zachwycony.
— Ach! Doprawdy?
Pochlebiło mu to bardzo.
— Tak, zachwycony. Ale jeszcze jedno. Opowiadałeś mi, ze byłeś wychowany w zamku, na wsi, nieprawdaż?
— Tak, albo co?
— Zatem, musisz znać się wybornie na rolnictwie; on lubi o tem rozmawiać!
— Dobrze. Nie zapomną.
Pożegnała go nakoniec, uścisnąwszy kilkakrotnie, wzruszona dotąd historyą pojedynku.
— Co za zabawne stworzenie! — myślał Duroy, idąc do redakcyi.

— Co za postrzelona głowa! Kto może odgadnąć, czego chce i co lubi? A co to za zabawne małżeństwo! Co za fantazya, jaki kaprys spowodować mógł związek tego starego z tą roztrzepanicą? Jakie wyrachowanie skłoniło poważnego inspektora do poślubienia tej swawolnicy? Jaka tajemnica może się w tem mieścić? Któż odgadnie? Może to miłość, kto wie? Koniec końców, bardzo miła z niej kochanka — wywnioskował. — Gdybym ją wypuścił z rąk, byłbym dyabelnie głupi.

VIII.

Pojedynek ów postawił Jerzego w rządzie naczelnych kronikarzy Vie Française; ponieważ jednak trudno mu było o pomysły, obrał sobie za specyalność deklamowanie na temat upadku moralności, charakterów, braku zupełnego patryotyzmu i anemii honoru francuskiego. (Dummny był bardzo z wynalezienia wyrazu: „anemmia“).
Gdy zaś pani de Marelle, pełna owego dowcipu lekkiego i sceptycznego, zwanego powszechnie dowcipem paryskim, wyśmiewała się z tych tyrad, obalając je epigramami, odpowiadał z uśmiechem:
— Ba! to mi wyrobi dobrą opinie na przyszłość.
Mieszkał obecnie przy ulicy Konstantynopolskiej, gdzie przeniósł był walizę, brzytwy i mydło — cały swój dobytek. Dwa lub trzy razy tygodniowo, gdy jeszcze leżał w łóżku, zjawiała się młoda kobieta i rozebrawszy się w ciągu jednej minuty, drżąc jeszcze od zimna, wślizgiwała się do łóżka. Duroy nawzajem, obiadował co czwartek w domu de Marell’ow i starał się przypodobać mężowi, rozmawiając z nim o rolnictwie. A ponieważ i jego samego ten przedmiot bardzo zajmował, dysputowali niejednokrotnie tak żywo, że zapominali obaj o żonie, drzemiącej na kanapie. Lorka drzemała również, siedząc na kolanach ojca, lub swego Bel-Ami.
Po odejściu dziennikarza, pani de Marelle, wygłaszająca zwykle swe sądy tonem doktrynerskim, zauważała:
— Doprawdy! to bardzo przyjemny młody człowiek. Ma umysł bardzo rozwinięty.
Luty miał się już ku końcowi.
Na ulicach pachniały pierwsze fiołki, przewożone na ogrodniczych wózkach.
Horyzontu Duroy’a ani jedna nie mąciła chmurka.
Aż tu, wracając raz wieczorem do domu, ujrzał wsuniętą podedrzwi kopertę. Na marce odczytał „Cannes“. List brzmiał:

Cannes, willa Jolie.

„Kochany panie i przyjacielu. Powiedziałeś mi, nieprawdaż, że mogę liczyć na ciebie we wszystkiem? A zatem, chcę cię prosić o pewną przysługę straszną, to jest o przybycie do mnie, bym nie była sama podczas ostatnich chwil umierającego Karola. Zdaje się, że nie pociągnie dłużej niż tydzień. Wstaje jeszcze co prawda, ale doktorzy uprzedzili mię o rychłym końcu.
Nie mam już ani siły, ni odwagi, patrzeć ustawicznie na to powolne konanie, a myśl o zgonie przejmuje mnie strachem śmiertelnym.
Pana tylko jednego mogą prosić o podobną przysługą, gdyż mąź mój nie ma rodziny. Pan byłeś jego towarzyszem; i on cię wprowadził do dziennika. Przybywaj, błagam o to. Nie mam nikogo do pomocy.
Szczerze oddana przyjaciółka

Magdalena Forestier.“

Dziwne jakieś uczucie przepełniło mu serce, uczucie jakiejś swobody, przestrzeni, roztwierającej się przed nim.
— Ma się rozumieć, ze pojadą — szepnął. — Biedny Karol! Ha, trudno!
Wydawca, któremu zakomunikował list młodej kobiety, dał pozwolenie, z wielką jednak niechęcią.
— Tylko wracaj pan prędko — powtarzał. — Jesteś nam pan niezbędnie potrzebny.
Jerzy Duroy wyjechał do Cannes kuryerem nazajutrz o siódmej, uwiadomiwszy de Marell’ów telegraficznie.
Stanął na miejscu następnego dnia o czwartej po południu. Przewodnik zaprowadził go do willi „Jolie“, wśród sosnowego lasku, zapełnionego białymi domkami od Cannes aż do zatoki Juan.
Dom niewielki był i niski, w stylu czysto włoskim i stał na skraju drogi, wijącej się zygzakiem pośród drzew, a obfitującej na każdym kroku w malownicze widoki.
— Ach! panie Duroy, pani wyczekuje pana z taką niecierpliwością! — zawołał służący, otwierając drzwi przybyłemu.
— Jakże się miewa wasz pan? — zapytał.
— Ach! niedobrze! Niedługo już pociągnie.
Salon, do którego go wprowadzono, obity był perskim materyałem różowo-niebieskim. Ogromne okna wychodziły na miasto i na morze.
— Do licha! jak tu elegancko w tej willi — szepnął do siebie. — Skąd oni biorą pieniądze na to wszystko?
Szelest sukni skierował jego uwagę w przeciwną stronę.
— Jaki pan dobry, jaki dobry, że przyjechałeś! — zawołała pani Forestier, wyciągając doń obie ręce. — Jaki pan dobry! — dodała. I nagle go uścisnęła.
Zmierzyli się wzrokiem.
Bledsza była niż zwykle, szczuplejsza, lecz świeża, a wyglądała może nawet piękniej; delikatniejsza cera czyniła ją bardziej jeszcze ponętną niż zwykle.
— On jest teraz okropny — szeptała. — Czuje, iż jest stracony, i tyranizuje mnie w sposób straszliwy. Uprzedziłam go o pańskim przyjeździe. Ale gdzież pańska waliza?
— Zostawiłem ją na kolei, nie wiedząc, w którym hotelu pani poradzi mi stanąć. Chciałbym się ulokować blisko.
— Zamieszka pan tutaj, w willi — odpowiedziała, po chwilowym namyśle. — Pański pokój jest już nawet gotowy. On może umrzeć każdej chwili, a gdyby katastrofa nastąpiła w nocy, byłabym całkiem sama. Poszlę na kolej po pańskie rzeczy.
— Jak pani rozkaże — odpowiedział z ukłonem.
— Teraz chodźmy do niego, na górą — rzekła.
Poszedł za nią. Otworzyła jedne z drzwi na pierwszem piętrze i Duroy zobaczył Karola siedzącego na fotelu przy oknie i otulonego kołdrami; śmiertelnie blady, w czerwonem świetle zapadającego słońca — rodzaj trupa, patrzącego ku niemu. Odgadł raczej niż poznał swego przyjaciela.
Powietrze przepojone było ziółkami, eterem i żywicą, tą nieokreśloną i ciężką atmosferą, właściwą mieszkaniom, w których przebywa suchotnik.
Forestier z trudem podniósł rękę:
— Jak się masz — rzekł.
— Chcesz mię zobaczyć umierającego. Dziękuję ci.
— Umierającego! — z wymuszonym śmiechem zawołał Duroy. — To nie byłby widok zbyt zabawny, bym dla niego przyjeżdżał do Cannes. Przyjechałem cię odwiedzić i trochę odpocząć.
— Usiądź — rzekł chory, spuszczając głowę i pogrążając się w rozpaczliwych swych myślach.
Oddychał szybko, dyszał, a od czasu do czasu wydawał rodzaj jęku, jakby chcąc nim przypomnieć, jak bardzo jest chory.
— Spójrz pan na krajobraz! Jakie to piękne! — ozwała się pani Forestier, przystępując do okna i wskazując mu ruchem głowy roztaczający się stąd horyzont.
Na wprost nich, zasiany willami pagórek, opadał aż do ich willi, półkolem wzniesionej nad brzegiem morza; front domu zwrócony był na groblę, poza którą widniało miasto, ze strzelającą w górę starą wieżycą. Tył willi wychodził ku cyplowi Croisette naprzeciw wysp Lerynckich. Wyspy rysowały się jak dwie zielone plamy, rzucone na błękitne fale wody, a z wysoka wydawały się tak płaskie, iż można było je brać za dwa olbrzymie liście, pływające po wodnej toni.
A hen daleko, poza niknącą z drugiej strony zatoką, groblą i wieżycą, rysowała się na purpurowym horyzoncie sina wstęga wysokich garbów o dziwacznych, prześlicznych, zaokrąglonych, to znów stożkowatych wierzchołkach, kończących się niebotyczną, piramidalną górą, zanurzającą stopy w pełnem morzu.
— To Estherel — objaśniła pani Forestier.
Poza ciemnymi wierzchołkami przestrzeń cała płonęła krwawo-złotym blaskiem, rażącym wzrok patrzącego.
Duroy mimo woli przejęty był majestatycznem konaniem słońca.
— Tak, to przygniatające! — szepnął, nie znajdując wyrażenia, lepiej malującego jego zachwyt.
— Wpuść mi trochę powietrza — ozwał się Forestier do żony.
— Bądź ostrożny — odparła. — Późno już, słońce zachodzi, mógłbyś się zaziębić, a wiesz przecie, jak to dla ciebie szkodliwe.
— Mówię ci, że się duszę — rzekł z gniewnym gestem, uwydatniającym chudość warg, policzków i ostro występujące kości; mówiąc to, wykonał ruch lekki, nerwowy, jakby zadający kułaka. — Cóż cię to obchodzi, czy umrę dzień wcześniej lub później, skoro jestem... Otworzyła całe okno.
Powiew wpływającego powietrza musnął ich wszystkich pieszczotliwie. Wietrzyk był ciepły, spokojny, rozkoszny, wietrzyk prawdziwej wiosny, napełnionej już zapachem drzew i silnie pachnących krzewów, rosnących na tym pagórku. Przeważał mocny zapach żywicy i cierpki smak eukaliptusu.
Forestier pił powietrze oddechem krótkim, gorączkowym.
— Zamknij okno — rzekł znowu cicho, głosem syczącym od wściekłości.
— To mi szkodzi. Wolałbym zdechnąć w jakim lochu!
Żona powoli zamknęła okno i z czołem przyłożonem do szyby, patrzyła w dal.
Duroy zakłopotany, chciał coś powiedzieć do chorego, uspokajać go, lecz nie mógł znaleźć nic odpowiedniego.
— Więc nie czujesz się tu lepiej? — spytał wreszcie.
— Widzisz przecie — odpowiedział Karol, wzruszając niecierpliwie ramionami i ponownie chyląc głowę.
— No, ale w każdym razie przyjemniej tu, niż w Paryżu — począł znów Duroy.
— Tam, jeszcze kompletna zima. Ustawicznie pada śnieg, grad, albo też deszcz drobniutki, a o trzeciej po południu jest już tak ciemno, że trzeba zapalać światła.
— Co nowego w dzienniku? — zapytał Forestier.
— Nic właściwie. Na twego zastępcę wzięto małego Lacrin’a z dziennika Voltaire; nie jest jednak dość wytrawny. Trzeba, byś wracał rychło.
— Ja? Ja będę teraz pisywał kroniki sześć stóp pod ziemią — wyjąkał.
Myśl ta, stale zajmująca jego umysł, powracała ustawicznie, jak oddźwięk poruszanego dzwonka, zjawiając się przy każdem słowie, przy każdem zapytaniu.
Zapanowało długie milczenie, milczenie boleśne i głębokie.
Łuna zachodu gasła powoli, góry stawały się coraz czarniejsze. Zaróżowiony półcień, pierwszy wysłannik nocy, mający jeszcze w sobie odblaski gasnącego żaru, wnikał do pokoju, zbarwiając meble, ściany, malowidła, wszystkie kąciki mieszkania, tą mieszaniną, na którą się składa kolor czarny i purpurowy. Zwierciadło, umieszczone nad kominkiem, wydawało się jedną kałużą pełną krwi.
Pani Forestier stała wciąż nieruchoma, z czołem opartem o szybę.
Karol ozwał się głosem urywanym, dyszącym, przejmującym:
— Na ileż zachodów słońca jeszcze będę patrzeć?... ośm... dziesięć... piętnaście lub może dwadzieścia... a może nawet trzydzieści... więcej nie... Wy macie jeszcze przyszłość przed sobą... dla mnie kończy się już wszystko... a po mnie jednak... wszystko będzie tym samym szło trybem... jak gdybym należał jeszcze do żyjących. Wszystko, na co patrzę — mówił dalej po chwili milczenia — przypomina mi, iż mam stąd odejść... odejść niezadługo... za kilka dni może. To okropne... Nie zobaczę już potem nic... nic z tego, co mnie w tej chwili otacza... najmniejszego przedmiotu... szklanek... talerzy... łóżek, gdzie się tak wygodnie spoczywa... pojazdów... Jak to przyjemnie wyjeżdżać wieczorem na spacer... Jak ja to wszystko lubiłem!
Palcami obu rąk wykonywał ruchy lekkie, nerwowe, na poręczy fotelu, jakby grał na fortepianie. Każdorazowe zaś umilknięcie przykrzejsze było jeszcze od słów, gdyż kazało się domyślać okropnych, rozpaczliwych myśli chorego.
Duroy przypomniał sobie nagle, co mówił do niego Norbert de Varenne przed kilku tygodniami:
— Ja widzę nieraz śmierć tak blisko siebie, że chciałbym dosięgnąć ją ramieniem i odrzucić gdzieś daleko... Odnajduję ją wszędzie, na kaźdym kroku. Widzę ją w zmiażdżonych na ulicy owadach, w liściach opadających, w srebrnym włosie na brodzie mego przyjaciela i wówczas z piersi mojej wyrywa się wściekły okrzyk: „Oto ona, śmierć!“
Nie rozumiał go wówczas; teraz jednak, patrząc na Karola, wiedział już, co to znaczy. Odczuł nagle przenikający go straszliwy, nieznany dotąd niepokój i oto zdało mu się, iż obok tego dyszącego, siedzącego na fotelu człowieka, dostrzega nagle stojącą tuż koło siebie, straszliwą i ohydną śmierć. Napadła go gwałtowna chęć ucieczki, natychmiastowego powrotu do Paryża. Ach! gdyby był wiedział, nie byłby tu przyjechał.
Noc, jak gdyby przedwczesna żałoba, całkowicie zalegała pokój. Widać było tylko okno i rysującą się na jaśniejszej, lustrzanej tafli, sylwetkę stojącej wciąż nieruchomo młodej kobiety.
— No i cóż, nie przyniosą dzisiaj lampy? — zapytał niecierpliwie Forestier. — To się nazywa pielęgnować chorego.
Cień rysującego się na szybach ciała zniknął i w tejże samej niemal chwili rozległ się odgłos dzwonka elektrycznego. Za chwilę wszedł służący z zapaloną lampą i postawił ją na kominku.
— Położysz się, czy zejdziesz na obiad do jadalni? — zapytała Magdalena.
— Zejdę — odrzekł.
W ciągu godzinnego czekania na obiad wszyscy troje siedzieli nieruchomo, zamieniając czasami jakieś banalne zdanie, rzucając nic nie znaczące słowo, jak gdyby zbyt długie milczenie groziło niebezpieczeństwem. Pragnęli przerwać tę głuchą ciszę i ożywić zakrzepłe powietrze tego pokoju, w którym krążyła już śmierć.
Zapowiedziano wreszcie obiad, który wydał się Jerzemu nieskończenie długim. Nie rozmawiano wcale, jedzono w milczeniu, robiąc gałki z chleba w chwilach czekania na potrawy. Służący usługiwał jakby przesuwający się cień; Forestier nie znosił teraz najlżejszego skrzypnięcia obuwia, więc służący chodził w pantoflach. Jedynie ruch zegarowego wahadła przerywał miarowo panującą tu ciszę.
Zaledwie skończono obiad, Duroy pod pozorem zmęczenia usunął się do swojego pokoju i wsparty o poręcz okna, wpatrywał się w jasną pełnię księżyca. Jakby glob jakiej olbrzymiej lampy, rzucała ona na białe mury rozsypanych will jasność chłodną i przyćmioną, zasiewając znów morze jakby łuską ruchomą, łagodną i błyskotliwą.
Duroy myślał pod jakimby pozorem mógł wyjechać natychmiast, wynajdując zmyślone powody, telegramy lub wezwanie Waltera. Zbudziwszy się jednak nazajutrz, uznał, że ucieczka jest stanowczo niemożliwą, gdyż panią Forestier niełatwo wywieść w pole, a on straciłby niepowrotnie wszelkie korzyści poświęcenia.
— Ach, do licha! to nudne! ale cóż począć? Musi się przebywać w życiu okresy przykre. Zresztą, nie potrwa to zbyt długo!...
Czas był prześliczny. Niebo okryte było szafirem, owym szafirem południa, napełniającym serce radością, Duroy udał się nad morze, uważając, iż dosyć będzie miał czasu na odwiedzenie Forestiera.
Gdy wrócił na śniadanie, służący oznajmił mu, iż pan Forestier pytał już kilkakrotnie o niego.
— Może pan zechce wejść do niego na górę — rzekł.
Udał się do Karola. Chory zdawał się drzemać w fotelu. Żona wyciągnięta na kanapce, czytała.
Forestier podniósł głowę.
— No i cóż, jakże się miewasz? — spytał Duroy.
— Zuchowato dziś wyglądasz — dodał.
— Tak, dziś mi lepiej — szepnął suchotnik.
— Odzyskałem siły. Zjedz prędko śniadanie z Magdaleną, to wyjedziemy na spacer.
— Ot, widzi pan! dzisiaj zdaje mu się, iż jest już ocalony — rzekła młoda kobieta, znalazłszy się sam na sam z Duroy’em.
— Układa projekty od samego rana. Jedziemy w tej chwili do zatoki Juan, dla zakupienia fajansów do naszego mieszkania w Paryżu. Chce koniecznie wyjechać, choć ja strasznie się tego boję. To mu może zaszkodzić.
Gdy zajechała kareta, Forestier zeszedł na dół, opierając się silnie na ramieniu służącego. Spostrzegłszy jednak karetą zamkniętą, kazał natychmiast spuścić daszek.
— Alei, zaziębisz się — protestowała żona. — To prawdziwe szaleństwo.
— Nie, czuję się daleko lepiej — nalegał.
Jechali naprzód temi cienistemi, wijącemi się wciąż pomiędzy dwoma ogrodami alejami, które czynią z Cannes rodzaj angielskiego parku, następnie skręcili na drogę, prowadzącą do Antibes i biegnącą nad samem morzem.
Forestier dawał różne objaśnienia, w miarę miejsc przebywanych. Wskazał naprzód willę, należącą do jakiegoś hrabiego z Paryża, potem wyliczał nazwiska innych. Był wesoły, tą wymuszoną, sztuczną, nietrwałą wesołością skazańca. Wskazując na okolicę, podnosił palec, gdyż do podniesienia ręki nie miał sił.
— Ot, widzisz, tam leży wyspa Świętej Małgorzaty i zamek, w którym się ukrywał Bazaine. Że też nie zniszczą pamiątki tak hańbiącej!
Następnie przeszedł do innych wspomnień pułkowych i wyliczał nazwiska, przypominające im różnorodne historye. Nagle droga skręciła w inną stronę, odsłaniając całą zatokę Juan, z białą wioską w głębi i cyplem Antibes.
— Ach! eskadra! patrz, eskadra! — wykrzyknął Forestier z dziecinną radością.
W istocie, w pośrodku olbrzymiej zatoki widać było teraz z pół tuzina wielkich okrętów, podobnych do niebotycznych skał, pokrytych konarami i rogami jeleni. Dziwaczne one były i bezkształtne, ze swymi naroślami, wieżami i ostrogami, zanurzającymi się, jakby dla podchwycenia morskich korzeni.
Trudno było nawet pojąć, jak podobna masa może się poruszać, zmieniać miejsce; wydawała się bowiem strasznie ciężką i niejako przykutą do morskiej głębiny. Wysoka, okrągła, kołysząca się baterya, w kształcie obserwatoryum, podobna była do wieży, ostrzegającej płynące okręty o rafach podwodnych.
Wielki okręt, żaglowiec, wypłynął na otwartą przestrzeń, igrając wesoło z wiatrem. Zwinny był i lekki, w porównaniu do tych wojennych potworów żelaznych, strasznych, przysiadłych jakby na morskiej toni.
Forestier silił się, by je rozpoznać.
— „Colbert“ — mówił — „Suffren“, „Admirał Dupperé“, „Le Redoutable“, „La Devastation“. Nie mylę się... to „La Devastation“.
Przybyli za chwilę do pewnego rodzaju pawilonu o wielkich wymiarach, na którym było wypisane: „Fajanse artystyczne z zatoki Juan“ — i kareta okrążywszy szmaragdowy gazon, zatrzymała się przed wystawą sklepową.
Forestier chciał koniecznie wybrać dwa duże wazony na bibliotekę. Ponieważ jednak trudno mu było wysiąść z powozu, przynoszono mu różnorodne modele. Wybierał długo, zasięgając w tym względzie rad Jerzego i żony.
— Wiesz, to na tę szafę, w głębi mojego gabinetu — mówił. — Siedząc na fotelu, mam ją zawsze przed oczami, a lubię kształt starożytny, zwłaszcza grecki.
Przyglądał się uważnie wazom, kazał przynosić inne, wracał do pierwszych. Wreszcie wybrał i płacąc rachunek, żądał natychmiastowej wysyłki.
— Wracam do Paryża za kilka dni — tłómaczył.
Gdy wracali już do domu, jadąc brzegiem zatoki, wiatr, wydostawszy się z poza jakiejś doliny, owiał ich niespodzianie i chory zaczął kaszleć.
Z początku lekko, zwykły atak kaszlu, który się jednak potęgował, przechodząc w krztuszenie, w rodzaj czkawki i rzężenie.
Dyszał ciężko, a ilekroć chciał odetchnąć, kaszel wychodzący z głębi piersi, rozrywał mu gardło. Nic go nie mogło uspokoić. Z powozu wniesiono go do pokoju, jak dziecko, a Duroy, trzymający mu nogi, czuł każde ich wstrząśnienie, spowodowane konwulsyami płucnemi.
Nawet ciepłe łóżko, nie zdołało uśmierzyć tego gwałtownego ataku, który trwał aż do północy; nareszcie zapomocą silnych narkotyków przerwano ten spazmatyczny kaszel. Z otwartemi oczami, mając głową ułożoną wysoko na poduszkach, siedział chory, aż do samego poranka.
Pierwsze słowa, jakie przemówił, były wezwaniem golarza, gdyż miał zwyczaj golić się codziennie. Podniósł się do tej operacyi tualetowej, lecz w tejże niemal chwili zmuszonym był położyć się napowrót, a oddech jego stał się tak krótkim i ciężkim, że przerażona pani Forestier kazała obudzić Jerzego, który właśnie się położył, by udał się po doktora.
Przyprowadził natychmiast pana Gavaut, który zapisawszy jakiś napój, dał jeszcze kilka poleceń, lecz gdy odprowadzający go do drzwi dziennikarz zapytał o istotny stan chorego, odpowiedział: To już agonia.
— Jutro rano skończy niezawodnie. Musi pan uprzedzić tę biedną żonę i zawezwać ksiądza. Co do mnie, nie mam tu już nic do roboty. Zastosuję się jednak w zupełności do pańskiego życzenia.
Duroy poprosił do siebie Magdaleną.
— Doktor powiedział, iż umrze jutro. Sądzi, że należy zawezwać księdza. Co pani sądzi?
Wahała się przez chwilą, poczem zważywszy wszystko, rzekła głosem powolnym:
— Tak, to będzie lepiej... pod każdym wzglądem... Muszę go przygotować... powiem, iż proboszcz pragnie go odwiedzić... lub coś podobnego... sama jeszcze nie wiem co. Niech pan będzie tak dobry, wyszukać jakiegoś... jakiegoś księdza... Trzebaby takiego, któryby nie robił za wiele ceremonii. Staraj się znaleść takiego, któryby się zadowolnił spowiedzią, uwalniając nas od dalszych historyi.
Duroy przyprowadził jakiegoś starego kapłana, upewniając Magdalenę, że ten zgodzi się na wszystko.
Zaledwie ksiądz znalazł się w pokoju konającego, pani Forestier przeszła wraz z Jerzym do pokoju przyległego.
— To go bardzo wzburzyło — rzekła. — Gdy mu wspomniałam o księdzu, twarz jego przybrała wyraz przerażający... jakby odczuł... jakieś tchnienie... no, wie pan przecież... Zrozumiał nareszcie, iż już po wszystkiem, że ostatnie to już godziny...
Mówiąc to, była bardzo blada.
— Nigdy nie potrafię zapomnieć tego wyrazu przerażenia — mówiła dalej. — Bezwątpienia ujrzał on wówczas stojącą przed nim śmierć. Widział ją...
Do uszu ich dolatywały całe zdania. Ksiądz był cokolwiek głuchy i mówił głośno:
— Ależ nie, nie, nie jest tak źle, jak się panu wydaje. Jest pan chory, ale niema żadnego niebezpieczeństwa, a najlepszym dowodem, że przychodzą tak po sąsiedzku pana odwiedzić.
Nie dosłyszano odpowiedzi Karola. Starzec zaczął znowu:
— Nie, nie będę pana spowiadał. Pomówimy o tem, gdy pan będzie zdrowszy. Jeśli pan chce korzystać z mojej wizyty, to możesz się zresztą wyspowiadać: wcale się nie sprzeciwiam. Jestem pasterzem i korzystam z każdej sposobności przygarnięcia ku sobie owieczek.
Nastąpiło długie milczenie. Widocznie mówił teraz Forestier swym głosem cichym i bezdźwięcznym.
Nagle, rozległ się znowu doniosły głos księdza, mówiącego uroczystym tonem celebranta:
— Miłosierdzie Boga jest nieskończone powtarzaj za mną Confiteor, moje dziecko. Zapomniałeś go może, to ci pomogę. Powtarzaj za mną: Confiteor Dei omnipotenti... Beatae Mariae semper virgini...
Zatrzymywał się od czasu do czasu, jakby chcąc dać konającemu możność łatwiejszego powtarzania.
— Teraz rozpocznij spowiedź — rzekł.
Młoda kobieta i Duroy siedzieli nieruchomo, zaskoczeni dziwnym niepokojem, obezwładnieni trwogą wyczekiwania.
Chory mówił coś pocichu. Ksiądz powtórzył za nim:
— Miałeś zatem grzeszne upodobania... — mówił — a jakiej to natury moje dziecko?
— Zejdźmy trochę do ogrodu — rzekła młoda kobieta. — Nie powinniśmy słuchać jego tajemnic.
Usiedli przed domem na ławce, mając dokoła siebie rozkwitłe krzewy róż i cały gazon wonnych gwoździków, napełniających powietrze, słodkim aromatem.
— Czy wróci pani rychło do Paryża? — zapytał Duroy po chwilowem milczeniu.
— Ach! tak, niezadługo — odpowiedziała. — Gdy się to wszystko skończy.
— Za jakie dziesięć dni, nieprawdaż?
— Tak, mniej więcej.
— Czy on nie ma żadnych krewnych? — pytał dalej.
— Żadnych, oprócz dalekich kuzynów. Rodziców stracił, będąc jeszcze dzieckiem.
Patrzyli oboje na motyla, przebiegającego po barwnych gwoździkach i trzepoczącego skrzydełkami; w kielichach wonnych tych kwiatów szukał pożywienia.
Zbliżył się służący, oznajmiając, że ksiądz proboszcz już skończył. Udali się zatem do pokoju chorego.
Zdawało się, iż Forestier schudł jeszcze bardziej w ciągu ostatnich godzin.
— Do widzenia, moje dziecko — mówił ksiądz, trzymając go za ręką. — Powrócę do ciebie jutro.
I z temi słowy odszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, konający, dysząc ciężko, próbował podnieść ku żonie obie ręce, szepcząc:
— Ratuj mnie!... ratuj mnie... droga moja... nie chcę umierać... Ach! ratuj mnie... Mów, co trzeba robić, idź po doktora... Zrobię wszystko co tylko będzie potrzeba... Ja nie chcę... ja nie chcę...
Płakał. Grube, wielkie łzy spływały mu po wynędzniałych policzkach, a kąciki ust drżały jak u małych dzieci dotkniętych przykrością.
Ręce opadły mu znów na łóżko i rozpoczęły ruch powolny i regularny; zdawało się, iż chce coś zebrać z kołdry.
— Ależ to nic — szeptała żona, płacząc także. — To przesilenie. Jutro będzie ci lepiej. Przemęczyłeś się wczoraj tym spacerem.
Oddech konającego był szybszy, niż u zadyszanego długim biegiem wyżła, tak szybki, że trudno go już było policzyć, a tak słaby, że zaledwie był dosłyszalny.
— Ja nie chcę umierać... powtarzał ustawicznie. — Ach!... mój Boże... mój Boże... co się ze mną stanie? Nie zobaczę już nic... nigdy... Ach! mój Boże!...
Widocznie widział coś przed sobą, coś niewidzialnego dla drugich, lecz co w jego oczach odbijało się przestrachem i obrzydzeniem.
Nagle, wstrząsnął się gwałtownym dreszczem, przebiegającym całe jego ciało i wyjąkał:
— Cmentarz... ja... mój Boże!...
Zamilkł, nieruchomy, z twarzą przerażoną, dysząc ciężko.
Mijały godziny, na sąsiednim klasztorze zegar wybił południe. Duroy wyszedł na śniadanie... i wrócił dopiero po godzinie. Pani Forestier nie chciała przyjąć żadnego posiłku. Chory leżał wciąż nieruchomo. Przesuwał ciągle palcami po prześcieradle, jakby chcąc je przyciągnąć do twarzy.
Młoda kobieta siedziała na fotelu przy nogach chorego. Duroy usiadł obok niej — czekali w milczeniu.
Była tu i dozorczyni, przysłana przez doktora, a drzemiąca w tej chwili przy oknie.
Duroy zaczynał także drzemać, gdy naraz, pod wpływem jakiegoś dziwnego odczucia, szeroko otworzył oczy i ujrzał oczy Karola gasnące jak dwa dopalające się światła. Lekka czkawka wzruszyła jeszcze gardłem konającego, a w kącikach ust ukazały się dwie cieniutkie strugi krwi, które spłynęły następnie na bieliznę. Ręce zaprzestały strasznej swej wędrówki. Przestał oddychać.
Żona zrozumiała i krzyknąwszy, rzuciła się na kolana, kryjąc twarz w poduszkach i szlochając.
Jerzy, przerażony i zdumiony, machinalnie zrobił znak krzyża. Dozorczyni rozbudzona zbliżyła się do łóżka:
— Już po wszystkiem — rzekła.
— Nie myślałem, że to tak prędko nastąpi — rzekł Jerzy z westchnieniem ulgi, odzyskując stopniowo równowagę.
Po pierwszem wrażeniu i pierwszych łzach wylanych, zajęto się natychmiast przygotowaniami do pogrzebu. Duroy biegał do późnego wieczora.
Wściekle był głodny po powrocie. Pani Forestier również się trochę posiliła, poczem zasiedli oboje, by czuwać przy zwłokach.
Na małym, nocnym stoliku paliły się dwie świece, a obok stał talerz, napełniony wodą, w której zanurzała się gałązka mimozy, gdyż nie znaleziono potrzebnego w takich razach bukszpanu. Sami byli oboje, obok tego, który już nie istniał. Siedzieli w milczeniu, zadumani, patrząc na nieboszczyka.
Jerzy, pod wpływem jakiejś siły magicznej, wpatrywał się uparcie w umarłego. Umysł jego i oko, jakby zaczarowane, spoczywały ustawicznie na tej wychudzonej twarzy, wydającej się jeszcze bardziej zapadłą, pod migotliwem światłem. Więc to był on, jego przyjaciel, Karol Forestier, rozmawiający z nim jeszcze wczoraj. Jakaż to dziwna i straszna rzecz, ten ostateczny zanik człowieka! Ach! przypomniały mu się teraz słowa, wypowiedziane kiedyś przez Norberta de Varenne. „Człowiek nie powraca nigdy.“ — Urodzą się miliony istot podobnych, mających takież same oczy, nos, usta, czaszką, wypełnioną myślami — nigdy jednak nie powróci ten, który spoczywa oto cicho na tem łożu.
Przez szereg lat żył, jadł, śmiał sią, kochał, miał nadzieje, jak wszyscy inni. A teraz było już po wszystkiem, po wszystkiem dla niego, po wszystkiem, na wieki! Życie! dni kilka, a potem nic — nic! Człowiek się rodzi, rośnie, jest szczęśliwym, żywi nadzieje — a potem umiera! Bądź zdrów człowieku! mężczyzno czy kobieto, nie powrócisz już nigdy na tę ziemię! A jednak, każdy nosi w sobie gorączkowe jakieś, nieokreślone pragnienie nieśmiertelności. Każdy jest pewnym rodzajem wszechświata — we wszechświecie i każdy znika niezadługo w gnojowisku nowych zarodków. Rośliny, zwierzęta, ludzie, gwiazdy, światy, wszystko ożywia się, a potem umiera, po to, by w innej formie powstać. Nie powraca jednak nigdy tenże sam człowiek, robak lub planeta!
Trwoga straszna, nieokreślona przygniatała umysł Jerzego; przerażenie wobec tego bezgranicznego, nieuniknionego prawa, niszczącego bezpowrotnie istnienie tak krótkie i marne. Pochylił czoło pod tą groźbą. Myślał o muchach, żyjących zaledwie przez kilka godzin, o zwierzętach, istniejących dni kilka, o człowieku, żyjącym lat kilka, i ziemiach, istniejących przez kilka wieków. Jakaż więc różnica między jednemi a drugiemi? Kilka chwil więcej — ot i wszystko!
Odwrócił oczy, by nie patrzeć dłużej na trupa.
Pani Forestier, z pochyloną głową, zdawała się być pogrążoną w zadumie bolesnej. Piękne jej blond włosy wyglądały tak uroczo przy tej smutnej twarzy, że słodkie jakieś wrażenie, jakby podmuch nadziei, wniknęło do serca młodego człowieka. Po cóż się martwić, skoro miał przed sobą jeszcze lat tyle?
Zaczął się jej przypatrywać. Nie zwracała na niego uwagi, zajęta jedynie własnemi myślami.
— Oto jedyne w życiu szczęście: miłość! — myślał. — Szczęście objęcia ukochanej kobiety! To kres ludzkiej rozkoszy!
Jakie szczęście miał ten zmarły, że spotkał tak miłą i rozumną towarzyszkę. W jaki sposób się poznali? Jak ona mogła się zgodzić na połączenie z tak biednym i mało zdolnym człowiekiem? Jakim sposobem potrafiła z niego coś zrobić?
Zaczął myśleć o wszystkich tajemnicach życiowych. Przypomniał sobie szepty co do hrabiego Vaudrec’a, który jakoby miał ją wyposażyć i wydać za mąż.
Co też ona teraz pocznie z sobą? Za kogo wyjdzie: za deputowanego, jak przypuszczała pani de Marelle, lub może za dziarskiego jaskiego chłopca, któryby przewyższał Forestiera? Czy ona też ma jakie plany, projekta, marzenia ukryte? Jak bardzo chciałby o tem wiedzieć! Ale cóż go to właściwie obchodzi? Zadał sobie to pytanie i naraz zrozumiał, że ta jego troska o nią pochodzi z ukrytych, niewyraźnych a tajemnych myśli, które sobie uświadomić możemy, grzebiąc w najtajniejszych pokładach duszy.
Tak, dla czegóż nie miałby spróbować, czy nie uda mu się podbić dla siebie tego serca? Jakiż on byłby z nią silny i niebezpieczny dla innych! Jak mógłby zajść prędko, daleko i niezawodnie. Dlaczegóż nie miałoby mu się powieść? Czuł dobrze, że jej się podoba, że miała dla niego więcej nawet, niż sympatyę, jedno z tych uczuć, które rodzi się pomiędzy dwiema naturami podobnemi, a polega na wzajemnem przyciąganiu się i pewnego rodzaju niemem wspólnictwie.
Ona wie przecież, że jest inteligentny, odważny, zacięty; mogła mieć do niego zaufanie. Czyż nie zawezwała go w chwili tak poważnej? Po cóż go przywołała? Czyż nie miał dopatrywać się w tem pewnego wyboru, rodzaju wyznania, jakiegoś określenia stosunku? Myślała o nim w chwili, gdy miała zostać wdową; może właśnie dlatego, ze marzyła o tym, który stanie się nowym jej towarzyszem, sprzymierzeńcem?
Uczuł gwałtowną chęć dowiedzenia się o wszystkiem, poznania jej zamiarów. Miał odjechać pojutrze, nie mogąc przecież zostać tu sam na sam z młodą kobietą. Trzeba się zatem spieszyć; trzeba przed powrotem do Paryża wywiedzieć się zręcznie i delikatnie o jej zamiarach, nie pozwolić, by uległa może innemu pretendentowi, związać ją z sobą bezpowrotnie.
W pokoju panowała cisza głęboka. Jedynie rytmiczny dźwięk stojącego na kominku zegara przerywał ciszę niezamąconą.
— Musi pani być bardzo zmęczoną — szepnął.
— Tak, ale przedewszystkiem jestem straszliwie przybitą — odpowiedziała.
Dźwięk ich głosu, dziwnie brzmiącego w tym pokoju, przeraził ich oboje. Spojrzeli jednocześnie na twarz zmarłego, jakby spodziewali się dostrzedz lekkie jego poruszenie, usłyszeć głos, jakim przemawiał do nich przed kilku jeszcze godzinami.
— Ach! to straszny cios dla pani — mówił dalej Duroy. — Nietylko cios, ale i całkowita zmiana w życiu, prawdziwy przewrót całej istoty.
Westchnęła przeciągle, bez odpowiedzi.
— Jakie boleśnie dla młodej kobiety — zaczął znowu — zostać tak zupełnie osamotnioną.
Umilkł. Kobieta milczała uparcie.
— W każdym razie — wyszeptał — wie pani przecież o istniejącym między nami układzie. Rozporządzaj mną, jak ci się podoba. Należę do ciebie w zupełności.
Podała mu rękę, rzucając na niego jedno z tych spojrzeń melancholijnych i słodkich, przenikających nas do szpiku kości.
— Dziękuję — szepnęła. — Jesteś pan dobry, bardzo dobry. Gdybym śmiała i mogła coś zrobić dla pana, odpowiedziałabym również: Proszę na mnie liczyć.
Ujął ofiarowaną mu dłoń i trzymał w uścisku, pełen gorącej żądzy ucałowania jej. Uczynił to nareszcie i podniósłszy ją do ust, długo trzymał przy wargach delikatną, ciepłą, rozgorączkowaną i wonną rękę.
Gdy jednak uczuł, że przyjacielska ta pieszczota zaczyna się przedłużać, opuścił zwolna tę drobną dłoń, która opadła niedbale na kolana młodej kobiety.
— Tak, będę bardzo osamotniona — przemówiła poważnie — postaram się jednak być silną.
Sam nie wiedział, w jaki sposób ma jej dać do poznania, że byłby szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, gdyby mógł posiąść ją w zupełności. Nie mógł jednak powiedzieć tego w tej chwili, w tem miejscu, wobec tego trupa; mógł natomiast znaleść jeden z owych frazesów dwuznacznych, przyzwoitych i skomplikowanych, które w formie ukrytej wyrażają wszystko, co wyjawić pragniemy.
Powstrzymywał go jednak ten trup, sztywny, rozciągnięty na łóżku, a znajdujący się tak blisko. Co więcej, w zamkniętym tym pokoju czuć już było od chwili pewien odór, jakby zgniły oddech, wychodzący z tej nadpsutej piersi, ów pierwszy podmuch rozkładu, jakim biedni umarli, rozciągnięci na łóżku, przerażają dozorujących ich krewnych; podmuch straszliwy, który napełnić ma niebawem wnętrze trumny.
— Czy nie możnaby otworzyć trochę okna? — zapytał. — Zdaje mi się, iż powietrze tu niedobre.
— I owszem — odpowiedziała. — Sama już to spostrzegłam.
Podszedł do okna i otworzył. Cała wonna świeżość nocy owiała pokój i zamąciła światło gromnic. Księżyc, jak poprzedniego wieczora, oblewał swymi jasnymi i spokojnymi promieniami mury białych wili, srebrząc jasną tafią morza.
Duroy pijąc to powietrze, uczuł nagle wstępującą weń nadzieją, jakby przeczucie szczęścia.
— A może pani odetchnie cokolwiek? Czas taki cudowny.
Zbliżyła się doń powoli i wsparła łokciami na oknie.
Wówczas cichym głosem szepnął:
— Proszą mnie posłuchać i zrozumieć, co chcą powiedzieć. Przedewszystkiem proszą się nie oburzać, że będę mówił o takich rzeczach w chwili podobnej, lecz wyjeżdżam pojutrze, a gdy pani powróci do Paryża, może już być dla mnie wszystko stracone. Rzecz jest taka... Pani już wie, że jestem biedakiem, bez majątku, mogącym jednak dojść do czegoś. Mam wiele silnej woli, trochę sprytu i inteligencyi, jak mi się zdaje, i jestem na drodze, na bardzo dobrej drodze. Z człowiekiem, stojącym u mety — wiadomo, co się bierze, z człowiekiem rozpoczynającym drogę, nie można przewidzieć, do czego dojdzie. Tem gorzej, lub tem lepiej. Otóż, będąc niegdyś u pani, powiedziałem ci, że najgorętszem mojem marzeniem byłoby poślubienie podobnej ci kobiety. Powtarzam i dzisiaj to pragnienie. Proszą nie odpowiadać. Pozwól mi pani powiedzieć wszystko. Nie zanoszę dziś do ciebie żadnej prośby. Miejsce i chwila uczyniłyby ją odrażającą. Idzie mi jedynie o to, byś wiedziała, że od jednego twego słowa zależy całkowicie moje szczęście, że możesz uczynić ze mnie braterskiego przyjaciela, lub męża, stosownie do twojej woli, że cała istota moja i serce w zupełności do ciebie należą. Nie chcę, by mi pani teraz odpowiadała, nie chcę nawet, byśmy powrócili tu do tego przedmiotu. Gdy spotkamy się w Paryżu, pozwoli mi pani odgadnąć swe postanowienie. Do tej pory ani słowa, nieprawdaż?
Powiedział to wszystko, nie patrząc na nią, jakby wysyłał te wyrazy w noc, roztaczającą się przed nim, a ona znów była tak nieruchoma, tak zapatrzona w krajobraz, oświetlony bladym księżycem, że zdawała się nie słyszeć nawet jego słów.
I stali tak długo, oparci na oknie, tuż obok siebie, zadumani i milczący.
— Trochę za chłodno — rzekła wreszcie.
Wróciła do łóżka umarłego. Jerzy poszedł za nią.
Zbliżywszy się poznał, że w istocie ciało Forestier’a zaczęło się rozkładać; odsunął swój fotel, nie mogąc znieść tego odoru zgnilizny.
— Trzeba będzie włożyć go zaraz rano do trumny — rzekł.
— Tak, oczywiście — odpowiedziała. — Stolarz przyjdzie około ósmej.
— Biedny chłopiec! — westchnął Duroy.
Ona również wyrzuciła z piersi głębokie westchnienie rezygnacyi.
Oswojeni już cokolwiek ze śmiercią, mniej przypatrywali się teraz nieboszczykowi, godząc się w myśli na to zniknięcie, które przed chwilą jeszcze przerażało ich i oburzało — ich, również śmiertelnych i znikomych.
Siedzieli w milczeniu, podług zwyczaju czuwając przy umarłym. Koło północy jednak Duroy zdrzemnął się pierwszy. Gdy się przebudził, spostrzegł, że pani Forestier śpi również; poprawił się więc w fotelu, usiadł wygodniej i zamykając ponownie oczy, mruknął:
— Do licha! w łóżku jednak wygodniej.
Obudził go nagle jakiś szmer. Wchodziła dozorczyni. Był już dzień. Siedząca naprzeciw kobieta wydawała się równie, jak on, zdziwiona. Była cokolwiek blada, lecz mimo nocy spędzonej na krześle, była zawsze piękną i milutką.
Duroy spojrzał na nieboszczyka.
— Ach! jego broda! — krzyknął wstrząśnięty dreszczem.
Na tem rozkładającem się ciele, broda wyrosła w kilka godzin tak, jak u żyjącego w ciągu dni kilku.
Patrzyli ze zdumieniem na ten dalszy ciąg życia po śmierci, jakby na jakiś cud straszliwy, na jakąś nadludzką groźbę zmartwychwstania, coś anormalnego i przerażającego, coś, co wstrząsa i w pomieszanie wprawia rozum człowieka.
Udali się następnie na parogodzinny spoczynek, po którym, około jedenastej, ułożywszy Karola do trumny, uczuli się naraz swobodniejsi, jakby rozpogodzeni. Usiedli przy śniadaniu naprost siebie, z chęcią rozmawiania o czemś weselszem, pocieszającem, z chęcią powrotu do życia, po załatwieniu się ze śmiercią.
Przez otwarte szeroko okno wpływało całą falą łagodne ciepło wiosenne, wnosząc wonny podmuch kwitnących pod oknami gwoździków.
Magdalena zaproponowała przejście się po ogrodzie i zaczęli przechadzać się zwolna około szmaragdowego gazonu, oddychając z rozkoszą ciepłem powietrzem, napełnionem zapachem żywicy i eukaliptusów.
— Słuchaj, kochany przyjacielu — ozwała się nagle, nie patrząc na niego, jak on to uczynił ubiegłej nocy, w pokoju, tam na górze.
Mówiła powoli, cicho, poważnie. — Słuchaj, kochany przyjacielu, namyśliłam się już dobrze... nad tem, coś mi powiedział dziś w nocy i nie chcę cię zostawić teraz bez słowa odpowiedzi. Zresztą, nie odpowiem dzisiaj ani tak, ani nie. Poczekajmy jeszcze, zobaczymy, co będzie, poznamy się lepiej. Przedewszystkiem, namyśl się dobrze. Nie daj się porwać pierwszemu popędowi. Jeżeli mówię z tobą o tem w tej chwili, gdy biedny Karol nie został jeszcze nawet pochowany, to dlatego jedynie, że po tem, coś mi mówił, pragnę, byś się dowiedział dokładnie, jaką jestem i jeśli nie posiadasz... charakteru, zdolnego do zniesienia mnie, abyś przestał nosić się z myślami, wypowiedzianemi niedawno. Słuchaj, co powiem i zrozumiej dokładnie. Małżeństwa nie uważam jako krępujący łańcuch, lecz jako pewien rodzaj spółki. Żądam swobody, swobody całkowitej w mych czynach, w mych przedsięwzięciach, postępowaniu, we wszystkiem. Nie zniosłabym najlżejszej kontroli, zazdrości lub krytyki. Zobowiązałabym się, oczywiście, nie skompromitować nigdy człowieka, któregobym nazwisko nosiła, i nie narazić go na wstyd lub śmieszność. Jednakowoż człowiek ten musiałby się zgodzić najzupełniej, że będzie uważać mnie za równą sobie, za towarzyszkę, a nie za poddaną lub też posłuszną i uległą małżonkę. Wiem dobrze, że przekonania moje różnią się od zwykle przyjętych, lecz nie zmienię ich ani trochę. Taką jestem.
Dodaję jeszcze: nie odpowiadaj mi teraz; byłoby to bezużyteczne i niewłaściwe. Zobaczymy się później i wrócimy do tego przedmiotu.
Teraz idź pan na przechadzkę. Ja wracam do niego. A zatem do wieczora!
Duroy złożył długi pocałunek na ręce Magdaleny i oddalił się bez słowa.
Wieczorem zobaczyli się dopiero przy obiedzie, poczem udało się każde do swego pokoju. Upadali ze znużenia.
Karol Forestier pochowany został nazajutrz, bez żadnej okazałości, na cmentarzu w Cannes. Duroy pospieszył do kuryera, wychodzącego do Paryża o pół do drugiej po południu.
Pani Forestier odprowadziła go na stacyę. Przechadzali się spokojnie po wybrzeżu, aż do chwili nadejścia pociągu, rozmawiając o rzeczach obojętnych.
Nadszedł wreszcie pociąg bardzo mały, prawdziwy kuryer, składający się z pięciu zaledwie wagonów.
Dziennikarz wybrał miejsce dogodne, poczem wyszedł jeszcze na chwilkę rozmowy z młodą kobietą. Owładnęła nim raptownie jakaś tęsknota, smutek, żal gwałtowny, jakby się lękał, iż utraci ją na zawsze.
Rozległ się głos urzędnika:
— Marsylia, Lyon, Paryż, proszę wsiadać.
Duroy zajął miejsce i oparłszy się łokciami na oknie wagonu, rzucił jeszcze kilka słów na pożegnanie. Lokomotywa wyrzuciła z siebie przeciągły świst i pociąg ruszył z miejsca.
Młody człowiek, wychylony przez okno, patrzył na stojącą nieruchomo i śledzącą go wzrokiem kobietą. Nagle, gdy miał ją już stracić z oczu, przyłożył obie ręce do ust i posłał jej pocałunek.
Kobieta odpowiedziała mu, lecz dyskretnie, z pewnem wahaniem i namysłem.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


I.

Jerzy Duroy wrócił do dawnego trybu życia.
Zamieszkawszy teraz w mieszkaniu parterowem przy ulicy Konstantynopolskiej, prowadził życie bardzo poważne, jak człowiek, przygotowujący się do nowej ery. Nawet jego stosunek z panią de Marelle przypominał stosunek małżeński, jak gdyby wprawiał się już zawczasu do bliskiej zmiany, a kochanka jego, zdziwiona tym jego spokojem, powtarzała ze śmiechem:
— Jakiż z ciebie safanduła! gorszy jeszcze od mojego męża. Nie warto było zmieniać!
Pani Forestier nie powracała dotąd. Opaźniała wyjazd z Cannes. Jeden tylko odebrał od niej list, zapowiadający powrót na połowę kwietnia; w liście tym jednak nie było najmniejszej nawet aluzyi do ich pożegnania. Czekał. Teraz stanowczo był już zdecydowanym użyć wszelkich środków, mogących zapewnić mu to małżeństwo, gdyby ona chciała się cofnąć. Wierzył jednak w swoją gwiazdę, w ten czar, jaki czuł w sobie, w ową siłą nieokreśloną i nieprzezwyciężoną, której ulegały wszystkie kobiety.
Krótki bilecik oznajmił mu, że godzina stanowcza nadchodzi.

„Jestem w Paryżu. Proszą mnie odwiedzić.
Magdalena Forestier“.

Ani słowa więcej. Odebrał te wiadomość rano o dziewiątej, a o trzeciej po południu był już na stanowisku. Wyciągnęła do niego obie ręce, uśmiechając się przytem swym miłym, ponętnym uśmiechem, a oczy ich skrzyżowały się i wpatrzyły w same białka.
— Jaki pan byłeś dobry, przyjeżdżając tam do mnie, w okolicznościach tak przykrych rzekła wreszcie.
— Byłbym zrobił wszystko, coby mi pani rozkazała — odpowiedział.
Usiedli. Magdalena wypytywała o państwo Walterów, o wszystkich współpracowników, o dziennik.
— Brakuje mi tego wszystkiego, brakuje bardzo — mówiła. — W duszy, stałam się już dziennikarką. Lubię ten zawód.
Umilkła. Zdawało mu się, że rozumie, że chwyta w jej uśmiechu, w jej tonie głosu, w słowach nawet, pewien rodzaj zachęty i chociaż przyrzekał sobie nie naglić tej sprawy, wyjąkał jednak:
— Zatem... czemuż... czemuż nie miałaby pani wrócić do... tego zawodu... pod... nazwieskiem Duroy?
Spoważniała nagle, i kładąc mu ręką na ramieniu, rzekła:
— Nie mówmy jeszcze o tem.
Zrozumiał jednak, iż się zgadza i padłszy przed nią na kolana, począł namiętnymi pocałunkam i okrywać jej ręce, powtarzając głosem przerywanym:
— Dziękuję, dziękuję. Ach! jak ja cię kocham!
Magdalena podniosła się z kanapki. Poszedł i on za jej przykładem i spostrzegł, że była bardzo blada. Zrozumiał więc, iż musiał się jej oddawna podobać, a ponieważ stali na prost siebie, objął ją ramieniem, a następnie ucałował w czoło, długim, tkliwym i poważnym pocałunkiem. Gdy nareszcie oswobodziła się z uścisku, rzekła powoli:
— Słuchaj przyjacielu, nie jestem jeszcze na nic zdecydowaną. Być jednak może, że powiem „tak“. Musisz mi jednak przyrzec najgłębszą tajemnicę, aż do chwili, w której cię od niej uwolnię.
Przysiągł, a następnie oddalił się z sercem wypełnionem radością bezmierną.
Od tej chwili stał się bardzo ostrożnym co do wizyt składanych Magdalenie i nie dopraszał się już przyzwolenia bardziej stanowczego, gdyż umiała ona w taki sposób mówić o przyszłości, tak wymawiać to słowo „później“, układać projekty o przyszłości obojga, tak wiązać je z sobą, że to wszystko odpowiadało mu lepiej i delikatniej, niż najwyraźniejsze mogłyby uczynić słowa.
Duroy pracował wytrwale, stał się nadzwyczaj oszczędnym, chcąc odłożyć trochą grosza na pierwsze chwile swojego małżeństwa i z rozrzutnika przemienił się w prawdziwego skąpca.
Minęło już lato i jesień, a nikomu nie przyszło do głowy najlżejsze nawet podejrzenie. Spotykali się bowiem rzadko i najnaturalniej w świecie.
Pewnego wieczoru Magdalena, patrząc Jerzemu bystro w oczy, spytała:
— Czy nic jeszcze nie wspomniałeś pan o naszym projekcie pani de Marelle?
— Nie, kochana przyjaciółko. Przyrzekłszy ci sekret, nie wspominałem o tem przed żywą duszą.
— A więc czas, by ją już uprzedzić o tem. Ja biorą na siebie panią Walter. W tym tygodniu, dobrze?
Zaczerwienił sią.
— Dobrze, zaraz jutro — odpowiedział.
Odwróciła powoli oczy, jakby nie zauważyła była jego pomieszania i zaczęła powtórnie:
— Jeźli chcesz, moglibyśmy się pobrać na początku maja; byłoby to najodpowiedniej.
— Z radością poddaję się wszystkiemu.
— Dziesiątego maja, w sobotę, przypada dzień moich imienin. Dzień ten najbardziej by mi się podobał.
— Dobrze, niech będzie dziesiątego maja.
— Rodzice twoi mieszkają w okolicach Rouen, nieprawdaż? Tak mi przynajmniej opowiadałeś.
— Tak, w okolicach Rouen, w Canteleu.
— Cóż oni tam robią?
— Oni są... mają maleńką posiadłość.
— Ach! Pragnę bardzo ich poznać.
Zamyślił się, pełen niepokoju.
— Ale... bo to... oni są...
Potem zdobywszy się na prawdziwą odwagę, przemówił:
— Moja najdroższa, to są chłopi, karczmarze, którzy pracują w krwawym pocie, wychowali mnie i umożliwili ukończenie nauk. Ja nie wstydzę się ich bynajmniej, lecz ich... prostota... ich... wieśniacza prostota... mogłaby cię może wprowadzić w kłopot.
Uśmiechnęła się słodko i twarz jej rozjaśniła się dobrocią.
— Nie — odpowiedziała. — Będę ich bardzo kochać. Pojedziemy ich odwiedzić. Chcę tego. Powrócimy jeszcze do tej kwestyi. Ja również jestem córką biednych ludzi, lecz straciłam moich rodziców. Nie mam już na świecie nikogo... — Wyciągnęła ku niemu ręką i dodała: — Prócz ciebie.
Czuł się rozrzewnionym, wzruszonym, podbitym, jak przez żadną dotychczas kobietę.
— Myślałam o czemś — mówiła dalej — ale to dosyć trudne do wypowiedzenia.
— Cóż takiego? — zapytał.
— Otóż widzisz, mój drogi, jestem jak wszystkie inne kobiety, mam... słabostki, małostki, lubię, co błyszczy, co dźwięczy. Pragnęłabym bardzo nosić nazwisko szlacheckie. Czy nie mógłby pan z okazyi naszego małżeństwa... oszlachcić się trochę?
Teraz ona znowu się zaczerwieniła, jakby proponowała mu coś niestosownego.
— Dawno już myślałem o tem — odpowiedział z prostotą — tylko nie wydawało mi się to tak łatwe.
— Dlaczegóż?
— Bo boję się, czy to nie będzie śmiesznem — odpowiedział ze śmiechem.
— Ależ wcale nie, bynajmniej — odpowiedziała wzruszając ramionami. — Wszyscy tak robią i nikt się z tego nie śmieje. Rozdziel pan swoje nazwisko na „Du Roy“. To brzmi wybornie.
— Nie, to nie będzie dobrze — odpowiedział bez namysłu, jak człowiek, znający doskonale kwestyę poruszoną. — Sposób to nazbyt powszedni, nazbyt znany. Myślałem już nad tem, by przybrać nazwą miejsca urodzenia, początkowo, jako pseudonim literacki, potem łączyć je zwolna z mojem nazwiskiem, a z czasem rozdzielić, jak radzisz, moje nazwisko.
— Miejsce twego urodzenia, to Canteleu? — zapytała.
— Tak.
— Nie — rzekła po namyśle. — Nie podoba mi się zakończenie. Jak sądzisz, czy nie moglibyśmy zmienić cokolwiek ten wyraz... Canteleu?
Wzięła ze stołu pióro i zaczęła kreślić wyrazy, badając ich wygląd.
— Patrz, patrz! — zawołała nagle.
Przysunęła mu ćwiartką papieru, na której wyczytał: „Pani Duroy de Cantel“.
Po chwilowym namyśle zadecydował z powagą:
— Tak, to bardzo dobrze.
Magdalena powtarzała z zachwytem:
— Duroy de Cantel, Duroy de Cantel, pani Duroy de Cantel. To wybornie, ach! wybornie!
— A zobaczysz jak łatwo ludzie się do tego przyzwyczają — dodała z przekonaniem. — Trzeba tylko korzystać ze sposobności. Później byłoby już zapóźno. Od jutra zacznij podpisywać swoje kroniki: „D. de Cantel“, a echa poprostu Duroy. W prasie podobne rzeczy zdarzają się codziennie, i nikt się nie zadziwi, czytając nowy przydomek dziennikarza. Gdy się pobierzemy, będziemy mogli większą jeszcze zaprowadzić zmianę, oświadczając przyjaciołom, że przez skromność tylko zarzuciłeś du, z powodu ówczesnej swej pozycyi socyalnej, a można i nic nie mówić. Jak na imię twemu ojcu?
— Aleksander.
— Aleksander, Aleksander — szepnęła kilkakrotnie, wsłuchując się uważnie w brzmienie zgłosek, poczem na ćwiartce czystego papieru napisała:
„Państwo Aleksandrowie du Roy de Cantel mają zaszczyt zawiadomić o zawartem małżeństwie ich syna, pana Jerzego du Roy de Cantel z panią Magdaleną Forestier“.
Zachwycona, przypatrywała się przez chwilę nakreślonym wyrazom, wreszcie oświadczyła:
— Trochę wprawy, a można dojść do wszystkiego.
Gdy Jerzy, zdecydowany najzupełniej na noszenie nazwiska du Roy, a nawet du Roy de Cantel znalazł się na ulicy, wydało mu się, że zaszło coś nadzwyczaj ważnego. Szedł krokiem śmielszym, niż zwykle, z głową do góry i wąsikiem dumnie podkręconym, jak przystało szlachcicowi. Czuł w sobie radosną chęć opowiadania wszystkim przechodniom:
— Nazywam się du Roy de Cantel.
Zaledwie jednak wrócił do domu, myśl o pani de Marelle zaniepokoiła go silnie i napisał do niej zaraz bilecik, prosząc o schadzkę nazajutrz.
— To będzie twardy orzech do zgryzienia — myślał. — Spadnie na moją głowę prawdziwy huragan.
Ostatecznie jednak powziął decyzyę, z ową właściwą mu beztroską, pozwalającą lekceważyć wszystkie możliwe nieprzyjemności życiowe, i zabrał się do pisania fantastycznego artykułu o nowych podatkach i sposobach doprowadzenia budżetu do równowagi. W artykule tym poruszył kwestye nowego źródła dochodu, przez opodatkowanie szlachectwa i herbu, na sto franków rocznie, a tytułów, począwszy od barona aż do księcia, na pięćset do tysiąca pięćset franków.
Skończywszy, podpisał D. de Cantel.
Nazajutrz otrzymał od kochanki małą niebieską depeszę, oznajmiającą, że przybędzie o godzinie pierwszej.
Oczekiwał ją z pewną gorączką, zdecydowany jednak na zerwanie całego stosunku, na wypowiedzenie wszystkiego odrazu, a gdy minie już pierwsze uniesienie, postanowił jej dowieść w sposób rozsądny, że on nie może przecież pozostać całe życie kawalerem, a ponieważ pan de Marelle upiera się przy życiu, więc on musi pomyśleć o innej, by mieć ostatecznie prawną towarzyszkę życia.
A jednak był wzruszonym. Na odgłos dzwonka serce zaczęło mu bić jak młotem.
— Dzień dobry Bel Ami — zawołała, rzucając mu się w ramiona.
Czując jednak pewien chłód w jego uścisku, spojrzała nań bystro i spytała:
— Co ci jest?
— Siadaj, moja droga. Musimy się rozmówić poważnie.
Odrzuciwszy woalkę, usiadła, nie zdejmując kapelusza. Czekała w milczeniu.
Spuścił oczy; przygotowywał wstęp. Nareszcie głosem powolnym zaczął:
— Kochana przyjaciółko, widzisz przed sobą człowieka bardzo wzburzonego, bardzo smutnego i zakłopotanego tem, co ci ma wyjawić. Kocham cię bardzo, kocham z całego serca, dlatego też obawa sprawienia ci przykrości bardziej mnie jeszcze gnębi, niż sama wiadomość, której ci mam udzielić.
Pobladła gwałtownie i drżąc cała, rzekła głosem stłumionym:
— Co ci jest? Mów prędko!
— Co mi jest? Żenię się — przemówił głosem smutnym, lecz stanowczym, w którym przebijało to udane zgnębienie, z jakiem zawiadamiamy o spadającem na nas nieszczęściu-szczęściu.
Wyrzuciła z siebie głębokie westchnienie kobiety bliskiej omdlenia, westchnienie bolesne, pochodzące z głębi piersi i nie mogąc wymówić słowa, poczęła dyszeć gwałtownie.
Widząc, ze milczy, mówił dalej: — Ty nie pojmujesz nawet, ile cierpiałem, zanim doszedłem do ostatecznej tej decyzyi. Nie posiadam jednak ani pozycyi, ani majątku. Jestem samotny, zaprzepaszczony w Paryżu. Potrzebowałem koniecznie mieć kogoś, coby przedewszystkiem był dla mnie radą, pociechą i podporą. Szukałem wspólniczki, sprzymierzonej i znalazłem to wszystko!
Umilkł, spodziewając się, że odpowie, że wybuchnie straszliwym gniewem, że obrzuci go gwałtownemi przekleństwy.
Ona jednak milczała. Prawą ręką przyciskała serce, jakby chciała je uspokoić, wciąż oddychając krótko, szybko, jakby z trudem, gdy dreszcz wstrząsał raz po raz jej głową i piersiami.
Ujął opartą na poręczy fotelu rękę: wyrwała mu ją gwałtownie, a po chwili, jakby zapadając w pewien rodzaj przytępienia umysłowego, szepnęła:
— Ach!... mój Boże...
Ukląkł przed nią, nie śmiejąc jej jednak dotknąć i onieśmielony tem milczeniem bardziej, niż gdyby widział najsilniejsze jej uniesienie, mamrotał:
— Klo, moja maleńka Klo, zrozum przecież moje położenie, zrozum dobrze, czem jestem. Ach! gdybym mógł się z tobą ożenić, cóźby to było za szczęście! Ale ty jesteś mężatką. Cóż mogę na to poradzić? Rozważ tylko, no, rozważ! Trzeba przecież, bym sobie wyrobił w świecie stanowisko, a nie mogę tego dokonać, dopóki nie będę miał własnego domu. Ach! gdybyś ty wiedziała!... Są dni, w których pragnąłbym zamordować twojego męża...
Mówił głosem cichym, słodkim, głosem który wpadał w ucho niby urocza melodya.
Widział dwie grube łzy, zbierające się w osłupiałych oczach kochanki, widział potem jak spadały i jak tuż zaraz za niemi, inne pojawiły się na rzęsach.
— Ach! nie płacz, moja Klo! nie płacz! szeptał błagalnie. — Ranisz mi serce.
Kobieta uczyniła wysiłek, wysiłek wielki, by okazać godność i dumę, i głosem drżącym, w którym czuć było tłumione łkanie, spytała:
— Któż to jest?
Wahał się chwileczkę, czując jednak, iż trzeba koniecznie powiedzieć, wyrzekł:
— Magdalena Forestier.
Pani de Marelle wstrząsnęła się całem ciałem i zapadła ponownie w milczenie, myśląc o czemś z takiem natężeniem, ze zdawała się zapominać o klęczącym przed nią mężczyzną. A dwie przeźroczyste krople, formując się bezustannie na brzegach rzęs, spadały, ustępując miejsca innym, następnym.
Wstała nareszcie. Duroy zrozumiał, że chce odejść bez jednego słówka, bez wymówek i bez przebaczenia. Uczuł się zadraśniętym, upokorzonym w głębi duszy. Chcąc ją zatrzymać, chwycił ramionami za suknię, ściskając poprzez ubranie jej okrągłe łydki, które czuł, jak się prężyły, stawiając opór.
— Błagam cię, nie odchodź tak — prosił.
Wówczas, spojrzała na niego, objęła go tem łzawem, zrozpaczonem, tak uroczem i smutnem spojrzeniem, które wypowiada cały ból serca kobiecego i rzekła:
— Ja nie... ja nie mam nic do powiedzenia... nie... mogę nic uczynić... Ty... ty masz racyę... ty... ty... wybrałeś dobrze, czego ci potrzeba...
Wyrwała się jednym rzutem i wybiegła, mimo, że Duroy starał się ją jeszcze zatrzymać w objęciu.
Pozostawszy sam, podniósł się, jakby odurzony obuchem w głową, za chwilą jednak pogodził się z położeniem i mruknął:
— Dalibóg, tem gorzej lub tem lepiej. Już po wszystkiem... bez scen. Tak wolę.
I czując się oswobodzonym naraz od straszliwego ciężaru, czując się swobodnym, wolnym, czując przed sobą szeroki widnokrąg życiowy, uniesiony radosnem upojeniem zwycięstwa i siły, zaczął się boksować, kułakami potężnymi uderzając o ścianą, jak gdyby walczył z przeznaczeniem.
Gdy pani Forestier zapytała:
— Czy uprzedziłeś panią de Marelle? — odpowiedział spokojnie:
— Ależ tak...
Spojrzała nań przenikliwie.
— I nie wzburzyła ją ta wiadomość?
— Ależ nie, bynajmniej. Przeciwnie, bardzo się jej to podobało.
Wiadomość rozeszła się szybko. Jedni się dziwili, drudzy utrzymywali, że to było do przewidzenia, inni jeszcze uśmiechając sią, dawali do poznania, iż ich to wcale nie dziwi.
Młody człowiek, podpisujący się obecnie w kronikach „D. de Cantel“, w echach „Duroy“, a w artykułach politycznych, które od niedawna zaczął pisywać, du Roy, spędzał pół dnia u narzeczonej, traktującej go z poufałością siostrzaną, z którą jednak łączyło się uczucie gorętsze, choć skrywane, rodzaj żądzy tajonej, niewyraźnej. Magdalena zadecydowała, aby ślub odbył się w największej tajemnicy, w obecności tylko dwóch świadków i aby tegoż samego wieczora wyjechać do Rouen. Nazajutrz pójdą uściskać starych rodziców dziennikarza i zabawią tam przez dni kilka.
Duroy wszelkimi sposobami chciał ją zniechęcić do tego projektu, nie mogąc tego jednak dokazać, musiał się poddać konieczności.
W dniu 10-go maja, młodzi małżonkowie, uważając ceremonię religijną za zgoła niepotrzebną, ponieważ na ślub nie prosili nikogo, załatwili się szybko w merostwie, wrócili do domu, by pozamykać walizy podróżne i o szóstej, wziąwszy bilety na dworcu Ś-go Łazarza, wsiedli do pociągu, mającego ich zawieść do Normandyi.
Aż do chwili, kiedy znaleźli się sami w wagonie, nie zamienili z sobą dwudziestu słów. Teraz, w uwożącym ich pociągu, spoglądali na siebie i śmiali się bezustannie, chcąc ukryć pewne zakłopotanie, którego nie chcieli wzajem okazać.
Pociąg minął zwolna Batignolles, wydostając się na równinę, biegnącą od fortyfikacyj Paryża wzdłuż Sekwany.
Duroy i żona jego rzucali od czasu do czasu kilka banalnych słów, odwracając się następnie do okna.
Gdy przebywali most d’Asnières, zdjęła ich nagle niezmierna wesołość na widok rzeki, pokrytej statkami, łodziami rybaków i przewoźnikami. Słońce, potężne majowe słońce, oblewało skośnymi promieniami te rozliczne łodzie i tą rzekę spokojną, jakby nieruchomą, zakrzepłą w tej chwili pod upałem i światłem zapadającego już dnia. Barka masztowa w pośrodku rzeki, rozwiawszy swe trójkątne, białe, wielkie płótna, chwytające najlżejsze podmuchy wiatru, czyniła wrażenie olbrzymiego ptaka, gotującego się do odlotu.
— Zachwycam się okolicami Paryża — szepnął Duroy. — Wspomnienia ryb smażonych, tu spożytych, należą do najprzyjemniejszych w mojem życiu.
— A łódki! Jak to przyjemnie mknąć lekko po wodzie przy zapadającem już słońcu! — odparła.
Przerwali znowu, jakby nie mieli odwagi do dalszych zwierzeń, dotyczących przeszłości i zapadli w milczenie, przeżywając żałosną poezyą wspomnień.
Duroy, siedzący naprzeciw żony, ujął jej ręke i złożył na niej długi pocałunek.
— Po powrocie do Paryża — przemówił — będziemy czasem chodzili na obiad do Chatou.
— Będziemy mieli co innego do czynienia! szepnęła tonem, zdającym się oznaczać: Trzeba będzie poświęcić przyjemne dla pożytecznego.
Trzymał ciągle jej rękę, zapytując się z niepokojem, w jaki sposób dojdzie do pieszczot. Nie byłby się czuł zakłopotanym wobec bezświadomej dziewczyny; lecz baczna i przebiegła inteligencya, jaką przeczuwał w Magdalenie, onieśmielała go całkowicie.
Lękał się jej wydać mazgajowatym, nazbyt nieśmiałym lub też nazbyt brutalnym, za powolnym lub tez za gwałtownym.
Ściskał tę rączkę krótkimi uściskami, wyczekując bezskutecznie na odpowiedź.
Takie mi się to wydaje zabawne, że ty jesteś moją żoną — przemówił.
— Dlaczegóż to? — spytała zdziwiona.
— Alboż wiem. Wydaje mi się to zabawnem. Pragnę cię ucałować i dziwię się, że mam już do tego prawo.
Podała mu spokojnie policzek, który pocałował, jak gdyby całował siostrę.
— Pierwszy raz, gdy cię ujrzałem — począł znowu — (pamiętasz, na tym obiedzie, na który mię zaprosił Forestier), pomyślałem sobie: „Sapristi, gdybym tak ja mógł znaleźć taką kobietę“. No i cóż! znalazłem. Mam ją.
— To bardzo ładnie — rzekła, patrząc m u prosto w twarz swemi sprytnemi i zawsze uśmiechniętemi oczyma.
— Jestem za zimny — myślał. — Jestem za głupi. Powinienbym szybciej iść do celu. W jaki sposób poznałaś się z Forestierem? — zapytał.
— Czy jedziemy do Rouen, aby mówić o nim? — zapytała, ze złośliwością wyzywającą.
— Jaki ja głupi! — zawołał, czerwieniąc się. — Kiedy bo ty mię onieśmielasz!
— Ja! — zawołała uradowana. — Nie może być! A to dlaczego?
Siadł obok niej na kanapie, tuż blisko.
— Ach! jeleń! — krzyknęła.
Pociąg przebiegał właśnie wzdłuż lasku Saint-Germain i Magdalena dojrzała wystraszonego jelenia, jednym skokiem przesadzającego szeroką aleję.
Gdy wyglądała przez otwarte okno wagonu, Duroy, pochyliwszy się nad nią, złożył długi pocałunek, pocałunek kochanka, na szyi, pokrytej drobnymi, kręcącymi się loczkami.
Stała przez chwilę nieruchoma, poczem podniósłszy głowę, rzekła:
— No, daj pokój, łaskoczesz mnie.
On jednak nie przestawał, delikatnie, fryzowanymi wąsikami, długą i denerwującą pieszczotą, muskając białe, delikatne ciało.
— Dajże pokój — powtórzyła, wstrząsając się.
Ująwszy prawą ręką głowę Magdaleny, obrócił ją ku sobie i, jak jastrząb na zdobycz, rzucił się na jej usta.
Szamotała się, odpychała go, starała się uwolnić z tego uścisku.
Gdy się jej nareszcie udało, powtórzyła:
— Dajżeż pokój.
Nie słuchał jej już wcale, ściskając i całując pożądliwemi, drżącemi usty i próbując przewrócić ją na poduszki kanapy.
Odepchnęła go gwałtownie i szybko się zerwała:
— Ach! przestańże już Jerzy. Nie jesteśmy przecież dziećmi, możemy zaczekać do Rouen.
Zaczerwienił się po same uszy, zmrożony temi słowami rozsądku, poczem odzyskując zwolna swą zimną krew, rzekł wesoło:
— Niech i tak będzie, zaczekam. Będę jednak durniem, jeśli do tej pory wypowiem dwadzieścia słów. A pamiętaj, że jesteśmy dopiero w Poissy.
— No, to ja będę mówiła.
Siadła obok niego i zaczęła mówić, co będą robili po powrocie do Paryża. Zatrzymają mieszkanie po pierwszym jej mężu, a Duroy odziedziczy też zajęcia i pensyę Forestiera w La Vie Française.
Zresztą, już przed ślubem ułożyła te wszystkie sprawy, wszystkie szczegóły finansowe, z doskonałą znajomością rzeczy.
Pobrali się na zasadzie rozdziału majątkowego i wszystkie wypadki zostały z góry przewidziane: śmierć, rozwód, urodzenie jednego lub kilkorga dzieci. Młody człowiek wnosił cztery tysiące franków, jak mówił, lecz na tę sumę pożyczył był już tysiąc pięćset. Reszta pochodziła z oszczędności ostatniego roku, poczynionych w przewidywaniu ogniska domowego. Młoda kobieta wnosiła czterdzieści tysięcy franków, pozostawionych, jak twierdziła, przez Forestier’a.
— Był to człowiek bardzo oszczędny, przyzwoity i nadzwyczaj pracowity — mówiła, stawiając go za przykład. — W krótkim czasie byłby zrobił majątek.
Duroy nie słuchał prawie, zajęty całkowicie innemi myślami.
Magdalena milkła chwilami, jak gdyby goniąc jakąś myśl intymną, i znowu poczynała:
— Za lat trzy będziesz mógł zarabiać od trzydziestu do czterdziestu tysięcy franków rocznie. I Karol miałby te same dochody, gdyby żył.
— Sądzę, że nie po to jedziemy do Rouen, aby rozmawiać o nim — odezwał się nareszcie Jerzy, znudzony tą przydługo trwającą lekcyą.
Prawda, masz racyę, — zaśmiała się, uderzając go lekko w policzek.
Przybrał postawę małego, grzecznego chłopczyka, trzymającego rączki na kolanach.
— W tej chwili masz minę niewiniątka — zauważyła.
— To moja rola — odrzekł. — Rola, którą mi sama przypomniałaś przed chwilą. Zatrzymam ją i nadal.
— Dlaczego? Ponieważ ty obejmujesz nietylko zarząd nad domem, lecz i nad moją osobą. I w istocie, jako wdowie, należy ci się to nawet.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała zdziwiona.
— Że ty posiadasz doświadczenie, mogące rozprószyć moją nieświadomość, i w dodatku praktykę małżeńską, która powinna wyprowadzić z odrętwienia moją niewinność kawalerską. Oto wszystko!
— To za rubaszne! — zawołała.
— Tak jest jednak. Ja nie znam kobiet, a ty znasz mężczyzn, bo przecież jesteś wdową. Wobec tego, ty powinnaś rozpocząć... dziś wieczór moją edukacyę... a nawet, jeśli chcesz... możesz rozpocząć ją natychmiast.
— Oh! jeśli na mnie liczysz w tym względzie!... — zawołała wesoło.
— Ależ tak, liczę... na pewno! — rzekł głosem uczniaka, niewyraźnie wybębniającego lekcyę. — Liczę nawet, ze dwadzieścia twoich lekcyj wystarczy na dopełnienie moich wiadomości ogólnych... dziesięć przeznaczonych na zasady początkowe... czytanie i gramatykę... a dziesięć dalszych obejmie ogólne wykształcenie i retorykę... Ja zresztą nie wiem...
— Jaki z ciebie głuptas! — zawołała rozbawiona.
— Ponieważ zaczynasz mi mówić „ty“, więc idę za twoim przykładem i powiadam ci, najdroższa, że z każdą chwilą, z każdą niemal sekundą kocham cię bardziej i bardziej i uważam, że Rouen leży bardzo daleko!
Mówił teraz z intonacyą aktorską i wyborną mimiką, która też bawiła młodą kobietę, przyzwyczajoną do przesady i krotochwilności cyganeryi.
Przypatrywała mu się z boku i wydał się jej istotnie zachwycającym. Uczuwała też ochotą schrupania owocu świeżo zerwanego, jakkolwiek rozwaga nakazuje odłożyć go do godziny poobiedniej.
I zarumieniona lekko pod napływem owładających nią myśli, ozwała się pieszczotliwie:
— Maleńki mój uczniu, wierz memu doświadczeniu, bardzo wielkiemu doświadczeniu. Pocałunki w wagonie niewiele są warte. Sprowadzają niestrawność. Nie trzeba nigdy zżynać zboża przedwcześnie — dodała, rumieniąc się coraz silniej.
Jerzy odpowiedział jej krótkim uśmiechem, podniecony dwuznacznikiem z tych pięknych usteczek. Poruszając cicho ustami, jakby w modlitwie, zrobił znak krzyża i szepnął:
— Uciekam się pod opiekę świętego Antoniego, orędownika od pokuszeń. Teraz jestem jak z bronzu.
Noc zapadała powolnie, ocieniając przejrzystym jakby woalem leżącą po prawej stronie wioskę. Pociąg biegł nad brzegiem Sekwany i młodzi podróżni poczęli się wpatrywać w jej nurty, połyskujące tuż koło plantu długą, jak z polerowanego metalu wstęgą, w której odbijały się czerwone refleksy, odbicia zawisłych tam w górze chmur, zabarwione krwistą i świetną purpurą znikającego słońca. Odblaski te nikły stopniowo, zaciemniały się coraz silniej, pokrywały całunem coraz smutniejszym. Wreszcie cała wioska zanurzyła się w ponurych cieniach, z tym dreszczem śmiertelnym, jaki wywołuje zwykle roztaczająca się wokoło nas pomroka.
Wieczorna ta melancholia wślizgiwała się przez otwarte okna wagonu i przenikała nawskroś tak wesołe przed chwilą dusze młodych małżonków. Milcząc, zbliżyli się ku sobie i patrzyli razem na to powolne pięknego i radosnego dnia majowego konanie.
W Mantes zapalono małe lampki oliwne, które obrzuciły drżącem i żółtawem światłem kanapy i suknem wybite ściany wagonu.
Duroy otoczywszy kobietę ramieniem, przycisnął ją ku sobie. Niedawne, pełne pożądliwości pragnienie przemieniło się teraz w tkliwość omdlewającą, w pragnienie słodkiej, niemal dziecięcej pieszczoty.
— Będę cię bardzo kochał, Magdaleno — szepnął ledwie dosłyszalnie.
Słodycz tego głosu wzruszyła młodą kobietę, dreszcz leciuchny przebiegł jej ciało i pochyliwszy się ku Jerzemu, którego głowa spoczywała na jej łonie, ofiarowała mu usta do pocałunku.
Był to pocałunek przeciągły, niemy i głęboki, a po nim rzut, gwałtowny, szalony uścisk, krótka i dysząca walka, wreszcie namiętne, niezręczne połączenie.
I młodzi małżonkowie znużeni, oszołomieni, wzajem trochę rozczarowani, pozostali tak w uścisku aż do chwili, gdy rozdzierający świst lokomotywy oznajmił stacyę.
— Jakie to głupie! Straszne z nas łobuzy — zadecydowała Magdalena, poprawiając rozrzucone nad czołem włosy.
On jednak gorączkowo całował kolejno obie jej ręce, powtarzając:
— Ubóstwiam cię, Magdalenko.
Do samego już Rouen milczeli, nieruchomi niemal z twarzą przy twarzy, ze wzrokiem skierowanym w ciemności, z pośród których wyłaniały się od czasu do czasu oświetlone domy. Marzyli, przytuleni do siebie, a pragnienie swobodniejszego, tkliwszego jeszcze złączenia coraz bardziej się w nich potęgowało.
Zajechali do hotelu przy bulwarze, a po spożyciu lekkiej i bardzo krótko trwającej wieczerzy udali się na spoczynek.
Hotelowa służąca obudziła ich nazajutrz o ósmej rano. Duroy wypił stojącą na stoliczku filiżankę herbaty, wpatrzył się następnie w żonę i pochwyciwszy ją gwałtownie w objęcia, jak człowiek uradowany ze skarbu odkrytego, począł szeptać raz po raz:
— Maleńka moja, czuję, iż cię kocham bardzo... bardzo... bardzo...
Uśmiechnęła się doń swym uśmiechem spokojnym i pełnym ufności i oddając mu pocałunki, rzekła:
— Ja... może również.
Niepokoiła go jednak ta wizyta u rodziców. Kilkakrotnie uprzedzał był żonę; przygotowywał, czynił jej uwagi. Zdawało mu się teraz, iż nie zaszkodzi rozpocząć znów od nowa.
— Wiesz, to są wieśniacy, chłopi ze wsi, nie z opery komicznej.
— Ależ wiem, mówiłeś mi już o tem niejednokrotnie — odpowiedziała z uśmiechem. — Ot widzisz, wstawaj lepiej i daj mi się również podnieść.
— Będzie nam tam źle, bardzo źle wyrzekał, zeskakując z łóżka i zaczynając się ubierać. — W moim pokoiku jest tylko jedno łóżko ze słomianym siennikiem. W Canteleu nie znają materacy.
Wydawała się zachwyconą.
— Tem lepiej — rzekła. — Będzie nadzwyczaj przyjemnie spać na niewygodnym sienniku... obok ciebie... i zbudzić się przy pianiu kogutów.
Zarzuciła na siebie ranny szlafroczek, szlafroczek biały, flanelowy, który też Duroy poznał natychmiast. Widok ten zrobił mu wielką przykrość. Dlaczego? Żona jego, wiedział przecież o tem, posiadała cały tuzin rannych szlafroczków. Nie mogła wszak zmarnować swej dawnej wyprawy i kupować nowej? Mniejsza o to. On jednak chciał, aby bielizna nocna, bielizna miłości, nie była tąsamą, co za tamtego męża. Zdawało mu się, że śnieżna, miękka ta tkanina zachowała w swych fałdach coś łącznego z Forestierem.
Podszedł ku oknu i zapalił papierosa.
Widok portu, szerokiej rzeki, brzemiennej ładownymi statkami, o wysmukłych masztach, para, wydobywająca się za pomocą maszyn na bulwar — wszystko to go wzruszyło, jakkolwiek znane mu było oddawna.
— Jakie to piękne! — zawołał.
Przybiegła doń Magdalena i położywszy obie ręce na ramieniu mężowskiem, pochyliła się ku niemu z gestem poddania, patrząc przed siebie wzrokiem zachwytu.
— Ach, jakie to piękne, jakie piękne! — powtarzała. — Nie wiedziałam, że można nagromadzić razem tyle statków.
W godzinę potem jechali już do rodziców, których zawiadomili przed kilku dniami, że przybędą do nich dziś na śniadanie.
Jechali w odkrytym, zardzewiałym, brzęczącym i hałasującym powoziku. Przebyli naprzód długi i wcale niepięknie wyglądający bulwar, wydostali się na łąkę, wśród której płynęła rzeczka, wkońcu poczęli wznosić się na pagórek.
Magdalena, zmęczona, zdrzemnęła się w rogu starego powozu. Ciepłe i pieszczotliwe promienie słoneczne oblewały ją jakby rozkoszną kąpielą sielankową.
— Spójrz tylko — przebudził ją naraz głos męża.
Byli teraz na połowie pochyłości pagórka, o słynnym z piękności widoku, dokąd zwykle prowadzono ciekawych turystów.
U stóp ich rozciągała się wspaniała, olbrzymia równina, zalana bystremi, jasnemi falami rzeki, która zataczała tutaj wielkie koło przed wejściem do Rouen. Po prawej stronie widne już było miasto, okryte w tej chwili leciuchną mgłą poranku. Słoneczne promienie oślizgiwały dachy i tysiączne w górę strzelające lub przysadkowate dzwonnice, lekkie wszystkie i misterne, jak olbrzymie klejnoty, których czworograniaste lub okrągłe wieżyczki dźwigały na głowach heraldyczne korony. Był tu cały zastęp wież i dzwonic: cały tłum gotyckich, kościelnych wierzchołków, ponad którymi królowała wysmukła strzałka katedralna, zadziwiająca igła bronzowa, najdłuższa ze wszystkich istniejących na świecie, lecz zarazem rażąca brzydotą swą i bezkształtem.
Tam znowu wprost poza rzeką wznosiły się okrągłe i grube w swych podstawach, wysokie kominy fabryk, olbrzymiego przedmieścia Saint-Sever.
Tłumniej jeszcze, niż ich bracia, dzwony wyciągały swe olbrzymie, smukłe, ceglane szyje i ginąc aż w odległej wiosce, buchały w niebo czarnym oddechem węglowym. A najwyższy z pośród wszystkich, równie wysoki jak piramida Cheopsa, drugi z niebotycznych szczytów zbudowany ręką ludzką, dorównujący niemal swej dumnej katedralnej towarzyszce, ognista studnia, La Foudre, wydawała się królową śród pracowitego i parą ziejącego tłumu, podobnie jak jej sąsiadka, władczyni strzelających w niebo uświęconych gmachów.
A jeszcze niżej, poza robotniczą częścią miasta, ciągnął się las sosnowy; Sekwana zaś przerzynając stary gród miasta na dwie połowy, roztaczała srebrzystą swą wstęgę, podmywała falami pagórek, pokryty staremi drzewami, odsłaniała czasami swe kościste z białego kamienia łożysko, następnie zatoczywszy jeszcze wielką krzywą linię, nikła w dalekiem przestworzu. Widać było ładowne statki, przybliżające się lub oddalające. Wszystkie one sunęły siłą maleńkich, parowych statków, plujących dokoła gęstym dymem. Wyspy, rozłożone wśród wody, szły równą linią, jedna za drugą, lub też pozostawiały między sobą wielkie przedziały, tworząc jakby ziarna nierównego, zielonawego różańca.
Woźnica czekał, aż podróżni nasycą się widokiem. Wiedział on z doświadczenia, jak długo zwykły trwać zachwyty turystów wszelkiego rodzaju.
Zaledwie jednak ruszył z miejsca, Duroy spostrzegł nagle oddalonych od niego o kilkanaście sążni dwoje zbliżających się starych ludzi. Zeskoczył z powozu z okrzykiem.
— Oto ich masz. Poznają ich!
Było to dwoje wieśniaków, mężczyzna i kobieta, idących nierównym krokiem, kołyszących się i potrącających wzajem ramionami. Mężczyzna, niskiego wzrostu, przysadzisty był, czerwony, barczysty, mimo podeszłego już wieku. Kobieta wysoka, sucha, zgarbiona i smutna, prawdziwa niewolnica pracy, zaciągnięta w jarzmo od zarania życia, kobieta, która się nigdy nie śmiała, gdy jej mąż wdawał się zwykle w gawędy, pijąc z gośćmi oberży, Magdalena, wysiadłszy również z powozu, przypatrywała się tym dwom biednym istotom, na widok których doznała dziwnego ściśnienia serca, jakiegoś smutku nieprzewidywanego. Nie poznali oni syna w tym pięknym panu, a w eleganckiej i strojnej w jasną suknią kobiecie nie domyślali się synowej.
Szybkim krokiem, w milczeniu, dążyli na powitanie oczekiwanego dziecka i nie zwracali uwagi na elegantów, postępujących za powozem.
— Dzień dobry, ojcze — zawołał Duroy ze śmiechem.
Oboje stanęli jak wryci. Ogarnęło ich naprzód zdziwienie, potem znowu obezwładniła radość. Stara, uspokoiwszy się, pierwsza wybąkała:
— To ty, nasz syn?
— Alei tak, to ja, matko Duroy — odpowiedział młody człowiek i zbliżywszy się do niej, ucałował w oba policzki. Następnie dotknął skronią skroni ojca, który zdjął był swój czarny jedwabny kapelusz, modny w Rouen, a podobny do kapeluszy rzeźników.
— Oto moja żona — rzekł Jerzy.
I dwoje wieśniaków zaczęło się przypatrywać Magdalenie. Spoglądali na nią jak na jakiś ciekawy okaz, z pewnym kłopotliwym niepokojem, z którym łączył się u ojca rodzaj zachwytu, a u matki nieokreślona jakaś zazdrość.
Mężczyzna, posiadający temperament jowialny, przesiąkły wesołością słodkiego cydru i alkoholu, zebrał się na odwagę i spytał żartobliwie:
— Czy można ją też pocałować?
— Czemuż nie? — odparł Jerzy.
I Magdalena, mimo niechęci, podała staremu oba policzki, a ten ucałowawszy je, otarł następnie usta rękawem.
Z kolei, stara matka pocałowała synowę z chłodem niechęci. Nie była bo też to synowa, o jakiej marzyła: hoża i zdrowa wieśniaczka, rumiana jak jabłko, a silna i rosła jak łania. Dama ta wyglądała jak lalka porcelanowa, strojna w falbany i pachnąca piżmem, gdyż stara wieśniaczka każdą perfumę nazywała piżmem.
Wszyscy razem ruszyli teraz za powozem, wiozącym walizy podróżnych. Stary, wziąwszy syna pod ramią i pozostając trochę za kobietami, pytał zaciekawiony:
— No i jakże tam idą interesa?
— Ależ bardzo dobrze.
— Tem lepiej! Ale powiedz mi, czy żona twoja majętna?.
— Czterdzieści tysięcy franków — odpowiedział Jerzy.
Stary świsnął zcicha, pełen zachwytu i mruknął:
— A to szelma! — do głębi wzruszony tą sumą. — Słowo dają, to piękna kobieta! — dorzucił po chwili z akcentem głębokiego uznania.
Magdalena podobała mu się istotnie, a ongi uchodził przecież za znawcę kobiet.
Magdalena i matka szły obok siebie w milczeniu. Mężczyżni zrównali się z niemi.
Zbliżali się już do wioski, do maleńkiej osady, składającej się z dziesięciu domostw, po obu stronach drogi, domostw, zbudowanych z lichej cegły, lub ulepionych z gliny, jedne o strzechach słomianych, inne znowu pokryte łupkiem. Kawiarnia ojca Duroy „Pod pięknym widokiem“, lichy parterowy domek, znajdowała się na lewo, przy samem wejściu do wioski. Sosnowa gałąź, zawieszona tu starym zwyczajem ponad drzwiami, oznajmiała, ze zmęczony podróżnik znaleźć może wytchnienie i posiłek.
Na dwóch dużych stołach kawiarni stały gotowe nakrycia, poosłaniane serwetami. Przybyła tu do pomocy sąsiadka, złożyła głęboki ukłon wchodzącej pięknej pani, następnie poznając Jerzego, krzyknęła:
— Jezus, Marya, to ty, smyku?
— Tak, to ja, matko Brulin — odrzekł wesoło.
I pocałował ją, jak pocałował był przed chwilą ojca i matkę.
— Chodźmy do naszego pokoju — zwrócił się do żony. — Będziesz mogła odłożyć okrycie i kapelusz.
Zaprowadził Magdalenę do pokoiku po prawej stronie kawiarni, wybielonego wapnem. Stało tu łóżko z bawełnianemi firankami; nad niem krucyfiks nad kropielnicą i dwa kolorowe obrazki: Paweł i Wirginia pod palmą i Napoleon I na gniadym koniu: wszystko to razem tworzyć miało jedyną ozdobę tego pokoiku czystego i ponurego.
— Dzień dobry, Magdalenko — rzekł Jerzy, całując ją czule. — Rad jestem, że widzę starych. W Paryżu człowiek zapomina o nich, a jednak przyjemnie mi, że ich znów widzę.
— Chodźcie, chodźcie — przerwał ojciec, stukając silnie we drzwi — zupa gotowa.
Trzeba było zasiąść do stołu.
Było to długie chłopskie śniadanie, cały szereg potraw źle dobranych. Po baraninie kiełbasa, a po kiełbasie omlet. Ojciec Duroy podniecony jabłecznikiem i kilkoma szklankami wina, popuściwszy cugli językowi, opowiadał całe tuziny anegdotek, służących zwykle do rozweselania gości wyjątkowych. Były to awantury żołnierskie, grube i nieprzyzwoite, które, jak zapewniał, przydarzyły się jego przyjaciołom. Jerzy, znający już doskonale wszystkie te historye, śmiał się jednak, podniecony atmosferą rodzinną, wrodzonem przywiązaniem do tej strzechy, do tych miejsc, znanych oddawna, mnóstwem wspomnień i pamiątek z dzieciństwa; każdy drobiazg, naprzykład znak noża na drzwiach do przyległej izdebki, kulawe krzesło, przypominały mu jakiś szczegół; zapach ziemi, żywiczne powietrze sosnowego lasku, a nawet woń mieszkania, rzeczki i śmietnika rozrzewniały go i wzruszały.
Matka Duroy milczała uporczywie. Smutna zawsze i surowa, śledziła synowę spojrzeniem pełnem nienawiści, tej nienawiści starej, skołatanej pracownicy, starej chłopki o spracowanych przy twardej robocie rękach, zbezkształconej w krwawym znoju, a patrzącej na miejską damę, budzącą w niej wstręt, odrazę, niby jakaś istota przeklęta, potępiona, nieczysta, a stworzona jedynie do próżniactwa i grzechu.
Wstawała co chwila, by podawać nowe potrawy lub nalewać do szklanek żółty i kwaśny napój, który zakorkowany silnie w butelkach, strzelał głośno korkiem, jak limoniada gazowa.
Magdalena milczała, wcale nie jedząc, ze zwykłym na ustach uśmiechem, który jednak smutny był teraz i zrezygnowany. Czuła się znękaną, rozczarowaną. Dlaczego? Wszak sama chciała tu przybyć. Wiedziała, że jedzie do chłopów, do biednych wieśniaków. Jakże ona ich sobie wyobrażała, ona, nie oddająca się marzeniom?
Alboż wiedziała? Alboż kobiety nie spodziewają się zawsze czegoś innego, niż to, co jest w rzeczywistości! Czy może zdala wyobrażała ich sobie poetyczniej? Nie, lecz sądziła, że będą więcej ukształceni, szlachetniejsi, tkliwsi i barwniejsi. Nie chciała jednak, by byli podobni do bohaterów romansu. Skądże zatem raziły ją teraz tysięczne szczegóły, tysięczne grubiaństwa nieuchwytne, sama nawet ich natura nieokrzesana, słowa, gesty ich, wesołość?
W myśli stanęła jej własna matka, o której nie wspominała nigdy, biedna, uwiedziona nauczycielka, wychowana w Saint-Denis, która, w dwunastym roku życia Magdaleny, umarła ze zgryzoty i nędzy. Nieznajomy jakiś mężczyzna wychowywał małą dziewczynkę. Prawdopodobnie jej ojciec? Kim on był? Nie zdołała nigdy dociec, mimo, że miała pewne silne poszlaki.
Śniadanie przeciągało się bez końca. Teraz zaczęli przychodzić zwykli konsumenci, ściskali rękę ojca Duroy, zachwycali się synem i spoglądając z ukosa na młodą kobietę, mrugali żartobliwie oczyma, co miało prawdopodobnie oznaczać:
— A do licha! to wcale niczego, ta małżonka Jerzego Duroy.
Inni, mniej zadomowieni, zasiadali przed drewnianymi stołami, wołając:
— Pół kwarty!
— Kufelek!
— Dwa małe.
— Kieliszek absyntu!
I zabierali się do gry w domino, stukając głośno czarnemi i białemi kostkami.
Matka Duroy chodziła teraz bezustannie tam i napowrót, usługując gościom z miną żałośliwą, przyjmując pieniądze i ocierając stoły rogiem niebieskiego fartucha.
Dym fajek i ordynarnych cygar napełnił izbę.
— Gdybyśmy tak wyszli? nie mogę już dłużej pozostać — ozwała się Magdalena, pokaszlując.
Posiłek nie był jeszcze skończony i stary Duroy zrobił miną niezadowoloną. Młoda kobieta wstała zatem i wyszedłszy przed domek, usiadła na krześle, czekając, aż ojciec i mąż wypiją czarną kawą i likiery.
Jerzy wyszedł niezadługo.
— Czy chcesz pójść nad Sekwaną? — zapytał.
— Ach! tak! Chodźmy! — zawołała z radością.
Zeszli oboje z góry, a wynająwszy w Croiset łódkę, przepędzili całe popołudnie na małej wysepce, zacienionej wierzbami, gdzie słodkie wiosenne powietrze i delikatny szum fal rzecznych, rozkosznie ich rozmarzał.
Noc już zapadała, gdy powrócili do domu.
Posiłek wieczorny, przy jedynej świecy, był jeszcze bardziej przykry dla Magdaleny, niż śniadanie. Ojciec Duroy, mający tego dnia lichy zarobek, milczał. Matka miała ciągle miną cierpką.
Żółte światło palącej się świecy rzucało na ścianą cienie olbrzymich nosów i ruchów dziwacznych. Od czasu do czasu wyłaniała się potworna ręka, podnosząca widelec, podobny do wideł, a usta, otwierające się dla przyjęcia pokarmu, przypominały paszczęki potworów, ilekroć czyjś profil odbił się na ścianie.
Zaledwie doczekawszy końca obiadu, Magdalena wyciągnęła męża na powietrze, nie mogąc wytrzymać w ciemnej tej i dusznej sali, przepełnionej cierpkim dymem fajczanym i odorami różnorodnych napojów.
— Nudzisz się już — rzekł Jerzy, zostawszy z nią sam na sam.
Chciała zaprzeczać.
— Nie. Widzę to doskonale — przerwał. — Jeśli sobie życzysz, wyjedziemy jutro.
— Tak. Chciałabym — szepnęła.
Szli przed siebie powoli. Noc była rozkoszna, ciepła, a pieszczotliwa opona cienia zdawała się przepełniona delikatnymi szmerami, odgłosami, podmuchami tajemniczymi. Znaleźli się w jakiejś wązkiej alei, wśród niebotycznych drzew, w mroku nieprzeniknionym.
— Gdzież my jesteśmy? — zapytała.
— W lesie — odpowiedział.
— Duży to las?
— O! bardzo duży. Jeden z największych we Francyi.
Powietrze przesycone było zapachem ziemi, mchów, mięszaniną świeżości i zgnilizny, sokami drzewnymi i zbutwiałymi, zeschłymi liśćmi. Magdalena, podniósłszy głowę, dostrzegła pomiędzy zbitą masą drzew migocące drżącem światłem gwiazdy i mimo, że najlżejszy podmuch nie poruszał liści, czuła wokół siebie wśród tego oceanu liści, nieokreślone jakieś i tajemnicze drżenie.
Dziwny dreszcz wstrząsnął całą jej istotą; serce się ścisnęło lękiem nieokreślonym. Dlaczego. Nie pojmowała tego. Zdawało jej się jednak, iż jest zgubioną, zatopioną, otoczoną niebezpieczeństwami, opuszczoną od wszystkich, samą, samą jedną, pod tem żyjącem i drżącem tam wysoko sklepieniem.
— Boję się trochę. Chciałabym wrócić — rzekła.
— Dobrze, wróćmy.
— I... pojedziemy jutro do Paryża?
— Tak, jutro.
— Jutro rano.
— Jutro rano, jeśli chcesz.
Powrócili do domu. Starzy już spali. W nocy miała sny przykre, przebudzały ją bezustannie nieznane jej, coraz to nowe wiejskie odgłosy, krzyki puszczyków, kwik wieprza zamkniętego w chlewku, przytykającym do ściany mieszkania i pianie koguta, zwiastującego północ.
Wstała o świcie i niebawem gotowa już była do drogi.
Gdy Jerzy oznajmił rodzicom, ze musi wyjechać, stanęli oboje jak wryci; zrozumiali jednak odrazu, skąd wyszło to rozporządzenie.
— A zobaczę cię prędko? — zapytał ojciec.
— Ależ tak. W ciągu lata.
— No, to dobrze.
— Życzę ci, byś nigdy nie pożałował wyboru — mruknęła stara.
Zostawił rodzicom dwieście franków, by załagodzić ich nieukontentowanie i gdy powozik, sprowadzony przez małego wisusa, przybył o godzinie dziesiątej, młodzi małżonkowie, ucałowawszy starych wieśniaków, wyruszyli w stronę Rouen.
— Widzisz, uprzedzałem cię — przemówił ze śmiechem Duroy, oddalając się od wioski. — Nie powinnaś była poznawać państwa du Roy de Cantel, ojca i matki.
— Teraz jestem już zachwycona — odpowiedziała również ze śmiechem. — Zacni ludzie i zaczynam ich teraz kochać. Z Paryża poszlę im różnych łakoci.
— Du Roy de Cantel — rzekła. — Zobaczysz, iż nikt się nie zadziwi rozesłanemi zawiadomieniami. Opowiemy, że byliśmy przez cały tydzień w majętności twoich rodziców.
I przysunąwszy się do małżonka, ucałowała go pieszczotliwie, mówiąc: Dzień dobry, Jerzyku.
— Dzień dobry Magdalenko — odpowiedział, obejmując jej kibić.
Zdaleka, w głębi doliny, widać już było wspaniałą rzekę, roztaczającą się srebrną wstęgą w blaskach porannego słońca; i wszystkie kominy fabryk, ziejące w niebo chmurami węglowego dymu i wszystkie dzwonnice starego grodu.

II.

Państwo Du Roy byli już od dwóch dni w Paryżu i dziennikarz powrócił tymczasowo do dawnych swych czynności, czekając chwili, kiedy obejmie dział Forestiera i poświęci się całkowicie sprawom politycznym.
Tego wieczora wracał do domu swego poprzednika z sercem przepełnionem radością, z rozbudzonem w tej chwili pragnieniem ucałowania żony, której urokowi fizycznemu i władzy niedostrzegalnej szybko się poddawał. Przechodząc około kwiaciarki, na rogu ulicy Nôtre-Dame de Lorette, powziął myśl kupienia kwiatów dla Magdaleny. Wybrał duży bukiet zaledwie rozwijających się róż, wiązankę wonnych pączków.
Na każdem piętrze, prowadzącem do nowej jego rezydencyi, przypatrywał się z lubością odbijającej się w zwierciadle własnej postaci, co przypominało mu pierwsze wejście do tego domu.
Zapomniawszy klucza, zadzwonił.
Tenże sam lokaj, co niegdyś, zatrzymany również za poradą żony, otworzył drzwi.
— Pani już powróciła? — zapytał Jerzy.
— Tak, proszę pana.
Przechodząc przez pokój jadalny, zdziwił się niepomiernie, zobaczywszy na stole przygotowane trzy nakrycia; a przez uchyloną kotarę dostrzegł, iż Magdalena układa w wazony na kominku takież same róże, jakie on przyniósł. Uczuł się podrażnionym, złym, jak gdyby okradziono go z pomysłu, a temsamem i z przyjemności oczekiwanej.
— Zaprosiłaś kogoś na obiad? — zapytał, wchodząc.
— Tak i nie — odpowiedziała, nie odwracając głowy i w dalszym ciągu układając kwiaty.
— To stary mój przyjaciel, hrabia de Vaudrec, ma zwyczaj obiadowania tu każdego poniedziałku, więc i dzisiaj.
— Ach! dobrze — mruknął Jerzy.
Stał za nią, trzymając w ręku przyniesiony bukiet, mając ochotę rzucić go, skryć przed oczami żony.
— Patrz, przyniosłem ci kwiaty — rzekł jednak po chwili.
— Ach! jakiś ty dobry, że pamiętałeś o tem — zawołała, odwracając się nagle i uśmiechnięta, rzuciła mu się na szyję.
Wyraz szczerości, widny na twarzy Magdaleny, uspokoił go i pocieszył.
Młoda kobieta pochwyciła róże, poiła się ich wonią, z minką uradowanego dziecka, poczem umieściła je w drugim, pustym dotąd wazonie.
— Ach! jakże się cieszę! — zawołała. — Taki mam teraz śliczny kominek.
— Wiesz, to zachwycający człowiek, ten hrabia Vaudrec. Od pierwszego widzenia będziesz z nim na przyjacielskiej stopie — dodała tonem przeświadczenia.
Odgłos dzwonka oznajmił przybycie hrabiego. Gość wszedł spokojny, pewny, jak gdyby był we własnym domu. Ucałowawszy z galanteryą paluszki młodej kobiety, zwrócił się do męża, i podając mu przyjaźnie rękę, zapytał:
— No i cóż, wszystko dobrze, kochany Du Roy?
Nie miał teraz swej dawnej sztywności i miny wyniosłej. Zachowanie się jego wobec Jerzego było ujmujące; wiedział przecież, że sytuacya zmieniła się najzupełniej. Dziennikarz, pełen podziwu, usiłował być również uprzejmym. Po pięciu minutach rozmowy byli z sobą, jak ludzie znający się i kochający oddawna.
— Zostawiam panów na chwilę — odezwała się uradowana Magdalena.
— Muszę zajrzeć do kuchni.
I wybiegła z salonu, przeprowadzona wzrokiem obydwóch mężczyzn.
Powróciwszy, zastała ich rozmawiających o teatrze à propos nowej sztuki, a poglądy ich tak były zgodne, że odrazu w oczach ich zajaśniał pewien wyraz przyjaźni, zrodzonej przez wspólność upodobań.
Podczas całego obiadu panowała atmosfera serdeczna, swobodna. Hrabia bawił do późna, czując się doskonale w tem ślicznem, nowem gniazdku.
— Prawda, że zachwycający? — zagadnęła Magdalena męża, po odejściu hrabiego. — Zyskuje wiele przy poznaniu. Prawdziwie dobry, pewny, oddany i wierny przyjaciel. Ach! bez niego...
Nie dokończyła swej myśli.
— Tak, wydał mi się nadzwyczaj sympatycznym — odpowiedział Jerzy. — Prawdopodobnie porozumiemy się doskonale.
— Ach! ale ty nie wiesz — przerwała Magdalena — że mamy dzisiaj jeszcze robotę. Nie możemy jeszcze myśleć o spoczynku. Nie miałam czasu powiedzieć ci przed obiadem, gdyż zaraz przyszedł hrabia. Mam bardzo ważne wiadomości z Maroko. Udzielił mi ich Laroche-Mathieu, deputowany, przyszły minister. Trzeba napisać wielki, sensacyjny artykuł. Mam fakty i cyfry. Musimy się natychmiast zabrać do pracy. Weź lampę.
Wziął i przeszli oboje do gabinetu.
Tutaj, na półkach, stały w równych szeregach też same co niegdyś książki, a biblioteka przyozdobiona była trzema wazonami, kupionymi w zatoce Juan przez Forestiera, w przededniu śmierci. Pod stołem, futro nieboszczyka czekało teraz na nogi Jerzego Du Roy, a obsadka z kości słoniowej nosiła leciuchne ślady zębów zmarłego.
Magdalena oparła się o kominek i zapaliwszy papierosa, przedłożyła wiadomości marokańskie, rozwijając swe pomysły i plan wymarzonego artykułu.
On słuchał uważnie, notując ciągle cyfry, a gdy skończyła, podjął kwestyę bez żadnej trudności, rozszerzył ją i rozwinął plan, już nie artykułu, lecz całej kampanii przeciw dzisiejszemu ministeryum. To będzie atak wstępny. Magdalena przestała palić, zainteresowana tą kwestyą, widząc cały krąg myśli męża, z któremi się jednoczyła.
— Tak... tak... mówiła od czasu do czasu. — To będzie bardzo dobrze... Doskonale... Wybornie...
Gdy skończył mówić, rzekła:
— No, teraz piszmy.
Jerzemu trudny był jednak każdy początek, więc i teraz nie wiedział, jak rozpocząć. Wysilał mózg napróżno. Wówczas Magdalena pochyliwszy się lekko nad jego ramieniem, poczęła mu szeptać gotowe już frazesy.
Od czasu do czasu zatrzymywała się, pytając:
— Czy to chcesz powiedzieć?
— Tak, najzupełniej.
Miała rysy trochę ostre, rysy kobiety jadowitej, pragnącej ugodzić śmiertelnie naczelnika rady. A ta mięszanina żartobliwości i zaciekłości politycznej, tworzyła całość tak zabawną, iż przyprawiała o śmiech, zadziwiając równocześnie trafnością obserwacyi.
Du Roy dorzucając czasami kilka wierszy, pogłębiał myśl i potęgował atak rozpoczęty. Redagując echa, wyuczył się półsłówek, domyślników, i gdy fakt podawany przez Magdalenę, wydawał mu się zbyt wątpliwy lub kompromitujący, wolał go podać w formie domysłu i przez to uczynić silniejszym i niezbitym. Gdy skończyli artykuł, odczytał go głośno, z odpowiednią intonacyą. Jednozgodnie uznali go za doskonały; uśmiechnęli się do siebie, pełni podziwu i zachwytu, jakby dopiero teraz poznali swoje zdolności. Patrzyli sobie prosto w oczy, pełni wzajemnego podziwu i tkliwości i ucałowali się gorąco, gdyż admiracya intelektualna przechodziła zwolna w namiętność cielesną.
— A teraz spać, spać — rzekł z okiem roziskrzonem Du Roy, biorąc lampę.
— Idź naprzód, mój panie, ponieważ oświecasz drogę — odpowiedziała.
Usłuchał, a Magdalena, idąc tuż za nim, łaskotała go po karku, co zniewalało Jerzego do szybszego kroku, gdyż nie lubił tej pieszczoty.
Artykuł pojawił się z podpisem Jerzego du Roy de Cantel i wywołał wielką wrzawę. Zrobił się ruch w senacie. Walter winszował autorowi i poruczył mu redakcyę działu politycznego. Echa wróciły do Boisrenard’a. Teraz zaczęła się w dzienniku systematyczna i gwałtowna kampania przeciw całemu wydziałowi ministerstwa. Atak był zręczny i obfitujący zawsze w fakty; ironiczny, to znów poważny, czasem żartobliwy lub jadowity jak żmija, uderzając bezustannie z nadzwyczajną pewnością i wytrwałością. Inne dzienniki przedrukowywały całe szpalty z La Vie Française, a ludzie wpływowi starali się przez policyę zakneblować usta temu nieznanemu a tak zaciekłemu nieprzyjacielowi.
Du Roy stawał się znakomitością w grupie politycznej. Czuł rosnący swój wpływ, ujawniający się w każdem uściśnieniu, w każdym odbieranym ukłonie. Z drugiej strony pomysłowości żony, łatwo nabywane informacye, jej rozliczne znajomości i stosunki napełniały go podziwem i zachwytem.
Co chwila zastawał w swym salonie jakiegoś senatora, deputowanego, wysokiego urzędnika lub generała, którzy obchodzili się z Magdaleną jak z dawną i rozumną przyjaciółką.
Gdzie ona poznała tych wszystkich ludzi? W salonie — powiadała. Lecz jakim sposobem zdołała pozyskać ich przyjaźń i zaufanie? Tego nie pojmował.
— Byłaby z niej wytrawna dyplomatka — myślał.
Niejednokrotnie spaźniała się na obiad i zadyszana, czerwona i drżąca, nie zdjąwszy jeszcze woalki mówiła:
— Mam dzisiaj przysmaczek. Wyobraź sobie, minister sprawiedliwości zamianował dwóch urzędników policyjnych, którzy należeli do działu administracyjnego. Sprawimy mu takie lanie, że popamięta.
I sprawiali ministrowi lanie i powtarzali je nazajutrz i na trzeci dzień i dni następnych. Deputowany Laroche-Mathieu, co wtorek przychodzący na obiad, gdyż hrabia Vaudrec rozpoczynał tydzień, ściskał gorąco ręce młodej kobiety, a mężowskie znów z widoczną, nieukrywaną radością, powtarzając raz po raz:
— Chryste Jezu! co za kampania! Jeśliby się nam jeszcze teraz nie udało?
W istocie, spodziewał się teki spraw zagranicznych, na którą miał chętkę oddawna.
Był to polityk o dwóch obliczach, człowiek bez przekonań, bez silnych środków, nieśmiały i niewykształcony, z fachu adwokat prowincyonalny, piękny mężczyzna, utrzymujący równowagę filuta we wszystkich najskrajniejszych partyach, rodzaj republikańskiego jezuity lub wątpliwej natury grzyba liberalnego, jakich setki wyrastają na śmietniku głosowania powszechnego.
Prowincyonalny jego machiawelizm czynił go silnym między współkolegami, osobnikami wykolejonymi, lub niedorostkami, sprawującymi obowiązki poselskie. Był staranny, dobrze wychowany i dość sympatyczny, by módz liczyć na powodzenie. Miał też dosyć szczęścia w świecie, w tak zwanem towarzystwie mieszanem, nie mającem jasnego pojęcia o koniecznych warunkach męża stanu.
— Laroche będzie ministrem — powtarzano wszędzie.
I Laroche silniej od innych wierzył, że to nastąpi.
Był jednym z głównych akcyonaryuszów dziennika Waltera, kolegi swego i wspólnika w różnych przedsiębiorstwach finansowych.
Du Roy podtrzymywał go silnie i miał już co do niego plany ukryte. Zresztą kontynuował on tylko dalej dzieło rozpoczęte przez Forestiera, któremu w razie tryumfu, przyobiecał był Laroche krzyż legii honorowej. Dekoracya przyozdobi pierś nowego męża Magdaleny, ot i wszystko. Pozatem nic się nie zmieniło. Rozumiano tak dobrze, iż nic się nie zmieniło, że koledzy Du Roy’a zaczęli mu urządzać piłę, która irytowała go niepomiernie.
Nie nazywano go inaczej, tylko Forestier.
Zaledwie pojawił się w redakcyi, wołano:
— Słuchaj no, Forestier.
Udawał, że nie słyszy i szukał listów w przeznaczonej dla siebie skrzynce.
Głos odzywał się ponownie:
— Hej! Forestier!
Ciche śmiechy obiegały salą.
Gdy następnie przechodził do biura dyrektora, wołający zatrzymywał go, przepraszając:
— Ach! przepraszam najmocniej, to do ciebie chciałem mówić. Jakie to głupie! Zdaje mi się ciągle, że ten biedny Karol wchodzi. Ale to dlatego, że artykuły twoje dyabelnie są podobne do jego artykułów. Każdy się na nie łapie.
Du Roy nie odpowiadał, lecz wściekał się ze złości, a w sercu jego rosła tajona nienawiść ku nieboszczykowi.
Sam nawet ojciec Walter zadecydował, gdy dziwiono się rażącemu podobieństwu określeń i pomysłów nowego a umarłego redaktora politycznego, „iż w istocie, jest to Forestier, lecz Forestier dojrzalszy, bardziej nerwowy i wytrawny“.
Innym znów razem, gdy Du Roy przypadkowo otworzył szafę z bilboqietami, znalazł wszystkie bilboqiety swego poprzednika, okryte czarną krepą, jego zaś własny, którym odbywał pierwsze próby pod kierunkiem Saint-Potin’a, przystrojony był różową wstążeczką. Wszystkie stały w tym samym porządku, co dawniej, stosownie do wielkości, a karta umieszczona nad niemi, oznajmiała: „Dawna kolekcya Forestier’a i spółki. Forestier-Du Roy, patentowany spadkobierca. Spuścizna niezużyta, mogąca służyć w każdym wypadku, nawet w podróży.“
Zamknął spokojnie szafą, mówiąc dość głośno, by go usłyszano:
— Głupców i zazdrosnych nie brak nigdy.
Czuł się jednak zranionym w swej dumie i ambicyi, w tej dumie i ambicyi autora, która wyraża czujną zawsze wrażliwość nerwową, zarówno u reportera, jak i u genialnego poety.
Słowo to: „Forestier“ rozdzierało mu uszy, lękał się je usłyszeć, czuł, iż czerwieni się za każdym razem. Słowo to oznaczało dlan szyderstwo, było dlań obelgą. Krzyczało mu ciągle: To żona twoja pracuje za ciebie, taksamo, jak pracowała za pierwszego męża. Bez niej, nie byłbyś niczem.
Przyznawał zresztą, że Forestier nie znaczyłby nic bez Magdaleny; ale on! cóż znowu!
Myśl ta napastowała go nawet po powrocie do domu. Wszystko przypominało mu umarłego. Wszystkie meble, wszystkie graciki, wszystko, czego on dotykał. Z początku nie zastanawiał się nad tem; piła jednak urządzana konsekwentnie przez kolegów, wytworzyła w umyśle jego rodzaj rany, którą tysiączne drobiazgi wpierw niespostrzegalne, rozdrażniały teraz jadowicie.
Nie mógł wziąść do ręki żadnego przedmiotu, aby jednocześnie nie ujrzeć na nim ręki Karola. Widział i posiadał jedynie to, co tamtemu dawniej służyło, co było przez niego kupione i lubione, co było wyłączną jego własnością. Nawet wspomnienie stosunku, łączącego tamtego człowieka z żoną jego, sprawiało mu torturą bolesną. Dziwił się niejednokrotnie buntowi, powstającemu w głębi serca, zapytując sam siebie:
— Jak to u dyabła, mogło się zacząć? Nie jestem przecie zazdrosny o przyjaciół Magdaleny. Nie interesuje mnie, co ona robi. Wchodzi i wychodzi, kiedy jej się podoba; a jednak wspomnienie tego gbura, Karola, doprowadza mię do wściekłości! W gruncie rzeczy — dodawał w myśli — był to po prostu głupiec; to mnie prawdopodobnie tak rani. Gniewa mnie, iż Magdalena mogła była poślubić takiego głupca.
I Jerzy powtarzał bezustannie:
— Jak też ta kobieta mogła bodaj na chwilę pokochać takie bydlę?
Nienawiść jego wzrastała z każdym dniem. Tysiączne, najmniej znaczące szczegóły, kłuły go niemiłosiernie jak szpilki. Każde słowo Magdaleny, wymówione z powodu tamtego, każde podobne odezwanie się służącego lub pokojówki irytowało go niepomiernie.
— Dlaczego nie jadamy leguminy? — spytał raz Du Roy, lubiący słodkie potrawy. — Nigdy nie każesz robić.
— Ach, prawda, zapominam zawsze — zaśmiała się młoda kobieta. — Ale bo widzisz, to dlatego, że Karol nie cierpiał...
Przerwał jej z niecierpliwością, nie dającą się opanować:
— Ach! wiesz, ten Karol zaczyna mnie już dyabelnie nudzić. Zawsze: Karol to, Karol tamto, Karol lubił, Karol nie lubił. Karol umarł, więc dajże mu pokój.
Magdalena przypatrywała mu się ze zdumieniem, nie pojmując, skąd u niego podobna wściekłość. Będąc jednak nadzwyczaj sprytną, domyśliła się potrosze, co dzieje się w głębi jego duszy. Domyśliła się, iż każdej chwili, na każdym kroku, wspomnienie umarłego zatruwa mu spokój.
Być może, iż uważała to za dzieciństwo; pochlebiało jej to jednak; więc umilkła, nie dodawszy ani słowa.
Irytował się na siebie za ten wybuch gniewu, którego nie był zdolnym ukryć. Gdy po obiedzie, jak zwykle, pisali razem artykuł, zaplątał sobie nogi we futro, leżące pod biurkiem, a nie mogąc z niem dojść do ładu, odrzucił je, zapytując ze śmiechem:
— Czy Karolowi zawsze było zimno w nogi?
— Ach! on żył zawsze pod groźbą kataru — odpowiedziała również ze śmiechem — miał bardzo wątłe piersi.
— Czego najlepszy zresztą dał dowód! — zawołał brutalnie.
Natychmiast jednak dodał z galanteryą, całując rękę młodej kobiety:
— Na moje szczęście.
Idąc na spoczynek, prześladowany ciągle tą samą myślą, spytał jeszcze:
— A może Karol dla uchronienia uszu od przeciągów nosił bawełniane szlafmyce?
— Nie, tylko szalikiem obwiązywał sobie czoło — odpowiedziała żartobliwie.
Jerzy wzruszył pogardliwie ramionami i tonem wyższości oświadczył:
— Stary dudek.
Od tej pory Karol stał się dlań ustawicznym tematem rozmowy. Najbardziej błaha przyczyna sprowadzała mu na usta: „biedny Karol“, a słowa te wymawiał z pewnem politowaniem. Po powrocie z biura, gdzie co najmniej dwa lub trzy razy interpelowano go pod adresem Forestier’a, mścił się w domu drwinami i nienawiścią pod adresem nieboszczyka. Przypominał jego błędy, wady, jego śmieszności, małostki, wyliczał je sumiennie, rozwijał i podkreślał, jakby chciał tym sposobem zwalczyć w sercu żony wpływ nienawistnego rywala.
— Powiedz-no, Magdalenko, — powtarzał — czy przypominasz sobie dzień, kiedy ten korniszon Forestier starał się nam dowieść, że ludzie otyli silniejsi są od chudych?
To znów pragnął się dowiedzieć o nieboszczyku mnóstwa poufnych szczegółów, których młoda kobieta, podrażniona już cokolwiek, nie chciała mu udzielić. Nalegał jednak w dalszym ciągu:
— No, opowiedz-że mi to. Musiał być okropnie zabawny w takiej chwili?
— Ale dajże mi wreszcie pokój — wyrzekła przez zaciśnięte zęby.
— Nie, musisz mi powiedzieć! Prawda, że to bydlę musiało być okropnie zabawne. Ach! co to był za nieokrzesaniec! — zamykał zwykle rozmowę.
Pewnego wieczora, było to pod koniec czerwca, Jerzy palił przy otwartem oknie, a silny upał wieczorny wzbudził w nim chęć przechadzki.
— Magdalenko, czy nie chciałabyś się przejechać? — zapytał. — Pojechalibyśmy do Lasku Bulońskiego.
— I owszem.
Wzięli odkryty powozik i udali się Polami Elizejskiemi w stronę lasku. Noc była cicha, powietrze, napływające do płuc, zdawało się wychodzić z pieca rozpalonego. Szereg pojazdów wiózł całe tłumy zakochanych. Powozy ciągnęły jedne za drugimi, bez końca.
Jerzy z Magdaleną bawili się oboje, patrząc na te czułe pary, jadące w powozach. Była to cała olbrzymia fala, płynąca pod gorące i gwiaździste niebo lasku. Prócz turkotu cichego kół, nic nie było słychać dokoła. Przejeżdżali, przejeżdżali po dwoje w każdym powozie, przytuleni do siebie na powozowych poduszkach, pogrążeni w halucynacyjnych pragnieniach, drżący w oczekiwaniu bliskiej rozkoszy. Gorąca pomroka zdawała się być przesyconą pocałunkami. Czułość, miłość zwierzęca, przenikające atmosferę, czyniły ją cięższą jeszcze i bardziej duszną. Wszyscy ci ludzie, złączeni gorącym uściskiem, pijani jedną jedyną myślą, jedną żądzą, roztaczali naokół siebie zaraźliwą jakąś gorączkę. Wszystkie te miłością przepełnione powozy, ponad którymi zdawały się krążyć pocałunki i pieszczoty, pozostawiały na swej drodze tchnienie zmysłowe, subtelne a niepokojące.
Nawet Magdalena i Jerzy ulegli tej miłosnej zarazie. Milcząc, owładnięci ciężarem atmosfery i porywającą ich żądzą, ujęli się za ręce.
Na zakręcie, prowadzącym ku fortyfikacyom, pocałowali się oboje, a Magdalena, zmięszana cokolwiek, szepnęła:
— Jesteśmy takimi samymi łobuzami, jak w podróży do Rouen.
Fala powozów rozpłynęła się teraz po ciernistych alejach. W alei „Jeziora“, którą jechało teraz dwoje młodych ludzi, tłum powozów zmniejszył się nieco, lecz cień, padający od zbitych gęsto drzew, powietrze, odświeżone masą liści i wilgocią strumienia, szemrzącego tuż koło drogi, pewien rodzaj szerokiej, nocnej przestrzeni, roziskrzonej migotliwemi gwiazdami, nadawały pocałunkom kochanków uroku bardziej przejmującego.
— Ach, moja mała Magdalenko — szepnął Jerzy, przyciskając ją do siebie.
— Przypominasz sobie ten twój las w Canteleu? — przemówiła. — Jaki on był straszny. Zdawało mi się, iż jest przepełniony dzikiemi zwierzętami i że nie ma początku, ani końca. Tymczasem tutaj, jak uroczo. Czuć pieszczotę w powietrzu, a w dodatku wiem doskonale, że po drugiej stronie lasku jest Sèvres.
— Ach! w moim lesie — odpowiedział — były tylko same sarny, lisy, wiewiórki i dziki, a gdzieniegdzie jakiś domek leśniczego.
Słowo ostatnie (po francusku leśnik, brzmi: forestier) zadziwiło go niepomiernie. Zdawało mu się, iż krzyknął mu je ktoś przez jakąś tubę. Zamilkł raptownie, zdjęty dziwną nieustającą zawiścią, tą zazdrosną a toczącą mu serce złością, która od pewnego czasu zatruwała i psuła mu spokój.
— Czy przychodziłaś tu wieczorami z Karolem? — zapytał po chwili.
— Ma się rozumieć, często nawet — odrzekła.
Ogarnęła go raptowna chęć, powrotu do domu, chęć nerwowa, ściskająca mu serce. Obraz jednak Forestier’a owładnął całkowicie jego umysłem, mordował go niemiłosiernie. O nim tylko jednym mógł był myśleć i mówić.
— Słuchaj, Magdalenko — począł z irytacyą.
— Czego chcesz, mój drogi?
— Przyprawiałaś ty rogi temu biednemu Karolowi?
— Ach! jaki ty się stajesz głupi ze swoimi dowcipami! — mruknęła ironicznie.
Jerzy nie odstępował jednak od swojej myśli.
— No, moja Magdalenko, bądźcie szczerą, przyznaj się. Przyprawiałaś mu rogi? Przyznaj się do tego.
Magdalena milczała, urażona, jak wszystkie kobiety w podobnych wypadkach.
— Słowo daję — ciągnął uparcie — jeśli kto miał do nich odpowiednią głowę, to właśnie on. Ach! tak, tak! Toby mnie dopiero uradowała wiadomość, że Forestier miał przyprawione rogi. Och! co za znakomita głowa...
Uczuł, iż kobieta się uśmiecha, może pod wpływem jakichś wspomnień; nalegał więc w dalszym ciągu:
— No, powiedz-że! Cóż to szkodzi? Przeciwnie, to będzie bardzo zabawne, jeśli mi wyznasz, żeś go oszukiwała, jeśli to wyznasz właśnie przedemną.
Pod wpływem nienawiści, drżał na samą myśl, że Karol, ten obrzydliwy Karol, ten znienawidzony umarły, napiętnowany był hańbą podobną. A jednak inny jeszcze niepokój, niepokój niewyraźny, pobudzał w nim pragnienie dowiedzenia się prawdy.
— Magdalenko, moja śliczna Magdalenko — powtarzał — proszę cię, powiedz mi. O, to była osobistość godna podobnego przystrojenia! Byłabyś niesprawiedliwą, gdybyś mu nie była dała tego, co mu się bezsprzecznie należało. No, moja Magdalenko, powiedz...
Widocznie musiało ją bawić to długie naleganie, gdyż śmiała się ciągle. Śmiała się śmiechem krótkim, urywanym.
Jerzy, przykładając usta do ucha żony, powtarzał:
No!... moja najdroższa... wyznaj?...
Kobieta odrzuciła się ruchem gwałtownym i rzekła ostro:
— Jakiż z ciebie nudziarz! Czyż odpowiada się na podobne zapytania?
Wymówiła to tonem tak dziwnym, iż Jerzy uczuł dreszcz lodowaty, pod wpływem którego zamilkł przerażony, niepewny, dyszący lekko, jakby pod wpływem jakiegoś wstrząśnienia moralnego.
Powóz toczył się teraz po alei, biegnąc tuż obok jeziora, na które gwiaździste niebo rzucało całe snopy bladych świateł. Dwa, zaledwie dostrzegalne w ciemnościach łabędzie pływały cicho po jego srebrzystych falach.
— Zawracaj! — krzyknął Jerzy do woźnicy.
I powóz skręcił napowrót, krzyżując się z innymi pojazdami, posuwającymi się powoli. Wielkie latarnie powozów błyszczały jak oczy w nieprzebitych mrokach lasku.
— Jakim to ona dziwnym powiedziała tonem! Czyżby to było wyznanie? — zapytywał sam siebie.
I pewność niemal, że oszukiwała swego pierwszego męża, napełniła go naraz wściekłością. Miał niewymowną chęć bić ją teraz, udusić, wyrywać jej włosy.
Ach! gdyby mu była odpowiedziała: „Ależ, mój drogi, gdybym go była miała oszukiwać, oszukiwałabym z tobą.“ Jak on byłby ją za to ucałował, przytulił, uściskał!
Zatopiwszy wzrok w niebie gwiaździstem, niezdolny z nadmiaru podrażnienia myśleć o czemkolwiek, siedział ze skrzyżowanemi rękami. Czuł tylko fermentującą w sobie ową zawiść i złość, jaką knuje każdy mężczyzna wobec pożądliwych kaprysów kobiecych. Po raz pierwszy odczuł owe nieokreślone męczarnie podejrzywającego męża! Jednem słowem, był zazdrosnym, zazdrosnym za umarłego, za Forestiera! zazdrosnym do takiego stopnia, że powstała w nim nagle gwałtowna nienawiść ku Magdalenie. Skoro oszukiwała tamtego, jakżeż on mógłby mieć do niej zaufanie?
Powoli jednak, wzburzony jego umysł zaczął się uspakajać i, śmiało stawiając czoło cierpieniu, zadecydował w myśli:
— Każda kobieta jest prostytutką; trzeba się niemi posługiwać, nie dając im nic nawzajem.
Gorycz wypełniająca mu serce, wylała się w słowach wzgardliwych, pełnych ohydy. Nie zdołała jednak rozpłynąć się całkowicie. Powtarzał więc w duchu:
— Świat należy do silnych. Trzeba być silnym. Trzeba stać ponad wszystkiem.
Powóz jednak toczył się szybko. Byli teraz na fortyfikacyach. Duroy ujrzał naprost siebie rozlaną na niebie czerwoną jasność, podobną do łuny kuźni olbrzymiej. Usłyszał jakieś niewyraźne szmery; niezliczone, bezustanne i różnorodne odgłosy, odgłosy głuche, bliskie lub dalekie, niepewne jakieś i olbrzymie tętna życiowe, tchnienie oddychającego Paryża, zmęczonego i wyczerpanego kolosa, odpoczywającego w tę noc letnią.
— Byłbym wielkim osłem, martwiąc się z tego powodu. Każdy dla siebie. Zwycięstwo przy śmiałych. Wszystko jest tylko egoizmem. Egoizm skierowany ku ambicyi i fortunie, więcej wart od egoizmu, skierowanego ku kobietom i miłości.
Brama Tryumfalna, wznosząca się na dwóch olbrzymich podstawach, widniała już przy wejściu do miasta. Brama ta, rodzaj bezkształtnego olbrzyma, wydawała się jakoby gotową do pochodu wzdłuż otwartej przed nią alei.
Jerzy i Magdalena znaleźli się teraz wśród długiej linii pojazdów, odwożących na uprągniony spoczynek milczące i w czułym uścisku splecione pary. Zdawało się, iż ludzkość cała, pijana żądzą, radością i szczęściem, prześlizguje się tuż pod ich bokiem.
— O czem tak myślisz, najdroższy? — odezwała się słodkim głosem młoda kobieta, przeczuwająca doskonale, co dzieje się w sercu jej męża.
— Minęło już dobre pół godziny, odkąd milczysz.
— Myślę o tych wszystkich całujących się durniach — odparł z gniewem — i powiadam sobie, że doprawdy, wiele jest innych rzeczy w życiu do załatwienia.
— Tak... ale i to dobre czasami.
— Tak, dobre... dobre... gdy człowiek nie ma nic lepszego do roboty!
Myśl Jerzego pracowała dalej, odzierając życie z poetycznej jego osłony, odzierając z pewnym rodzajem zawiści okrutnej.
Byłbym też ostatnim głupcem, wstydząc się lub pozbywając czegokolwiekbądz dobrego, niepokojąc się, mordując, tocząc sobie serce, jak to czynię od pewnego czasu.
Obraz Forestier’a przemknął mu znowu przez umysł, lecz nie obudził już najlżejszego niepokoju. Zdało mu się, iż pogodzili się teraz, iż stali się przyjaciółmi. Miał nawet ochotę krzyknąć: „Dobry wieczór, stary“.
— Gdybyśmy tak zajechali do Tortoni’ego na lody — odezwała się Magdalena, zakłopotana tem długiem milczeniem.
Spojrzał na nią z ukosa. Delikatny profil młodej kobiety zarysował się w żywem świetle girlandy gazowej, zwiastującej ogródkowy teatrzyk.
— Jaka ona piękna — pomyślał. — Ech! tem lepiej. Dobra mysz dla dobrego kota. Ale jeśli sądzisz, że będę dla ciebie zawracał sobie głowę, to chyba prędzej zrobi się upał na biegunie północnym.
— Alei i owszem, kochanko — odpowiedział natychmiast. I ażeby się niczego nie domyśliła, pocałował ją nawet. Młodej kobiecie wydało się, iż wargi męża są lodowate. Uśmiechała się jednak zwykłym swoim uśmiechem, gdy wchodząc na stopnie, prowadzące do teatralnego budynku, ujmowała jego ramię.

III.

Nazajutrz, wszedłszy do biura, Jerzy udał się natychmiast do Boisrenard’a.
— Kochany przyjacielu, mam do ciebie prośbę. Od niejakiego czasu bawią się tutaj w nazywanie mnie Forestier’em. Co do mnie, zaczynam to uważać za mocno głupie. Czy nie byłbyś tak łaskawym uprzedzić delikatnie wszystkich kolegów, iż wypoliczkuję pierwszego, pozwalającego sobie na podobne żarty. Niech sami osądzą, czy zabawka ta warta kulki w łeb. Zwracam się do ciebie, gdyż jako człowiek spokojny możesz zapobiedz nieprzyjemnym następstwom, a przytem byłeś już raz moim świadkiem w pojedynku.
Boisrenard podjął się zlecenia.
Du Roy wyszedł na miasto za interesami i wrócił za godzinę. Nie usłyszał już zwykłego przezwiska. Powróciwszy do domu, usłyszał w salonie jakieś głosy kobiece.
— Kto tam? — zapytał służącego.
— Pani Walter i pani de Marelle — brzmiała odpowiedź.
Uczuł cokolwiek silniejsze bicie serca.
— Ano, zobaczmy — rzekł do siebie i otworzył drzwi.
Klotylda siedziała w rogu kominka, naprost światła, padającego na nią z okna. Zdało się Jerzemu, iż pobladła nieco na jego widok. Przywitał naprzód panią Walter i dwie jej córki, siedzące tuż koło niej, jakby na straży; potem dopiero zwrócił się do dawnej kochanki. Podała mu rękę, którą uścisnął wymownie, jakby chciał przez to powiedzieć: „Kocham cię zawsze.“ — Odpowiedziała na ten uścisk.
— Jakże się pani miewa? — zapytał. — Od wieków pani nie widziałem.
— Doskonale — odpowiedziała tonem swobodnym. — A wy, Bel-Ami?
— Pozwolisz, bym nazywała go jak dawniej: Bel-Ami? — spytała, zwracając się do Magdaleny.
— Ależ ma się rozumieć, moja droga, pozwalam na wszystko, czego tylko zechcesz.
W słowach tych zdawała się ukrywać lekka ironia.
Pani Walter opowiadała o jakiejś zabawie, urządzanej przez Jakóba Rival’a, w kawalerskiem jego mieszkaniu; miał to być jakiś turniej w obecności kobiet z towarzystwa.
— To będzie nadzwyczaj interesujące — mówiła. — Jestem też w rozpaczy, że nie będę miała z kim pójść, gdyż mąż mój wyjeżdża właśnie.
Du Roy ofiarował swe usługi, które przyjęto.
— Będziemy panu ogromnie wdzięczne — rzekła — ja i moje córki.
Spojrzał na młodszą z panien Walter i pomyślał:
— To wcale niczego dziewczyna, ta mała Zuzanna. Tak, wcale niczego.
Robiła wrażenie laleczki o jasno blond fryzowanych włosach, maleńkiej, lecz zgrabnej, smukłej i wiotkiej jak trzcinka, istnej figurki miniaturowej. Oczy miała jasne, szaro-niebieskie, jakby malowane przez fantastycznego, a pracowitego artystę, ciało bardzo białe, bardzo delikatne, gładziutkie, bez najlżejszej plamki, włosy, mocno fryzowane, rozrzucone umiejętnie, tworzyły dokoła twarzy uroczy, delikatny obłoczek, podobny do fryzury pięknych i zbytkownych lalek, jakie spotykać można niejednokrotnie u dzieci, trochę zaledwie większych od swych zabawek.
Starsza siostra, Rozalia, brzydka była, płaska i nie zwracająca na siebie uwagi, jedna z tych dziewcząt, z któremi i o których nie zwykło się mówić.
— A zatem mogę liczyć na pana w przyszły czwartek, o godzinie drugiej po południu — odezwała się pani Walter, powstając.
— Tak pani. Stawię się z pewnością — dopowiedział.
Zaledwie te panie wyszły, podniosła się również pani de Marelle:
— Do widzenia, Bel-Ami — rzekła na pożegnanie, podając mu rękę.
Tym razem uścisk pochodził od Klotyldy — uścisk bardzo silny i długi. Jerzego wzruszyło ciche wyznanie tego prawdziwie cygańskiego i dobrego dziecka, które może i naprawdę go kochało.
— Pójdą do niej zaraz jutro — pomyślał.
Zaledwie znalazł się sam na sam z żoną, Magdalena wybuchnęła śmiechem wesołym, serdecznym.
— Czy wiesz — rzekła, patrząc mu prosto w oczy, — że roznieciłeś namiętność w sercu pani Walter?
— Cóż znowu? — odparł z niedowierzaniem.
— Tak, zapewniam cię. Mówiła mi o tobie z szalonym entuzyazmem. To bardzo zabawne z jej strony! Pragnęłaby znaleźć dwóch takich mężów dla swoich córek!... Na szczęście, podobne rzeczy nie mają w danym wypadku żadnego znaczenia.
— Jakto, nie mają żadnego znaczenia? — zapytał, nie wiedząc, co chce przez to powiedzieć.
— Oh! pani Walter — odpowiedziała tonem kobiety, przeświadczonej o trafności swego sądu — pani Walter jest jedną z tych, o których nie powiedziano nigdy złego słowa, ale to nigdy a nigdy. Jest ona niezdobytą pod każdym wzglądem. Męża jej znasz tak samo, jak ja, ale ona, to zupełnie co innego. Cierpiała wprawdzie wiele, że wyszła za żyda, pozostała mu jednak wierną.
— Ja myślałam, że ona jest również żydówką — przerwał młody człowiek ze zdziwieniem.
— Ona? Cóż znowu! Ona jest protektorką wszystkich filantropijnych stowarzyszeń w kościele świętej Magdaleny. Wzięła nawet ślub religijny. Nie wiem jednak, czy ojciec Walter się ochrzcił, czy też, poprostu kościół patrzył na to przez palce.
— Ach! — bąkał Jerzy — ona... mię zatem... łapie?
— Najpewniej i najzupełniej. Gdybyś nie był już w niewoli, poradziłabym ci starać się o rękę... Zuzanny raczej, niż Róży, nieprawdaż?
— Ach! sama matka jeszcze niczego — odparł, podkręcając wąsika.
— Wiesz, mój mały — rzekła Magdalena zniecierpliwiona — matki, to ci życzę z całego serca. Nie przeraża mnie ona jednak. W tym wieku nie popełnia się pierwszego błędu. Trzeba się do tego zabrać wcześniej.
— A gdyby to było prawdą, że mógłbym dostać Zuzannę — pomyślał Jerzy. — Potem wzruszył ramionami:
— Ależ... szaleństwo... Czyż ojciec byłby mi ją oddał!
Postanowił jednak uważać lepiej na zachowanie się wobec niego pani Walter, nie zadając sobie pytania, czy mógłby z tego korzystać.
Przez cały wieczór nagabywały go wspomnienia miłosne z Klotyldą, wspomnienia tkliwe i zmysłowe zarazem. Przypominał sobie jej głupstwa, pieszczoty, wycieczki awanturnicze:
— Doprawdy, ona jest nadzwyczaj przyjemną — powtarzał w myśli. — Tak, pójdę do niej jutro.
Nazajutrz, zaraz po śniadaniu, poszedł w istocie na ulicę de Verneuil. Taż sama dziewczyna otworzyła mu drzwi i zwyczajem służących u średnio zamożnych mieszczan, spytała poufale:
— Jakie się pan miewa? dobrze?
— Doskonale, moja mała — odpowiedział.
Wszedł do salonu, w którym słychać było niewprawne ćwiczenie na fortepianie. Grającą była Lorka. Przypuszczał, że rzuci mu się na szyję. Dziewczynka jednak, powstawszy z powagą, złożyła mu ukłon ceremonialny, godny osoby dorosłej i oddaliła się w milczeniu. Miała minę kobiety obrażonej, która go zdumiała.
Za chwilą weszła matka. Ujął ją za rękę i pocałował.
— Ileż razy myślałem o pani — przemówił.
— Ja także — odparła.
Usiedli, patrząc sobie prosto w oczy i uśmiechając się nawzajem, mając ochotą ucałować się w usta.
— Maleńka moja Klo, kocham cię.
— Ja również.
— A zatem... zatem... nie bardzo się na mnie gniewałaś?
— Tak i nie... Sprawiło mi to przykrość, potem jednak zrozumiałam powód i powiedziałam sobie: Ba, powróci do mnie, dziś czy jutro.
— Nie śmiałem przyjść, nie wiedząc, jak mnie przyjmiesz. Nie śmiałem, lecz miałem ogromną ochotą. Ale, à propos. Powiedz mi, co się dzieje z Lorką. Zaledwie raczyła mnie powitać i uciekła, jakby rozgniewana.
— Albo ja wiem! Nie można jednak mówić z nią o tobie od czasu twego ożenienia. Doprawdy, przypuszczam, iż musi być chyba zazdrosną o ciebie.
— Ale cóż znowu!
— Tak, tak, mój kochany. Nie nazywa cię już Bel-Ami, tylko Forestier’em.
Du Roy poczerwieniał, poczem zbliżając się do młodej kobiety, szepnął:
— Daj buzi.
Spełniła jego życzenie.
— Gdzie moglibyśmy się zobaczyć? — zapytał.
— Ależ... przy ulicy Konstantynopolskiej.
— Więc mieszkanie nie jest wynajęte?
— Nie... zatrzymałam je.
— Zatrzymałaś?
— Tak, myślałam zawsze, że powrócisz.
Fala pychy radosnej rozdęła mu piersi.
Ta więc go kochała miłością prawdziwą, głęboką i stałą.
— Uwielbiam cię — szepnął. — A twój mąż, dobrze się miewa? — zapytał po chwili.
— Tak, doskonale. Był tu przez cały miesiąc i wyjechał dopiero pozawczoraj.
— Wybornie się składa! — zawołał Jerzy, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu.
— A tak, doskonale się składa — odpowiedziała naiwnie. — Chociaż, co prawda, bytność jego też niewiele przeszkadza. Wszak wiesz o tem.
— Tak, to prawda. Zresztą, to bardzo przyjemny człowiek.
— A ty? — zapytała. — Jakże to nowe życie?
— Ni złe, ni dobre. Żona moja, to towarzyszka... wspólniczka.
— Nic więcej?
— Nic więcej... Co do serca...
— Rozumiem dobrze. Jest jednak przyjemna.
— Tak, ale to mnie nie wzrusza. Kiedyż się zobaczymy? — szepnął, przysuwając się do Klotyldy.
— Ależ... jutro... jeśli chcesz?
— Tak, jutro, o godzinie drugiej.
— O drugiej.
Powstał, zabierając się do wyjścia, poczem wyjąkał z pewnem zakłopotaniem:
— Wiesz, chciałbym wziąć teraz całkowicie na siebie to mieszkanie przy ulicy Konstantynopolskiej. Chcę tego koniecznie. Tegoby jeszcze brakowało, byś ty za nie płaciła.
Tym razem Klotylda ucałowała z uwielbieniem ręce kochanka, szepcząc miłośnie:
— Uczynisz, jak zechcesz. Wystarcza mi, iż zachowałam je do naszego spotkania.
Du Roy oddalił się pełen zadowolenia.
Przechodząc koło jakiejś fotograficznej wystawy, ujrzał portret wspaniałej kobiety, przypominąjącej mu panią Walter.
— Mniejsza o to — powiedział sobie — musi ona być jeszcze niczego. Jak to się stało, iż nigdy nic zwróciłem na to uwagi? Ciekaw jestem, jak mnie przyjmie we czwartek.
Idąc, zacierał ręce. Serce miał napełnione wewnętrzną i głęboką radością powodzenia, radością w całem tego słowa znaczeniu, radością człowieka zręcznego i dochodzącego do celu, radością subtelną, złożoną z zadowolonej próżności i rozkoszy zmysłowej, jaką daje przywiązanie kobiety.
We czwartek, zapytał Magdaleny:
— A ty nie pójdziesz na ten turniej do Rival’a?
— Oh! nie. To mnie zgoła nie zajmuje. Pójdę dziś do Izby deputowanych.
Pojechał zatem po panią Walter, a ponieważ pogoda była prześliczna, wziął odkryty powóz.
Zdziwił się niezmiernie, ujrzawszy ją dzisiaj: tak była piękną i młodą. Nosiła jasną tualetę, a wycięty cokolwiek stanik pozwalał się domyślać pod przeźroczystą koronką, pełnej i falującej piersi. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak świeżą i ponętną. Osądził, iż jest to jeszcze kobieta godna pożądania.
Postawę miała szlachetną i dystyngowaną, pewien pozór spokojnej mamy, co pozwalało jej przesuwać się niepostrzeżenie pośród lwów salonowych. Zresztą mówiła zwykle mało, wygłaszając sądy znane, przyzwoite i umiarkowane; wszystkie jej myśli były w porządku, dobrze uszykowane, wolne od jakichkolwiek wybryków.
Córka jej Zuzanna, cała w zwojach różowej materyi, przypominała świeżo werniksowany portret à la Watteau, siostra zaś starsza miała minę guwernantki, towarzyszącej tamtej ślicznej żywej laleczce.
Przed mieszkaniem Rival’a stał już cały szereg powozów.
Du Roy podał ramię pani Walter.
Zabawa urządzona była na dochód sierot szóstego okręgu, pozostających pod opieką wszystkich żon senatorów i deputowanych, mających jakiekolwiek stosunki z La Vie Française.
Pani Walter nie przyjmując tytułu protektorki, przyrzekła jednak przybyć na tę uroczystość ze swemi córkami. Nazwiska swego udzielała jedynie sprawom, odbywającym się pod egidą kościoła; nie przez krańcową dewocyę, lecz dlatego, że małżeństwo z żydem zobowiązywało ją poniekąd do pewnej gorliwości religijnej, zabawa zaś urządzana przez dziennikarza, przybierała pewien odcień republikański, co mogło się wydawać antyklerykalnem.
Od trzech już tygodni można było czytać w dziennikach różnorodnej barwy:
„Nasz znakomity współpracownik, Jakób Rival, powziął myśl zarówno genialną jak i szczęśliwą, urządzenia w swej prześlicznej zbrojowni, znajdującej się przy jego mieszkaniu kawalerskiem, rodzaju wielkiego turnieju, z którego dochód przeznacza się na rzecz sierót szóstego okręgu.
„Zaproszenia rozsyłają senatorowie: Laloigue, Remontel, Rissolin i żony znanych deputowanych, panie: Laroche-Mathieu, Percerol i Firmin. Podczas antraktów odbędzie się zwykła kwesta, a kwota zebrana przejdzie natychmiast w ręce komisarza szóstego okręgu lub jego reprezentanta“.
Była to szalona reklama, jaką zręczny dziennikarz wymyślił na swoją korzyść.
Jakób Rival oczekiwał gości przy drzwiach, prowadzących do jego mieszkania, w którem urządzony był bufet, również na korzyść funduszu ogólnego. Następnie uprzejmym gestem wskazywał małe schodki, prowadzące do piwnicy, w której znajdowała się zbrojownia i strzelnica, dodając:
— Na dół, panie, na dół. Turniej urządzony jest w apartamentach podziemnych.
Ujrzawszy żonę swego redaktora, skoczył ku niej z przywitaniem, poczem uścisnął rękę Jerzego:
— Jak się masz, Bel-Ami?
— Któż ci to powiedział, że... — zapytał zdziwiony.
— Obecna tu pani Walter, uważając ten przydomek za nader odpowiedni — przerwał gospodarz.
— Tak — potwierdziła pani Walter, czerwieniejąc.
— Wyznają, iż gdybym pana znała lepiej, zrobiłabym jak mała Lorka, nazywając go Bel-Ami. Przydomek ten bardzo panu przystoi.
— Alei pani, proszą, racz mnie tak nazywać — odpowiedział ze śmiechem.
— Nie. Zbyt mało się znamy — odparła, spuszczając oczy.
— Pozwól mi pani mieć nadzieją, iż poznamy się bliżej — odrzekł.
— Wiec wtedy zobaczymy — odpowiedziała.
Zaczęli zstępować po wąskich schodkach, oświetlonych jedynym gazowym płomieniem. Kontrast gwałtowny słonecznego dnia z tą żółtawą jasnością miał w sobie coś niezwykle ponurego. Zapach piwniczny wznosił się ku tej krętej drabinie, zapach rozgrzanej wilgoci i spleśniałych, oczyszczonych chwilowo murów, do czego przyłączał się jeszcze zapach benzoesu, przypominając uroczystości kościelne, a z tem wszystkiem znowu spływały się kobiece perfumy, werwena, irysy i fiołki.
Z podziemia dolatywały głośne gwary, szmer tłumu podnieconego.
Piwnica oświetlona była gazowemi girlandami i latarniami weneckiemi, wyłaniającemi się z pod liści, okrywających ściany. Nic nie było widać, prócz zieleni. Sufit przybrany wrzosami, podłoga zasypana liśćmi i kwieciem.
Zachwycano się cudownym tym pomysłem. W małej piwniczce, w głębi, urządzona była estrada dla walczących, dokoła której stały dwa rzędy krzeseł dla sędziów. Główna piwnica mieściła kilka rzędów ławeczek, mogących pomieścić przeszło dwieście osób. Liczba wszystkich zaproszonych gości dochodziła do imponującej cyfry czterystu.
Przed estradą umieściła się już grupa młodych ludzi, przybranych w kostyumy zapaśników. Postacie wyniosłe, szczupłe, o ruchach elastycznych. Szeptano sobie ich nazwiska, wyliczano mistrzów i amatorów, cały zastęp znakomitości na polu szermierki. Dokoła tej grupy widać było mężczyzn starych i młodych, przybranych w długie tużurki i rozmawiających poufale z bohaterami uroczystości. Inni również pragnęli być widzianymi i poznanymi. Byli to książęta mieczowi, ubrani po cywilnemu, — kompetentni sędziowie.
Wszystkie niemal ławeczki zajęte były przez panie, czyniące wiele szmeru rozmową i szelestem jedwabiów. Wachlowały się jak w teatrze, gdyż duszno już było w tej grocie napełnionej zielenią. Dowcipniś jakiś krzyczał od czasu do czasu:
— Oranżada! limoniada! piwo!
Pani Walter zajęła z córkami miejsca zachowane dla nich w pierwszym rządzie. Du Roy, umieściwszy je na ławeczce, rzekł:
— Oddalam sią, gdyż mężczyznom nie wolno zajmować tych miejsc.
— Miałabym jednak ochotą zatrzymać pana przy sobie — z wahaniem rzekła pani Walter. — Mówiłby mi pan nazwiska walczących. Ot, gdyby pan tak stanął za ławeczką, nie przeszkadzałoby to nikomu.
Spojrzała nań swemi wielkiemi, słodkiemi oczyma.
— Zostań z nami... panie... panie Bel-Ami — nalegała.
— Jest nam pan niezbędnie potrzebny.
— Pani... usłucham z przyjemnością... — odpowiedział.
— Jaka to zabawna ta piwnica — odzywały się głosy ze wszystkich stron. — Jak tu przyjemnie!
Piwnicę tę znał Jerzy doskonale. Stanął mu teraz w pamięci ów nieszczęśliwy ranek, poprzedzający dzień jego pojedynku. W tej to sklepionej sali przepędził wówczas tyle godzin, naprzeciw maleńkiego białego punkciku, spoglądającego nań z głębi drugiej piwniczki, jakby wielkie a straszliwe jakieś oko.
— Zaczynamy — rozległ się od schodów donośny głos Jakóba Rival’a.
W tejże samej chwili weszło na estradę sześciu mężczyzn, przybranych w niesłychanie obcisłe tużurki, zarysowujące znakomicie ich torsy i zajęli miejsca, przeznaczone dla sędziów. Podawano sobie dokoła ich nazwiska: generał de Raynaldi, prezydent, mały człowieczek z wielkimi wąsami; artysta-malarz Józef Roudet, wysoki, łysy, z długą brodą; Mateusz de Ujar, Szymon Ramoncel, Piotr de Carvin, trzech młodych salonowców i mistrz Gaspard Merleron.
Dwie pankarty, umieszczone po dwu stronach piwnicy podawały nazwiska: „Pan Crevecoeur“ czytano po prawej, „Pan Plumeau“ po lewej stronie estrady.
Byli to dwaj mistrze, dobrzy mistrze drugorzędni. Zjawili się; szczupli, o twarzach marsowatych i ruchach cokolwiek sztywnych.
Powitawszy wszystkich automatycznym ukłonem wojskowym, przystąpili do ataku. W białych kostyumach, nawpół płóciennych, nawpół skórzanych, przypominali dwóch piechurów, bijących się na żarty.
Od czasu do czasu padało słowo: „trafił“. Wówczas sześciu sędziów, z minami znawców kiwało poważnie głowami. Publiczność nie widziała nic, prócz dwóch żywych maryonetek, rzucających się i wyciągających ramiona. Nie rozumiała nic, była jednak zadowoloną. Jednakowoż te dwie gestykulujące figury wydawały się jej niezbyt eleganckie i ogromnie śmieszne. Każdemu przychodziły na myśl drewniane figurki gladyatorów, sprzedawane na bulwarach w dzień Nowego Roku.
Dwaj pierwsi zapaśnicy ustąpili teraz miejsca panom: Planton i Carapin; jeden z nich był cywilem, drugi wojskowym. Pan Planton, mały człowieczek, stanął naprzeciw niezmiernie otyłego pana Carapin. Zdawało się, iż pierwsze dotknięcie szpady rozetnie ten balon, jak wydętego ze skóry słonia. Śmiano się serdecznie. Pan Planton skakał jak małpa. Pan Carapin ruszał ramieniem, reszta zaś ciała z powodu nadzwyczajnej otyłości pozostawała w stanie nieruchomym; co pięć minut zaś pochylał się naprzód z taką siłą, z takiem wytężeniem i energią, jakby tu naprawdę chodziło o życie. Trudno mu się było następnie wyprostować.
Znawcy oceniali jego walkę jako nadzwyczaj silną i wprawną. Ufna publika przyświadczała.
Następnie ukazali się panowie: Porion i Lapalme, jeden szermierz fachowy, a drugi amator. Ci wykonywali znowu ruchy gimnastyczne z taką zajadłością, iż sędziowie zmuszeni byli przenosić swoje krzesła z jednego końca estrady na drugi. Jeden z walczących uchylał się, drugi nacierał skokami wielkimi i nader komicznymi. Niektóre ruchy przy cofaniu się, śmieszyły zebraną damską publikę, inne gwałtowne, nacierające, przejmowały ją podziwem. Gimnastyczny ten atak wywołał okrzyk, wydany przez niewiadomo kogo: „Nie połamcie sobie żeber, ostrożnie“ Publika zrażona brakiem taktu, zawołała „Pst!“ Z ust do ust podawano sobie wyrok sędziów. Walczący wykazali wiele siły, nie zachowując niekiedy przepisów. Część pierwszą zakończyło piękne skrzyżowanie szabel Jakóba Rival’a ze znakomitym belgijskim profesorem, Lebeque. Rival podobał się ogólnie kobietom. Był to w istocie piękny chłopiec, dobrze zbudowany, giętki, zwinny i o wiele zręczniejszy, a bardziej elegancki od wszystkich poprzedników. W ruchach odpornych lub atakujących, zachowywał zwykłą swą a sympatyczną elegancyę salonową i stanowił dodatni kontrast wobec energicznych lecz pospolitych ruchów przeciwnika.
— Czuć człowieka dobrze wychowanego — mówiono.
Zwyciężył. Zasypano go gradem oklasków.
Dochodzący z góry od kilku minut jakiś dziwny odgłos, zaczął niepokoić zebraną w podziemiach publikę. Było to wielkie tupanie, połączone z głośnymi wybuchami śmiechu. Druga część zaproszonych, a nie mogących pomieścić się w piwnicy, zabawiała się widocznie na swój sposób. Na wąziuchnych, kręconych schodkach tłoczyło się z pięćdziesiąt osób. Upał stawał się nieznośnym. Wołano dokoła:
— Powietrza!
— Pić!
Tenże sam dowcipniś co przedtem, krzyczał głosem piskliwym:
— Oranżada! Limoniada! Piwo!
Rival, czerwony, nosząc jeszcze strój szermierza, wmieszał się między publikę, oświadczając, iż każe podać napoje chłodzące. Pobiegł ku schodom. Tu jednak komunikacya była zupełnie przerwana z jego mieszkaniem. Łatwiej było przebić sufit, niż przedostać się przez zbitą masę ludzką.
— Proszę przepuścić, lody dla dam! — krzyknął Rival.
— Lody! Lody! — powtórzyło z pięćdziesiąt głosów.
Zjawiła się w końcu taca, ale... z próżnemi szklaneczkami. Wszystko wypito po drodze.
— Udusić się tu można — wrzasnął jakiś głos donośny. — Kończmy prędko i wynośmy się.
— Kwesta! — odezwał się ktoś inny.
— Kwesta?... kwesta... kwesta — powtarzała dysząca ze znużenia, lecz mimo to wesoła publika.
Wówczas sześć pań poczęło krążyć między ławeczkami i do woreczków posypało się z brzękiem srebro i złoto.
Du Roy obznajamiał panią Walter z nazwiskami znakomitych osobistości. Byli to dziennikarze wielkiego świata, piszący do wielkich dzienników, a na Vie Française patrzący z lekceważeniem i pewną ostrożnością, dyktowaną doświadczeniem. Widzieli oni już tyle umierających świstków polityczno-finansowych, tworów kombinacyi podejrzanych, a zmiażdżonych upadkiem któregokolwiek z ministrów. Spotykało się tu również nazwiska malarzy i rzeźbiarzy, ludzi, należących zwykle do klubu strzeleckiego; był nawet jeden członek akademii, którego sobie wzajem pokazywano, dwóch artystów muzyków i wielu przedstawicieli szlachty zagranicznej; przy ich nazwiskach dodawał zawsze Du Roy sylabę Rast (co znaczy Rastaquouere), naśladując, jak mówił, anglików, kładących Esq. na swoich kartach wizytowych.
— Dzień dobry, kochany przyjacielu — krzyknął ktoś zdaleka do Jerzego.
Był to hrabia de Vaudrec. Młody człowiek przeprosiwszy damy, pospieszył przywitać wołającego.
— Co to za zachwycający człowiek ten hrabia Vaudrec — zadecydował, powróciwszy do pani Walter. — Czuć w nim rasę.
Pani Walter milczała. Była trochę zmęczona, a pierś jej falowała jakby z trudem, co zwróciło uwagę Jerzego. Od czasu do czasu spotykał spojrzenia „swojej redaktorowej“, spojrzenia niespokojne, niepewne, które spocząwszy na nim, natychmiast się odwracały.
— Ho!... ho... ho — pomyślał. — Czyżbym i tą był urzekł?
Skończono kwestą. Woreczki napełnione były srebrem i złotem. Nowa pankarta, umieszczona na estradzie, oznajmiała: „Wielka niespodzianka“. Członkowie sądu zajęli swoje miejsca.
Na estradzie ze szpadami w ręku pojawiły się dwie kobiety. Przybrane były jak do walki, w ciemny trykot, w bardzo krótką, zaledwie do połowy łydek sięgającą spódnicę i w nadęty na piersiach pancerz, zmuszający je do trzymania głowy wysoko. Były młode i piękne. Miłym uśmiechem powitały zebraną publiką. Oklaskiwano je długo. Rozpoczęła się walka wśród uprzejmego szmeru i szeptanych dowcipów.
Przyjazny uśmiech osiadł na wargach sędziów, oklaskujących z lekka piękne zapaśniczki.
Publice podobało się nadzwyczaj to widowisko. Nie szczędziła tez pochwał. Mężczyźni zapałali żądzą, u kobiet rozbudził się wrodzony gust paryski do przyjemnostek trochę błazeńskich, do elegancyi dwuznacznej, piękności półświatkowej, ogródkowych śpiewaczek i piosnek kabaretowych. Dreszcz radosny przebiegał zgromadzonych, ilekroć któraś z walczących się poddawała. Zwracając się do publiki plecyma, plecyma dobrze wydatnemi, zapalała spojrzenia i rozchylała usta wszystkich. Nie na same też tylko ruchy ręki zwracano uwagę.
Sala zabrzmiała hucznem brawem. Nastąpiło starcie mieczów, na które nikt jednak nie zwracał uwagi. Wszystkie zmysły skupiły się w słuch. Na górze działo się coś niezwykłego. Od kilku już minut słychać było niezmierny hałas, odgłos przesuwanych mebli, jakby przy przeprowadzce. Nagle dźwięki fortepianu przebiły się przez sklepienie i usłyszano wyraźnie rytmiczne posuwanie się nóg. Ludzie na górze urządzili sobie bal z tańcami. Pocieszali się jak mogli, nie mogąc być świadkami widowiska.
Śmiech głośny rozległ się między zgromadzonymi w zbrojowni widzami. Kobiety poczuły gwałtowną chęć do tańca i przestały zajmować się tem, co działo się na estradzie. Zaczęły nawet głośno rozmawiać.
Pomysł urządzenia balu przez maruderów wydał się im ogromnie zabawnym. Tamci się nie nudzą. Jakżeby i one chciały być tam, na górze.
Tymczasem dwaj nowi szermierze kłaniali się zgromadzeniu, a rozpoczęli walkę z tak niezwykłą wprawą, iż zdołali skupić na sobie uwagę. Poddawali się i składali z tak nadzwyczajnym wdziękiem, z taką pewnością i siłą, ruchem tak zręcznym i umiarkowanym, że odrazu porwali nieznającą się na tem publikę.
Ich spokojna zręczność, giętkość, szybkość ruchów tak obliczona, iż wydawały się powolnymi, — przyciągały i zniewalały oko, samą potęgą doskonałości. Publiczność czuła, że patrzy na coś pięknego i niezwykłego, że dwaj wielcy artyści w swoim fachu pokazują jej coś najdoskonalszego — wszystko, co możliwem jest u dwóch szermierzy, posiadających wprawę, przebiegłość i zręczność fizyczną. Wszystkie głosy umilkły. Patrzono tylko na walczących. Następnie, gdy po ostatniem starciu szabel, antagoniści uścisnęli sobie dłonie, rozległo się jedno przeciągłe: „hura“. Tupano nogami, krzyczano. Wszystkim wiadome były ich nazwiska. Byli to: Sergent i Ravignac.
Podniecone umysły zdolne były do najzaciętszych sprzeczek. Mężczyźni spoglądali zaczepnie na swoich sąsiadów. Wyzwaliby niechybnie za najlżejszy uśmiech. Ci, którzy nigdy nie mieli w rękach szpady, wykonywali laskami ruchy i obroty szermierskie.
Tłum powoli zaczął się zmniejszać. Wracano na górę małemi schodkami, aby się wreszcie czegoś napić. Jakież było oburzenie, gdy przekonano się naocznie, iż bawiący się goście, obrabowawszy cały bufet, ulotnili się następnie, oświadczając jeszcze na odchodnem, iż było rzeczą niegodziwą fatygować dwieście osób po to, by im nic nie pokazać.
Nie było ani jednego ciastka, ani jednej kropli szampana, syropu lub piwa, ani jednego cukierka, owocu, nic, nic, nic. Splądrowano wszystko, zjedzono, uprzątnięto.
Służbie, robiącej smutne miny, a siłą wstrzymującej się od śmiechu, kazano sobie opowiadać wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Panie były jeszcze bardziej łakome od mężczyzn, jadły, ile się tylko dało! Opowiadali to wszystko takim tonem, jak ludzie cudownie ocaleni po jakimś straszliwym rabunku lub krwawem najściu nieprzyjaciela.
Trzeba było jednak odejść. Mężczyźni żałowali swoich dwudziestu franków, danych na kwestę; oburzało ich, że ci z góry uraczyli się, nie dawszy ani grosza.
Panie protektorki zebrały przeszło trzy tysiące franków. Po potrąceniu wszystkich kosztów, pozostało dla sierot szóstego okręgu dwieście dwadzieścia franków.
Du Roy, towarzyszący paniom Walter, czekał na powóz.
Odwożąc redaktorową, spotkał się raz jeszcze z jej unikającym go a tkliwym wzrokiem, który wydał mu się zmieszanym.
— A do licha! — myślał. — I ta już widocznie ugodzona.
I uśmiechał się, nabierając przekonania, że naprawdę ma szczęście do kobiet, gdyż pani de Marelle od nawiązania ponownie stosunku, zdawała się go kochać szalenie.
Powrócił do domu uradowany.
Magdalena czekała nań w salonie.
— Mam dla ciebie nowiny — rzekła. — Sprawa marokańska zaczyna się wikłać! Francya za jakie trzy miesiące może tam wysłać pomoc zbrojną. W każdym razie chcą z tej sprawy korzystać, celem usunięcia dzisiejszego ministeryum a Laroche pochwyci sposobność otrzymania teki spraw zagranicznych.
Du Roy, jedynie dla sprzeciwienia się żonie, udawał, iż w nic nie wierzy! Nie byliby przecież takimi waryatami, by rozpoczynać awantury w Tunisie.
Magdalena niecierpliwie wzruszyła ramionami:
— Mówię ci, że tak! mówię ci, że tak! — zawołała. — Nie rozumiesz więc, że to stanowi dla nich kolosalną sumę. Dziś, mój drogi, w kombinacyach politycznych nie trzeba mówić: „Szukaj kobiety“, lecz: „Szukaj interesu“.
— Ba! — szepnął, udając pogardę, by ją bardziej jeszcze zirytować.
— Masz go! — zawołała z rosnącą niecierpliwością. — Jesteś tak samo naiwny, jak Forestier.
Chciała mu dokuczyć i wyczekiwała gniewu z jego strony. On jednak odpowiedział z uśmiechem:
— Co, ten Forestier z rogami?
— Ach, Jerzy! — szepnęła zaskoczona.
— No i co? — ciągnął z miną bezczelną i szyderczą. — Alboż nie wyznałaś mi sama owego wieczoru, że przyprawiałaś mu rogi? Biedaczysko! — dodał tonem głębokiego politowania.
Magdalena odwróciła się plecami i nie raczyła nawet odpowiedzieć, a po chwilowem milczeniu odezwała się, jak gdyby nic nie zaszło.
— We wtorek będziemy mieli gości: pan Laroche-Mathieu przyjdzie tu na obiad z hrabiną de Percemur. Czy chcesz zaprosić Rival’a i Norberta de Varenne? Ja idę jutro do pani Walter i pani de Marelle. Być może, iż przyjdzie jeszcze pani Rissolin.
Od niejakiego czasu, korzystając z politycznego wpływu męża, wytwarzała sobie stosunki, przyciągając do swego domu żony senatorów i deputowanych, potrzebujących niezbędnie pomocy dziennika.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Jerzy. — Biorę na siebie Rival’a i Norberta.
Zacierał ręce z radości, rad, że wynalazł nareszcie znakomitą piłę dla żony i odwet za skrytą nienawiść, za ową mętną i gryzącą zazdrość, jaka się w nim zrodziła od owej przejażdżki do lasku. O Forestierze nie odzywał się inaczej, jak: „Forestier z rogami“. Czuł, iż doprowadzi to Magdalenę do wściekłości. Wieczorem znalazł sposobność do powtórzenia kilkakrotnie tego samego epitetu.
Teraz nie zazdrościł już nieboszczykowi; teraz mścił się za niego.
Magdalena starała się nie słyszeć i przybierała minę obojętną i uśmiechniętą.
Wobec tego, że żona miała się udać nazajutrz z zaproszeniem do pani Walter, postanowił ją uprzedzić, pragnąc znaleść się sam na sam z redaktorową i przekonać się, czy rzeczywiście jej na nim zależy. Bawiło go to i pochlebiało. A przytem... czemuż nie... jeśli to możliwe... możliwe... O godzinie drugiej, zameldował się przy bulwarze Malesherbes. Wprowadzono go do salonu. Czekał krótką chwilą.
Pani Walter wyszła na spotkanie gościa.
— Jakież bogi łaskawe przyprowadziły pana do mnie? zapytała, podając mu rękę z uszczęśliwionym wyrazem twarzy.
— Nie bogi, lecz tylko pragnienie ujrzenia pani — odpowiedział. — Jakaś siła parła mię tutaj, nie wiem nawet dlaczego, gdyż nic nie mam pani do powiedzenia. Przyszedłem, jestem! Wybaczy mi pani tę ranną wizytę i szczerość wyznania.
Powiedział to uprzejmie, tonem żartobliwym, z lekkim uśmiechem na ustach, lecz z odcieniem powagi w głosie.
— Ależ... doprawdy — wyrzekła zdumiona i lekko zaczerwieniona pani Walter. — Nie rozumiem pana... to takie dla mnie niespodziane...
— Oświadczenie na nutę wesołą, by panią nie przerazić zbytecznie — dorzucił.
Usiedli tu i koło siebie. Gospodyni obróciła to w żart:
— A zatem oświadczenie... na seryo?
— Ależ najzupełniej! Dawno już pragnąłem je uczynić, bardzo nawet dawno. Nie miałem jednak śmiałości. Mówią, że pani taka surowa, taka niedostępna...
— Dlaczegóż wybrał pan dzień dzisiejszy? spytała, odzyskując zwykły spokój.
— Alboż wiem?... Może dlatego, że od wczoraj myśl moja wyłącznie jest zajęta panią — dodał niepewnym szeptem.
Pani Walter gwałtownie pobladła.
— No, dość już tego dzieciństwa, mówmy o czem innem.
On jednak rzucił jej się do nóg ruchem tak gwałtownym, że aż się przestraszyła. Chciała wstać, lecz objął ją silnie ramionami, powtarzając raz po raz głosem namiętnym:
— Tak, to prawda, kocham cię, kocham cię szalenie i to od dawna. Nie odpowiadaj mi nic. Cóż chcesz, jestem szalony! Kocham cię... Ach! gdybyś wiedziała, jak ja cię kocham!
Ona dysząca, zmęczona, chciała próbować mówić. Nie znajdowała jednak słowa. Obiema rękami odpychała go od siebie, ująwszy go za włosy, by tym sposobom nie pozwolić zbliżyć się jego ustom, które już czuła blisko swoich. Zmrużywszy oczy, by go już nie widzieć, kręciła gwałtownie głową na prawo i na lewo.
Dotykał jej przez suknię, obejmował, ona zaś omdlewała pod tą brutalną i silną pieszczotą. Nagle wstał i chciał ją ku sobie przyciągnąć, lecz kobieta, uczuwszy się wolną przez sekundę, wyrwała mu się ruchem gwałtownym i uciekała teraz z fotelu na fotel.
Uznał, iż pogoń taka jest komiczną i padłszy na pierwsze lepsze krzesło, zakrył twarz rękami, udając łkanie konwulsyjne.
Następnie zerwał się i krzyknął:
— Żegnam, żegnam! — i wybiegł szybko z salonu.
W przedpokoju zabrał najspokojniej pozostawioną tu laskę i wyszedł na ulicę, myśląc:
— Do licha! zdaje mi się, że jestem już u celu.
Z temi słowy udał się na stacyę telegraficzną, by przesłać Klotyldzie małą niebieską depeszę, zapowiadającą jej schadzkę nazajutrz.
Powróciwszy do domu o zwykłej godzinie, zapytał żonę:
— No i cóż, będziesz miała gości na obiedzie?
— Tak — odrzekła. — Tylko pani Walter coś kaprysi. Nie wie, czy będzie wolną. Namyśla się. Sama nawet nie wiem, o czem mi chciała mówić. Coś o zobowiązaniu jakiemś, o sumieniu. Jednem słowem, wydała mi się zabawną. Mniejsza o to; mam nadzieję, że przyjdzie mimo wszystko.
— Ah, ma się rozumieć, że przyjdzie — zadecydował, wzruszając ramionami.
W głębi duszy nie był jednak pewnym i niepokoił się do samego wtorku.
Tego dnia rankiem Magdalena otrzymała bilecik od redaktorowej, zawierający słowa następujące:
„Urządziłam się tak, iż jestem swobodną i stawię się dzisiaj o godzinie naznaczonej. Mąż mój jednak nie będzie mi mógł towarzyszyć.“
— Doskonale zrobiłem, nie narzucając się więcej — pomyślał Du Roy. — Ot i uspokoiła się, a teraz baczność!
Z pewnym jednak niepokojem wyczekiwał jej przybycia. Wydawała się bardzo spokojną, cokolwiek chłodniejszą i wyniosłą.
Jerzy przybrał wyraz uniżony, cichy i uległy.
Panie Laroche-Mathieu i Rissolin przybyły z mężami. Pani de Percemur opowiadała o wielkim świecie. Pani de Marelle urocza była w swym nadzwyczajnie fantazyjnym hiszpańskim kostyumie czarno-żółtym, obciskającym doskonale jej kibić, uwydatniając piersi i krągłe ramiona. Główka jej ptasia wydawała się dzisiaj bardziej jeszcze ruchliwą.
Du Roy zajął miejsce po lewej stronie pani Walter i podczas całego obiadu opowiadał jej z przesadnem uszanowaniem rzeczy najpowabniejsze. Od czasu do czasu spoglądał na Klotyldę.
— Doprawdy, ładna jest i świeża — myślał.
Później znów kierował wzrok na żonę, którą obserwował bardzo dobrze, mimo, że zachował do niej gniew skrywany a zaciekły.
Redaktorowa jednak obchodziła go w tej chwili najwięcej. Trudność położenia i pragnienie nowości, zawsze nęcącej mężczyzn, podniecały mu nerwy.
Pani Walter oświadczyła chęć wczesnego powrotu do domu.
— Będę pani towarzyszył.
Odmówiła. On jednak nalegał:
— Czemu mi pani nie raczy pozwolić? Dotknie mię pani mocno. Czy nie zechce mi pani dać dowodu przebaczenia? Widzi pani przecież, jak jestem spokojny.
— Nie może pan opuszczać swoich gości — odrzekła.
— Ech! oddalę się na dwadzieścia minut — rzekł z uśmiechem. — Nikt nawet nie spostrzeże mojej nieobecności. Jeśli mi pani odmówi, obrazi mię tem do żywego.
— A zatem dobrze, przyjmuję — odrzekła.
Zaledwie jednak znaleźli się w karecie, pochwycił jej rękę i począł okrywać namiętnymi pocałunkami.
— Kocham cię, kocham — powtarzał. — Pozwól mi to mówić. Nie lękaj się, ani cię dotknę. Pozwól mi tylko powtarzać, że cię kocham.
— Ach! to bardzo źle... po tem, coś mi pan przyrzekł... To bardzo źle... bardzo źle.
Zdało się, że czyni wysiłek nadzwyczajny; wreszcie szepnął głosem stłumionym:
— Widzi pani, jak nad sobą panuję. A jednak... Ach! pozwól mi tylko powiedzieć... kocham cię... i pozwól mi to powtarzać codziennie... tak, pozwól mi przychodzić do siebie, pozwól, bym zapatrzony w twarz twą ukochaną, na klęczkach, przez pięć minut, powtarzał ci te dwa wyrazy.
Pozostawiła rękę w jego dłoni i, oddychając ciężko, wymówiła:
— Nie, nie mogę, nie chcę. Pomyśl tylko, co pomyślałaby moja służba, moje dzieci. Nie, to niepodobna.
— Nie mogę już żyć dłużej bez twego widoku — mówił dalej. — Mniejsza z tem, czy zobaczę cię w twoim domu, lub gdziekolwiek. Potrzebuję cię widzieć choćby na minutę, na minutę codziennie. Potrzebuję dotknąć twojej ręki; potrzebuję odetchnąć tem samem, co ty, powietrzem, potrzebuję nasycić wzrok ślicznemi liniami twego ciała i wpatrzeć się w twe wielkie, piękne oczy, napełniające mię szałem.
Drżąca i wzruszona, wsłuchiwała się w tę banalną muzykę miłosną.
— Nie, nie, — jąkała. — Nie... to niepodobna. Uspokój się pan!
— Słuchaj... trzeba koniecznie — szeptał jej w ucho, czując, iż skromną tę kobietę trzeba brać powolutku, że trzeba nakłonić ją do naznaczenia schadzki naprzód tam, gdzie ona ją wybierze, by potem... samemu już stawiać warunki. — Słuchaj — szeptał — trzeba... zobaczę cię!.. czekać będę na ciebie przed drzwiami twego mieszkania... jak żebrak. Gdy nie zejdziesz, przyjdę do ciebie... lecz muszę cię zobaczyć... zobaczę cię... jutro...
— Nie, nie, nie przychodź pan. Nie przyjmę cię wcale. Pomyśl, że mam córki.
— A więc powiedz mi, gdzie cię mogę spotkać... na ulicy... gdziekolwiek... o którejkolwiek godzinie... abym tylko cię mógł ujrzeć... Ukłonię ci się... Powiem: „Kocham cię“ i pójdę dalej.
Traciła zmysły, walczyła. Powóz stanął przed bramą pałacową, prędko wiec rzuciła:
— A zatem dobrze, będę jutro w kościele Świętej Trójcy, o trzeciej po południu.
Wysiadłszy następnie z karety, rozkazała stangretowi:
— Odwieź pana Du Roy do domu.
— Gdzieżeś był tak długo? — zapytała go żona, gdy wrócił do salonu.
— Byłem na stacyi, gdzie nadałem bardzo pilną depeszę — odpowiedział cicho.
— Czy odprowadzisz mnie, Bel-Ami? — zagadnęła go pani de Marelle.
— Wszak pan wie, iż pod tym jedynie warunkiem przychodzę tu z tak daleka na obiad. Nie jesteś przecie zazdrosną? — dodała, zwracając się do Magdaleny.
— Nie bardzo — przeciągle odpowiedziała pani Du Roy.
Goście już wychodzili. Pani Laroche-Mathieu wyglądała na prowincyonalną pokojówkę. Była to córka notaryusza, z którą ożenił się Laroche, będąc jeszcze podrzędnym adwokatem. Pani Rissolin, stara i pretensyonalna kobieta, przypominała starodawne akuszerki, których wykształcenie odbywało się jedynie w czytelniach publicznych. Hrabina de Percemur wyniośle spoglądała na te panie. Jej „biała łapka“ niechętnie dotykała tych rąk prostaczych.
— Znakomity był twój obiad — odezwała się, pokryta koronkami pani de Marelle, wychodząc. — Niezadługo salon twój stanie się pierwszym salonem politycznym Paryża.
— Ach! mój kochany Bel-Ami — rzekła, ściskając go, gdy ujrzeli się nareszcie sami. — Ach! mój kochany, z każdym dniem więcej cię kocham.
Powóz unoszący ich, toczył się szybko.
— To nie to, co nasz pokój — rzekła.
— Ach! nie — odpowiedział.
Lecz myślał o pani Walter.

IV.

Plac Świętej Trójcy skąpany był w promieniach lipcowego słońca. W tej chwili było tu niemal pusto. Duszący upał przygniatał Paryż, jak gdyby ciężkie, palące powietrze, spadłszy na olbrzymie miasto, piekło i tłoczyło mu piersi.
Fontanny przed kościołem biły powoli, ociężale. Zdawały się zmęczone, zmordowane i znudzone, a woda, zamknięta w basenie, po którym pływały liście i kawałki papieru, miała odcień brudno-zielonawy.
Pies jakiś, przeskoczywszy kamienną ścianę, kąpał się w tych falach o wątpliwej czystości. Kilka osób, odpoczywających na ławkach w maleńkim, okalającym świątynię ogródku, zazdrośnie przypatrywało się zwierzęciu.
Du Roy spojrzał na zegarek. Była dopiero trzecia, miał więc czekać jeszcze pół godziny.
Śmiał się, myśląc o tej schadzce.
Kościoły wydają się jej odpowiednie do każdego użytku — myślał. — Pocieszaja ją, że wyszła za żyda — dają jej możność zamanifestowania protestu w świecie politycznym, zaszczytną pozycyę w salonach dystyngowanych, a nakoniec schronienie dla schadzki miłosnej. Do tego prowadzi posługiwanie się religią, en-tout-cas. Gdy pogoda, służy za laskę, gdy słońce piecze, ochrania od palących promieni, gdy deszcz pada, służy za parasol, a gdy zostajemy w domu, stoi sobie spokojnie w przedpokoju. A jest takich setki, którzy nie dbając wcale o Boga, nie pozwalają jednak mówić o nim z lekceważeniem i posługują się nim, niby rajfurem. Gdyby im zaproponowano wejść do jakiego pokoju umeblowanego, uznałyby to za niegodziwe; wydaje im się jednak rzeczą najprostszą snuć przędzę miłosną u stopni ołtarza.
Okrążał powoli basen fontanny i spoglądał od czasu do czasu na zegar kościelny. Upłynęło dopiero pięć minut. Zegar wskazywał pięć minut po trzeciej.
Uznał, iż lepiej mu będzie we wnętrzu świątyni, więc wszedł.
Owiał go chłód piwniczny. Odetchnął nim z rozkoszą — następnie obszedł kościół dokoła, chcąc zapoznać się lepiej ze sytuacyą.
Inne jakieś kroki, miarowe, przerywane chwilami, odpowiadały w głębi obszernego budynku odgłosowi jego stąpania, odbrzmiewającemu głucho wśród wysokich sklepień. Zdjęła go ciekawość przypatrzenia się temu spacerowiczowi, i począł go szukać. Był to jakiś otyły, łysy jegomość z nosem zadartym; w ręku trzymał kapelusz.
Tu i ówdzie stara jakaś kobieta modliła się na klęczkach, zakrywając twarz rękami.
Owiewało tu poczucie samotności, pustki, odpoczynku. Światło, przesiane przez różnokolorowe szyby, miłe było dla oka.
Du Roy uznał, że „tu dyabelnie dobrze“.
Powrócił do kruchty i spojrzał ponownie na zegarek. Było dopiero kwadrans po trzeciej. Usiadł przy samem wejściu do głównej nawy, żałując, że nie wolno mu zapalić papierosa. W głębi świątyni, w pobliżu chóru, rozlegały się wciąż powolne kroki spacerującego łysego jegomościa.
Ktoś wszedł. Jerzy odwrócił się nagle. Była to jakaś wieśniaczka, w wełnianej spódnicy, kobieta biedna, która, rzuciwszy się na kolana przy pierwszem lepszem krześle, trwała jakby nieruchoma, ze skrzyżowanymi palcami, wzrokiem wlepionym w niebo, duszą zatopioną całkowicie w modlitwie.
Du Roy przyglądał się jej uważnie, zapytując sam siebie, jakie zmartwienie, jaki ból, jaka rozpacz zakłócać mogła to maluczkie serce ludzkie. Była zrozpaczona, to było widoczne. Może ma męża, bijącego ją niemiłosiernie, a może dziecko umierające.
Biedne stworzenia, myślał w duchu. Więc istnieją ludzie, którzy cierpią naprawdę? Opanowała go wściekłość przeciw nielitościwej naturze. Pocieszył się jednak natychmiast myślą, że głupcy ci wierzą przynajmniej, iż tam, w górze opiekują się nimi i, że ich położenie społeczne, zarejestrowane w niebie, zrównoważy długi z dochodami.
Tam, w górze? Gdzież to? Jakie to wszystko głupie — szepnął, pogrążony w marzeniu, wywołanem ciszą kościelną. Jakie to głupie — powtórzył.
Drgnął, usłyszawszy szelest sukni. To była ona.
Wstał i podszedł do niej. Nie podała mu ręki, lecz szepnęła:
— Mam bardzo mało czasu. Muszę wracać do domu. Uklęknij pan przy mnie, byśmy nie zwrócili czyjej uwagi.
I doskonale znając sytuacyę, zapuściła się w głąb nawy, szukając schronienia przyzwoitego i pewnego. Twarz jej okryta była gęstą zasłoną, a kroki stawiane ostrożnie, budziły echo bardzo dyskretne.
Gdy doszli do chóru, odwróciła się do Jerzego i tajemniczym, w kościele używanym szeptem, rzekła:
— Boczne nawy będą lepsze. Tu jesteśmy zbyt na widoku.
Pochyliła się nisko przed Najświętszym Sakramentem i kierując się na lewo, zawróciła cokolwiek, następnie uklękła na klęczniku.
Jerzy przykląkł na drugim, tuż koło niej, i przybrawszy, jak ona, postawę nieruchomą, jakby w rozmodleniu, począł:
— Dziękuję ci, dziękuję. Ubóstwiam cię. Chciałbym ci zawsze o tem mówić, wyznać, w jaki sposób zacząłem cię kochać, jak mnie oczarowałaś przy pierwszem spotkaniu... Czy pozwolisz mi kiedykolwiek wywnętrzyć się, wypowiedzieć to wszystko, co nagromadziło się w mem sercu?
Słuchała go, zatopiona niby w głębokiem rozmyślaniu, jakby nic nie słyszała.
— Szalona jestem — odpowiedziała przez palce, którymi zakrywała sobie usta — szalona jestem, iż pozwalam panu na podobną rozmowę. Szalona, że przyszłam tutaj; szalona, że robię to, co robię, że pozwalam przypuszczać ci, że... awantura ta może mieć jakiekolwiek następstwa. Zapomnij pan o tem, to konieczne, i nie mówmy już o tem nigdy.
Czekała. On zaś szukał odpowiedzi; szukał słów stanowczych, namiętnych; nie mogąc jednak poprzeć ich odpowiednią gestykulacyą, czuł się zupełnie skrępowanym.
— Ja nie wyczekuję niczego i nie spodziewam się niczego — przemówił wreszcie. — Kocham cię! Cokolwiekbyś uczyniła — słowa te powtarzać ci będę zawsze. Powtarzać ci je będę tak często, z taką siłą i mocą, że je nakoniec zrozumiesz. Chcę przeniknąć cię moją miłością, chcę słowem po słowie, godzina po godzinie, dzień po dniu, sączyć ci tę moją miłość do duszy, by wreszcie, niby balsam spadający kropla po kropli, przesiąkła cię nawskróś, ułagodziła, zmiękczyła i zmusiła wreszcie do odpowiedzi: „Ja cię także kocham!“
Poczuł drżące ramię, dotykające jego ramienia i gorący oddech kobiety, która wyszeptała bardzo szybko:
— I ja cię kocham.
Drgnął, jakby uderzony obuchem w głowę, i westchnął:
— Ach! mój Boże!...
Mówiła dalej głosem przerywanym od wzruszenia:
— Czyż powinnam ci była to powiedzieć? Czuję się winną i niegodną... ja... mająca dwie córki... lecz nie mogę... nie mogę... Nigdy nie byłabym przypuszczała nic podobnego... nie myślałam... ale to nad siły... to nad moje siły. Słuchaj... słuchaj pan... nigdy nie kochałam nikogo... prócz ciebie... przysięgam. Kocham cię od roku. Kocham w skrytości mojego serca. Oh! ileż ja cierpiałam, jakże walczyłam! Dłużej nie mogę, kocham cię...
Płakała, zakrywając twarz rękoma, a cała jej postać drżała, szarpana wstrząsem gwałtownym.
— Daj mi rękę — mówił Jerzy. — Niech jej dotknę, niech ją uścisnę...
Odjęła powoli rękę od twarzy. Ujrzał teraz jej policzki, mokre od płaczu, i łzę, drgającą jeszcze u rzęsy:
— Ach! jakżebym pragnął napić się twych łez! — szepnął, ściskając podaną sobie rękę.
— Nie nadużywaj pan mojej słabości... jestem zgubiona! — wyrzekła głosem cichym i złamanym, podobnym do jęku.
Omal się nie roześmiał. Jakże mógł nadużyć w tem miejscu? A zużywszy już cały zasób namiętnych frazesów, położył jej rękę na swem sercu i spytał:
— Czuje pani, jak ono bije?
Lecz od kilku minut słyszeli miarowe kroki spacerującego jegomościa, który okrążywszy ołtarze, skierował się znowu ku małej nawie po prawej stronie. Kroki zbliżały się coraz bardziej, a gdy nareszcie doszły do filara, zasłaniającego klęczącą parę, pani Walter, wyrwawszy palec z uścisku Jerzego, ponownie zakryła twarz rękami.
Pozostali tak oboje na klęczkach nieruchomi, jak gdyby zasyłali do nieba prośby wspólne a gorące. Otyły jegomość przeszedł tuż obok klęczącej pary i rzuciwszy na nią spojrzenie obojętne, oddalił się w stronę kruchty, wciąż trzymając kapelusz w rękach, skrzyżowanych na plecach.
— Gdzież zobaczę cię jutro? — spytał Jerzy, pragnąc bądź co bądź otrzymać schadzkę dogodniejszą, niż w kościele.
Kobieta milczała. Klęczała jak zmartwiała, zmieniona w posąg modlitwy.
— Czy chcesz, bym cię spotkał jutro w parku Monceau?
Zwróciła ku niemu swą twarz trupiobladą, skurczoną bólem strasznym i głosem przerywanym poczęła:
— Zostaw mnie w spokoju... zostaw w spokoju... teraz... odejdź... odejdź odemnie... odejdź tylko na pięć minut... za wiele cierpię przy tobie... chcę się modlić... nie mogę... odejdź odemnie... Pozwól mi się modlić... samej... przez pięć minut... nie mogę... pozwól mi błagać Boga... by mi przebaczył... by mię ocalił... odejdź odemnie... na pięć minut...
Twarz miała tak wzburzoną, wyraz tak bolesny, że Jerzy wstał w milczeniu i dopiero po chwilowym namyśle zapytał:
— Czy wolno mi będzie zaraz powrócić?
Skinęła mu głową, jakby w odpowiedzi: „Tak, zaraz“ i Jerzy oddalił się w stronę chóru.
Teraz próbowała się modlić. Z nadludzkim wysiłkiem chciała myśleć o Bogu i drżąca, tracąc zmysły, rzuciła w niebo okrzyk:
— Litości!
W rozpaczy zamknęła oczy, by nie patrzeć dłużej na tego, który się od niej oddalał. Wypędzała go z myśli, buntowała się przeciw niemu, mimo to jednak, zamiast wyczekiwanych widzeń niebieskich, wciąż widziała przed sobą fryzowane wąsiki młodego człowieka.
Od roku już walczyła tak codziennie wieczorami z potęgującą się w niej namiętnością, walczyła z tym obrazem, majaczącym w sennych jej marzeniach, kuszącym jej ciało i spędzającym sen z powiek. Czuła się ujętą w sidła, jak zwierzę, związaną, rzuconą w ramiona tego kusiciela, który zwalczył ją jedynie fryzowanym wąsikiem i kolorem oczu.
I teraz oto, w kościele, tu i blisko Boga, czuła się jeszcze słabszą, bardziej opuszczoną, bardziej zgubioną, niż pod własnym dachem. Nie była już zdolną do modlitwy, myśląc jedynie o nim. Cierpiała już, że się oddalił. Walczyła jednak rozpaczliwie, broniła się, wzywała na pomoc całą siłę ducha. Wolałaby umrzeć, niż upaść tak nisko, ona, która przecież dotąd nie popełniła żadnego czynu niegodziwego. Wargi jej szeptały niewyraźne słowa błagalnej modlitwy, lecz ucho chwytało oddalający się odgłos kroków Jerzego. Zrozumiała, że już po wszystkiem, że dalsza walka byłaby nadaremną! Nie chciała jednak uledz. Napadł ją teraz atak nerwowy, rzucający nieraz na ziemię kobiety drżące, jęczące i wijące się z bólu. Drżała całem ciałem, czując, że upadnie, że zsunie się pomiędzy krzesła i krzyczeć zacznie z całych sił.
Ktoś zbliżał się ku niej szybkim krokiem. Odwróciła głowę. Był to ksiądz. Wówczas powstała i biegnąc wprost ku niemu, ze złożonemi jak do modlitwy rękoma, zawołała:
— Ach! ocalenia! ocalenia!
— Czego pani sobie życzy? — zapytał zdziwiony.
— Chcę pomocy. Zlituj się nademną. Jeśli mi nie dopomożesz, zginę!
Spojrzał na nią, jak na waryatkę.
— W jakiż ja sposób mogę pani pomódz? — zapytał znowu.
Był to młody, cokolwiek już tyjący, piękny wikary bogatej dzielnicy, nawykły do bogatych penitentek. Cerę miał świeżą, policzki cokolwiek obwisłe, zaciemnione czarnym, starannie ogołonym zarostem.
— Proszą mię wyspowiadać — wyrzekła. — Udziel mi rady, pomocy, powiedz, co mam czynić!
— Ja spowiadam co sobotą, od trzeciej do szóstej po południu — odpowiedział.
— Nie! nie! nie! zaraz! — powtarzała, chwyciwszy go za ramię. — Zaraz! To konieczne! On jest tam! w tym kościele! On na mnie czeka!
— Kto na panią czeka? — zapytał wikary.
— Człowiek... który chce mię zgubić... który mię posiądzie, jeśli odmówisz mi swej pomocy... Nie jestem już w stanie uciekać przed nim dłużej... Nie mam już na to siły... nie mam siły... jestem tak słaba... tak słaba!...
Szlochając, rzuciła mu się do nóg.
— Ach! zlituj się nademną, ojcze! Ratuj mnie w imię Boga, ratuj!
Trzymała go za sutannę, by jej nie uciekł, on zaś, niespokojny, rzucał dokoła wzrokiem podejrzliwym, chcąc się upewnić, czy jakie złośliwe lub świętoszkowskie oko nie widzi tej kobiety, leżącej u jego nóg.
— Powstań pani — przemówił wreszcie, czując, iż nie zdoła jej się wymknąć. — Mam właśnie przy sobie klucz od konfesyonału.
I mówiąc te słowa, począł szukać w kieszeni, a wydostawszy z niej pęk kluczyków, wybrał jeden i szybkim krokiem skierował się do maleńkiej budki, rodzaju drewnianego pudła, przeznaczonego do przyjmowania nieczystości duszy, w którem grzesznicy pozbywają się swych grzechów.
Wszedł w drzwi środkowe, zamykając je za sobą, a pani Walter, rzuciwszy się w boczny przedział konfesyonału, poczęła szeptać gorączkowo, z namiętnem uniesieniem i nadzieją zbawienia:
— Pobłogosław mię ojcze, gdyż zgrzeszyłam...
Du Roy okrążywszy dokoła wielki ołtarz, skierował się w boczną nawę. Doszedłszy do połowy, spotkał się znów z łysym jegomościem, przechadzającym się powoli.
— Czego ten człowiek chce tutaj? — zapytał w duchu.
Spacerujący zwolnił jeszcze kroku i spojrzał na Jerzego z widoczną chęcią rozpoczęcia rozmowy. Gdy już się z sobą zrównali, ukłonił się i zagadnął uprzejmie:
— Przepraszam pana, ale czy nie mógłby mię pan objaśnić, kiedy została wzniesioną ta świątynia?
— Dalibóg, i ja nic o tem nie wiem — odparł zagadnięty. — Przypuszczam, iż musi chyba istnieć z jakie dwadzieścia lub dwadzieścia pięć lat. Pierwszy raz tu jestem.
— I ja również. Nie widziałem jej dotąd nigdy.
— Zdaje mi się, iż zwiedza ją pan z wielkiem zainteresowaniem — ciągnął dalej zaciekawiony dziennikarz. — Ogląda pan wszystko tak szczegółowo.
— Ja jej bynajmniej nie zwiedzam — odparł. — Czekam poprostu na żonę, z którą się miałem tutaj zejść, a która się bardzo opażnia. Okropnie jest gorąco na dworze — dodał po chwilowej pauzie.
Du Roy przypatrywał się uważnie nieznajomemu, mającemu minę niesłychanie poczciwą i nagle strzeliło mu do głowy, że łysy jegomość przypomina Forestier’a.
— Pan z prowincyi? — zapytał.
— Tak, z okolic Bordeaux. A pan, czy jedynie przez ciekawość zaszedłeś do tego kościoła?
— Nie, ja czekam również na kobietą.
I z temi słowy, ukłoniwszy się spacerującemu jegomościowi, dziennikarz oddalił się z lekkim uśmiechem na ustach.
Zbliżywszy się do wielkich drzwi, ujrzał powtórnie biedną kobietę, klęczącą ciągle i modlącą się bez przerwy.
— Na honor! to dopiero wytrwałe natchnienie — pomyślał.
Nie był już teraz wzruszonym i nie czuł dla niej żadnego współczucia.
Przeszedł obok klęczącej i podążył ku nawie, koło której pozostawił panią Walter.
Zdala już upatrywał miejsca, gdzie klęczała, dziwiąc się, iż nie może jej dojrzeć. Przypuszczał, iż pomylił się może co do filaru i doszedł aż do końca nawy. Nie znalazłszy jej, zawrócił. Musiała chyba odejść! Stanął wściekły i zdumiony. Potem pomyślał, iż musi go chyba szukać i znów okrążył kościół. Nie znalazłszy jej jednak nigdzie, wrócił i usiadł na krześle, zajmowanem wpierw przez nią, przekonany, iż przyjdzie do niego. Czekał. Niezadługo, cichy jakiś szept zwrócił raptownie całą jego uwagę. Nikogo przecież nie było w tym kącie kościoła. Skądże więc mogą pochodzić te szepty? Powstał, by przekonać się, co to może znaczyć i dojrzał drzwi konfesyonału w bocznej kaplicy. Spostrzegł nawet rąbek sukni, spływającej na posadzkę.
Postąpił kilka kroków, chcąc się przekonać, co to może być za kobieta. Poznał ją. Więc ona się spowiada!...
Poczuł nagle gwałtowną chęć uchwycenia jej za ramiona i odrzucenia od tego pudła obrzydliwego. Prędko się jednak rozmyślił:
— Et! dziś kolej na proboszcza, jutro na mnie!
Z temi słowy usiadł najspokojniej przed drzwiami konfesyonału, poza któremi znajdowała się penitentka. Czekał swojej kolei, śmiejąc się z całej tej awantury.
Długo musiał czekać. Wreszcie pani Walter powstała, odwróciła się, a zobaczywszy Jerzego, zbliżyła się doń.
— Panie — wyrzekła, przybierając postawę zimną i surową — proszę, by mi pan nie towarzyszył, nie szedł za mną i nie przychodził do mnie nigdy. Nie będziesz już nigdy przyjętym. Żegnam!
I oddaliła się krokiem poważnym.
Pozwolił jej się oddalić, gdyż przedewszystkiem trzymał się systemu, by nigdy zbytnio nie nacierać. Następnie, widząc wychodzącego ze swojej kryjówki, trochę pomięszanego, spowiednika, podszedł wprost ku niemu i spojrzawszy mu prosto w oczy, mruknął pod nosem:
— Gdybyś nie miał na sobie tej sutanny, dałbym ci parę razy w tę mordę przebrzydłą.
Zakręcił się na pięcie i wyszedł z kościoła, pogwizdując.
Przede drzwiami kościoła spotkał się znowu z otyłym jegomościem, teraz już w kapeluszu na głowie, z rękoma w tył założonemi; znudzony widocznie oczekiwaniem, przebiegał oczami rozległy płac i przytykające do niego ulice.
Skłonili się wzajemnie.
Dziennikarz, nie mając nic do roboty, udał się do redakcyi. Na samym zaraz wstępie poznał po zakłopotanych minach chłopców redakcyjnych, iż dzieje się tu coś nadzwyczajnego; wszedł więc szybko do gabinetu redaktora.
Walter, widocznie rozdrażniony, przerywanymi frazesami dyktował jakiś artykuł, wydając w pauzach polecenia okalającym go reporterom i Boisrenard’owi, i rozpieczętowując listy.
— Ach! co za szczęście! otóż i Bel-Ami! — zawołał uradowany, spostrzegłszy przybywającego.
Przerwał jednak nagle, cokolwiek zakłopotany:
— Przepraszam pana, iż cię tak nazwałem — tłómaczył się. — Jestem w tej chwili niezmiernie wzburzony, zresztą żona moja i córki nazywają cię tak od rana do wieczora, więc i ja przyzwyczaiłem się do tej nazwy. Nie gniewasz się pan na mnie?
— Ależ bynajmniej — odparł ze śmiechem. — Ten przydomek nie ma dla mnie nic ubliżającego.
— Bardzo dobrze. A zatem i ja pana nazywam Bel-Ami. Otóż słuchaj! Mamy wielkie nowiny. Ministeryum upadło trzystu dziesięciu głosami przeciw dwustu. Wakacye nasze zostały zatem odłożone, odłożone na czas nieograniczony, a mamy już dwudziesty ósmy lipca. Hiszpania rozgniewała się na Marokko, iż zrzuciło Durand’a starszego i jego służalców. Jestemśmy w błocie po same uszy. Marrot’owi polecono sformować nowy gabinet. Wybiera on generała Boutin d’Acre na dowódcę wojskowego, a przyjaciela naszego Laroche-Mathieu na ministra spraw zagranicznych. Sam zatrzymuje tekę spraw wewnętrznych z prezydyum w radzie. Droga, po której myślą kroczyć, jest mi znaną — ciągnął dalej Walter. — Mnie jednak potrzeba czegoś interesującego w kwestyi marokkańskiej, czegoś z chwili bieżącej, jakiejś efektownej kroniki lub czegoś sensacyjnego, sam dobrze nie wiem czego? Bel-Ami, to pan musi wymyśleć.
— Mam już, czego panu potrzeba — rzekł Du Roy po chwilowym namyśle. — Dam panu szkic o politycznej sytuacyi kolonii afrykańskich, z Tunisem na lewo, Algierem w środku i Marokko na prawo; historyę pokoleń zaludniających te olbrzymie przestrzenie i opis wyprawy na granicę marokkańską aż do samej wielkiej oazy Figuig, gdzie nie przedostał się jeszcze dotychczas żaden europejczyk, a która jest przyczyną dzisiejszego zatargu. Czy to będzie odpowiadać?
— Ależ znakomicie! — wykrzyknął Walter.
— A jaki tytuł?
— Od Tunisu do Tangeru.
— Przewybornie!
Du Roy poszedł szukać w rocznikach Vie Française swojego artykułu: „Wspomnienia Strzelca afrykańskiego“, który pod zmienionym tytułem, przerobiony i zastosowany do okoliczności, nadawał się znakomicie od początku do końca; była tam bowiem potrącona kwestya polityczna osadnictwa ludu algierskiego i wyprawy do prowincyi Oran’u.
W ciągu trzech kwadransy wszystko już było gotowe, ułożone w porządku i ze smakiem, a z całego artykułu przebijał hołd dla nowego gabinetu.
Redaktor, przeczytawszy artykuł, oświadczył:
— Wybornie... znakomicie... znakomicie... Jesteś pan nieoceniony. Winszuję.
Du Roy wrócił do domu w humorze znakomitym. Rad był z dnia dzisiejszego, gdyż mimo niepowodzenia u Świętej Trójcy czuł, iż partya jest wygraną. Magdalena oczekiwała męża rozgorączkowana.
— Wiesz już, że Laroche został ministrem spraw zagranicznych? — zawołała, ujrzawszy wchodzącego męża.
— Ależ tak. W tej chwili napisałem nawet artykuł o Algierze z tego powodu.
— Cóż to takiego? Znasz go, ten najpierwszy, który napisaliśmy wspólnie: „Wspomnienia Strzelca afrykańskiego“. Przejrzałem go i zastosowałem do okoliczności.
— Ach! tak! to się wybornie nadaje — potwierdziła z uśmiechem.
Zamyśliła się chwilę, poczem ciągnęła dalej:
— Wiesz? przyszedł mi na myśl ten dalszy ciąg, który miałeś pisać wówczas i który... odłożyłeś na później. Moglibyśmy się teraz do niego zabrać. Mielibyśmy temat do pięknej seryi artykułów, ogromnie odpowiadających potrzebie chwili.
— Wybornie — odpowiedział, zabierając się do rosołu. — Teraz, ponieważ ten rogacz Forestier należy już do przeszłości, nic nam nie stoi na zawadzie.
Dowcip ten conajmniej nie na miejscu — przerwała mu tonem suchym — i proszę cię bardzo, abyś go zaprzestał. Mam już tego dosy
Chciał jej jeszcze coś dociąć, lecz w tejże samej chwili podano mu maleńką, niebieską depeszę, w której, bez żadnego podpisu, znajdowały się te tylko słowa;

„Straciłam głowę. Przebacz mi i przyjdź jutro o godzinie czwartej do parku Monceau.“

Zrozumiał, o co idzie i uradowany, chowając bilecik do kieszeni, rzekł do żony:
— Nie powtórzę już tego nigdy, moja najdroższa. W istocie, sam uznaję, iż to bardzo głupie z mojej strony.
Zabrał się ponownie do jedzenia. Podczas obiadu powtarzał sobie w myśli:
— „Straciłam głowę, przebacz mi i przyjdź jutro o czwartej do parku Monceau.“ A zatem, uległa. o miało znaczyć mniej więcej: „Oddaję ci się, jestem twoją, gdzie chcesz i kiedy chcesz“.
Zaniósł się od śmiechu.
— Co ci jest? — spytała Magdalena.
— Nic wielkiego. Przypomniał mi się ksiądz, którego przed chwilą spotkałem i który był okropnie śmieszny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Du Roy stawił się punktualnie na schadzkę oznaczoną. W parku, na wszystkich ławkach, znużeni upałem, wypoczywali rozmaici mieszczanie lub wpółsenne niańki, na wyżwirowanych zaś uliczkach tarzały się gromadki dzieci.

Panią Walter ujrzał w małej, starożytnej ruinie, nad strumieniem. Z twarzą zbolałą i niespokojną krążyła dokoła kolumnady.
— Ach! ileż tu ludzi w tym ogrodzie — zawołała zaraz przy powitaniu.
— Tak, to prawda — odpowiedział, korzystając ze sposobności. — Chciałaby pani znaleźć się gdzieindziej?
— Ale gdzie?
— Gdziekolwiek; naprzykład... w karecie. Zapuściłaby pani firankę ze swojej strony i byłaby pani doskonale ukrytą.
— Tak, wolałabym tamto; tu umieram ze strachu.
— Więc dobrze. Za pięć minut spotka mnie pani u bramy, prowadzącej na bulwary. Przyjadę w karecie.
Z tem i słowy szybko się oddalił.
Zaledwie znalazła się w karecie, zasłoniła starannie okno po swojej stronie i zapytała:
— Gdzie pan kazał jechać?
— Niech pani będzie spokojna — odpowiedział. — On już wie, co ma robić.
Wskazał był woźnicy adres swego mieszkania przy ulicy Konstantynopolskiej.
— Pan nie ma wyobrażenia, jak bardzo cierpią z twego powodu — mówiła dalej pani Walter. — Wczoraj w kościele byłam bardzo surową, lecz chciałam uciec od ciebie za jakąbądź cenę. Tak, lękam się pozostać z tobą sam na sam. Przebaczyłeś mi pan?
— Tak, przebaczyłem. Czegóźby ci nie wybaczył człowiek, który cię tak kocha, jak ja cię kocham?...
— Słuchaj pan — przemówiła tonem błagalnym — trzeba mnie szanować... nie trzeba... nie trzeba... inaczej nie mogłabym cię widywać.
W pierwszej chwili nie wiedział, co ma odpowiedzieć; pojawił mu się nawet na ustach ów uśmiech subtelny, niepokojący kobiety. W końcu jednak szepnął:
— Pani, jestem twoim niewolnikiem.
Teraz pani Walter zaczęła mu opowiadać, w jaki sposób doszła do przekonania, że go kocha. Stało się to wówczas, gdy dowiedziała się o jego postanowionem małżeństwie z panią Forestier. Opowiadała mu szczegóły, wspominała daty i mnóstwo rzeczy poufnych.
Nagle zamilkła. Kareta stanęła przed jakimś domem i Du Roy otworzył drzwiczki.
— Gdzież jesteśmy? — spytała.
— Wysiądź pani i wejdź do tego domu. Tu będziemy spokojniejsi.
— Ale gdzież my jesteśmy? — U mnie. W mojem dawnem kawalerskiem mieszkaniu, do którego powróciłem... na kilka dni... chcąc mieć swobodny kącik, w którym moglibyśmy się widywać.
— Nie, nie, nie chcę! Nie chcę! — zawołała przerażona, na samą myśl podobnego sam na sam.
Uchwyciła się ścianki powozu.
— Przysięgam pani, iż cię uszanuję — wymówił z mocą. — Chodź. Widzisz, iż nam się już przypatrują, a niezadługo otoczy nas gromada gapiów. Spiesz się pani... spiesz... wysiadaj... Przysięgam, iż cię uszanuję — zapewnił znowu.
Handlarz win, stojący przede drzwiami swego handlu, przypatrywał im się ciekawie. Zdjęta przestrachem, wbiegła szybko do bramy.
Chciała już biedź na schody, lecz Jerzy pochwycił ją za ramię, objaśniając:
— To tu, na dole.
Z temi słowy wepchnął ją do mieszkania.
Zaledwie zamknął za sobą drzwi, rzucił się na kobietę, jak na swą zdobycz. Wyrywała mu się, walczyła, szeptała raz po raz:
— Ach! mój Boże!... ach! mój Boże!...
Z namiętnem uniesieniem całował jej szyję, oczy i usta, a ona, niezdolna oprzeć się tym pieszczotom, odpychając go ustawicznie, broniąc ust swoich, mimowoli oddawała mu pocałunki.
Nagle przestała się bronić i pokonana, zrezygnowana, pozwoliła mu się rozbierać. Zręcznie i delikatnie, jak wytrawna pokojówka, zdejmował z niej kolejno wszystkie części ubrania.
Wyrwała mu z rąk gorset i zasłoniwszy nim twarz, stała tak, cała w bieli, wśród rozrzuconego na ziemi ubrania.
Zostawił jej tylko buciki na nogach i pochwyciwszy w ramiona, zaniósł do łóżka. Wówczas pani Walter szepnęła mu do ucha głosem złamanym:
— Przysięgam ci... przysięgam... iż nigdy jak żyją, nie miałam kochanka.
Taksamo, jak młoda dziewczyna w podobnym wypadku powiedziałaby:
— Przysięgam ci, iż jestem niewinną.
— No! to już dla mnie zupełnie obojętne — pomyślał Jerzy.

V.

Nadeszła jesień. Państwo Du Roy spędzili całe lato w Paryżu, prowadząc energiczną kampanię na korzyść nowego gabinetu, podczas jego krótkotrwałych wakacyj parlamentarnych.
Pierwszych zaraz dni września miała Izba rozpocząć czynności, gdyż sprawa marokkańska stawała się coraz bardziej niepokojącą.
W gruncie rzeczy nikt prawie nie wierzył w możliwość wyprawy do Tangeru, pomimo, że w dzień rozejścia się parlamentu pewien deputowany z prawicy, hrabia de Lambert Sarrazin, w mowie, pełnej dowcipu i przyjętej oklaskami nawet przez oba centra, gotów był założyć się i na wzór pewnego głośnego wice-króla Indyi dać w zakład swoje wąsy, że nowy gabinet nie będzie mógł powstrzymać się od naśladowania dawnego i wyśle armię do Tangeru, jako pendant do armii tuniskiej, li przez zamiłowanie symetryi, która każe stawiać dwa wazony na jednym kominku.
— Afryka, panowie — dorzucił — to prawdziwy dla Francyi kominek, na którym spalamy najlepsze nasze drzewo; kominek wielkiego interesu, podsycany biletami bankowymi. Podobało wam się, panowie, uledz fantazyi artystycznej i przyozdobić lewy bok kominka cackiem tunisowskiem, kosztującem was drogo; przekonacie się teraz, że pan Marrot zechce naśladować swojego poprzednika i przyozdobi prawy bok tegoż kominka cackiem marokkańskiem.
Dyskusya ta stała się głośną i posłużyła Jerzemu za temat do dziesięciu artykułów o kolonii algierskiej, do całej seryi kronik, przerwanych od pierwszego występu dziennikarskiego. Nie wierząc w możliwość wyprawy zbrojnej, popierał jednak energicznie ten pomysł. Uderzył w dzwon patryotyzmu i bombardował Hiszpanię całym arsenałem pogardliwych argumentów, jakich używać się zwykło przeciw ludom, których interesa nie zgadzają się z naszymi.
Vie Française zjednała sobie wielkie uznanie przez bliskie stosunki z rządem. Na pierwszej kolumnie, przed artykułami poważnej treści, zamieszczał dziennik wiadomości polityczne, w których nakreślał zlekka zamiary swoich przyjaciół, ministrów, a wszystkie dzienniki paryskie i prowincyonalne czerpały z nich potrzebne informacye. Przytaczano całe ustępy, obawiano się tego organu, zaczęto go szanować. Nie był on już dziennikiem podejrzanej jakiejś grupy szachrajów politycznych, lecz organem, poświęconym gabinetowi. Laroche-Mathieu był teraz prawdziwą duszą dziennika, Du Roy zaś jego echem. Ojciec Walter, niemy deputowany i przebiegły redaktor, zeszedłszy na drugi plan, prowadził w cieniu, jak wieść niosła, wielkie interesa kopalni miedzi w Marokko.
Salon Magdaleny stał się teraz niezwykle wpływowem ogniskiem, gdzie zbierało się co tydzień wielu członków gabinetu. Nawet sam prezes ministrów obiadował u niej dwukrotnie, a żony mężów stanu, namyślające się ongi przed kaźdem przestąpieniem jej progów, chełpiły się teraz jej przyjaźnią i więcej jej składały wizyt, niż ona im oddawała.
Minister spraw zagranicznych odgrywał w jej domu rolę niemal gospodarza. Wchodził o każdej porze, przynosił depesze, objaśnienia i wiadomości, które dyktował bądź żonie, bądź mężowi, jak gdyby byli jego sekretarzami.
Gdy po wyjściu ministra Du Roy zostawał sam z Magdaleną, unosił się niejednokrotnie i rzucał pogróżki i chytre insynuacye przeciw temu lichemu dorobkiewiczowi.
Ona w odpowiedzi wzruszała pogardliwie ramionami, powtarzając:
— Postępuj, jak on. Zostań ministrem, a wówczas będziesz miał prawo zadzierać głowę do góry. Tymczasem jednak siedź cicho.
— Nikt jeszcze nie wie, do czego jestem zdolny — mruknął, pokręcając wąsika i z ukosa spoglądając na żonę. — Może się to kiedyś okaże.
— Zobaczymy — odpowiadała filozoficznie.
Rankiem, w dniu ponownego zebrania się Izb, młoda kobieta, leżąc jeszcze w łóżku, wydawała tysiączne polecenia mężowi, wybierającemu się na śniadanie do nowego ministra, celem zasięgnięcia od niego, jeszcze przed posiedzeniem, informacyj potrzebnych do jutrzejszego artykułu, który miał być rodzajem półurzędowego objaśnienia co do rzeczywistych planów gabinetu.
— Przedewszystkiem nie zapomnij zapytać, czy wysłano już do Oranu generała Bellonde, jak poprzednio zamierzano. Okoliczność ta miałaby ogromne znaczenie.
— Ależ ja sam wiem, co mam robić — odparł zirytowany. — Daj-że mi już pokój z twoją gadaniną.
— Mój kochany, zapominasz zwykle połowę moich poleceń do ministra — rzekła spokojnie.
— Nudzi mnie już ten twój minister! — zawołał gniewnie. — Stary szpak!
— Jest taksamo twoim, jak i moim ministrem — chłodno odparła Magdalena. — Tobie jest nawet użyteczniejszy, niż mnie.
— Przepraszam, do mnie on nie stroi koperczaków — zawołał szyderczo.
— Ani do mnie — odparła przeciągle — pomaga nam jednak do zrobienia majątku.
— Gdybym miał wybierać między twoimi adoratorami — ozwał się po chwilowem milczeniu — to już wolałbym tego starego głupca, de Vaudrec. Co się z nim dzieje? nie widziałem go już od tygodnia.
— Słaby jest — odpowiedziała, nie poruszając się. — Pisał mi nawet, że leży. Cierpi na podagrę. Powinienbyś do niego wstąpić i zapytać o zdrowie. Wiesz, iż cię bardzo lubi i że odwiedziny twoje sprawiłyby mu przyjemność.
— Tak, pójdę do niego. Nawet dzisiaj.
Dokończył tualety i nałożywszy na głowę kapelusz, szukał w myśli, czy czego nie zapomniał. Nie przypomniawszy sobie jednak nic, zbliżył się do łóżka i składając pocałunek na czole młodej kobiety, pożegnał ją słowami:
— Bądź zdrowa, moja droga. Wrócę dopiero o siódmej.
Wyszedł.
Pan Laroche-Mathieu wyczekiwał gościa. Śniadanie podano o dziesiątej. W południe, przed ponownem otwarciem parlamentu, mieli się zebrać członkowie gabinetu.
Zaledwie znaleźli się u stołu, w towarzystwie jedynie poufnego sekretarza, gdyż pani Laroche-Mathieu nie życząc sobie zmieniać zwykłej godziny posiłku, nie ukazała się przy śniadaniu, — Du Roy wszczął odrazu rozmowę w kwestyi artykułu, przedstawiając plan, przez siebie nakreślony; a gdy odczytał już wszystkie notatki, zapisane na karcie wizytowej, spytał gospodarza:
— Czy masz tu co do zmienienia, kochany ministrze?
— Bardzo niewiele, mój drogi. Uważałbym tylko, iż cokolwiek za stanowczo mówisz o kwestyi marokkańskiej. Mów pan o tej wyprawie w sposób niby potwierdzający, lecz dozwalający jednocześnie domyślać się niedojścia jej do skutku i zaakcentuj, niby od niechcenia, swoją w tym kierunku niewiarę. Zrób tak, by publika wyczytała pomiędzy wierszami pewność, iż nie damy się złapać na podobną awanturę.
— Bardzo dobrze. Zrozumiałem dokładnie waszą myśl i postaram się ją puścić w obieg. Żona moja poleciła mi jeszcze zasięgnąć od pana wiadomości, czy generał Bellonde zostanie wysłany do Oranu. Z tego jednak, co mi pan mówi, wnioskuję, że nie.
— Nie — odpowiedział minister.
Rozmowa przeszła na temat przyszłej sesyi. Laroche-Mathieu zabrał się na seryo do perorowania, wprawiając się w układanie frazesów, które za kilka godzin miał rozsypać między swych kolegów. Gestykulował zapamiętale, podnosząc w górę to widelec, to znowu nóż lub tez kawałek chleba i nie zatrzymując wzroku na obecnych, zwracał się do niewidzialnego zgromadzenia, wyrzucając z pełnej piersi szumną wymowę pięknie ufryzowanego chłopca. Maleńkie wąsiki, mocno zakręcone, wznosiły się w górę, przypominając rożki niedźwiadka; włosy zaś nasycone wonną pomadą i rozdzielone na dwie równe połowy, zakręcały się na skroniach, tworząc dwa pretensyonalne kotleciki.
Sekretarz prywatny, przyzwyczajony widocznie do podobnych pryszniców wymowy, pił i zajadał najspokojniej. Du Roy jednak, którego serce toczył tłumiony robak zazdrości, myślał ze złością:
— Niech cię czart porwie, głupcze jakiś! Co to za durnie, ci politycy!
I porównywując się w myśli z nowo mianowanym ministrem, myślał w duchu:
— Na honor, gdybym tak miał sto tysięcy franków dla przedstawienia się wyborcom w moim pięknym kraju, w Rouen, jakiżby ze mnie mógł być znakomity deputowany, jakiż polityk wobec tych nierozważnych pajaców.
Laroche-Mathieu gwarzył tak aż do podania kawy, następnie, spostrzegłszy, że już późno, kazał zajechać karecie i podając rękę dziennikarzowi, rzekł na pożegnanie:
— A zatem, dobrze mnie pan zrozumiałeś?
— Wybornie, kochany ministrze: może pan na mnie liczyć.
Jerzy, nie mając nic do roboty aż do czwartej, skierował się ku redakcyi, chcąc rozpocząć potrzebny na jutro artykuł. O czwartej miał się stawić na ulicy Konstantynopolskiej, gdzie schodził się regularnie z panią de Marelle dwa razy tygodniowo.
Zaledwie przestąpił próg redakcyjny, wręczono mu zapieczętowaną depeszę. Było to pismo pani Walter.

„Muszę pomówić z tobą koniecznie dzisiaj. Kwestya ważna, bardzo ważna. Czekaj mię o drugiej, przy ulicy Konstantynopolskiej. Mogę ci oddać wielką przysługę.
Twoja dozgonna przyjaciółka,
Wirginia“.

— A do licha! to ci pijawka — zaklął.
I w napadzie złego humoru, niezdolny do pisania, wybiegł szybko na ulicę.
Od sześciu już tygodni próbował z nią zerwać, lecz zawsze nadaremnie. Nie widział sposobu odczepienia się od tej natrętnej kobiety.
Pani Walter, po swym upadku, pod wpływem straszliwych wyrzutów sumienia, podczas trzech schadzek obrzucała kochanka cierpkiemi wymówkami i przekleństwy. Znudzony temi scenami i przesycony dostatecznie tą dojrzałą i dramatyczną kochanką, postanowił poprostu oddalać się od niej, przypuszczając, iż w ten sposób zakończy całą awanturę. Wówczas to pani Walter przyczepiła się do niego, jak to mówią, rękami i nogami, rzucając się w tę miłość, jakby w wodę, z uwiązanym u szyi kamieniem. Powodowany słabością, ustępstwem i pewnymi wzglądami subtelnymi, dał się na nowo usidlić, został omotany jej gwałtowną, męczącą i przesladującą go tkliwością.
Pani Walter pragnęła widywać go codziennie, wzywała o każdej porze telegramami, spotykała na rogach ulic, w magazynach i ogrodach publicznych.
I w kilku zawsze jednakowo brzmiących frazesach powtarzała, że go kocha, że ubóstwia, poczem oddalała się, zapewniając, że „nadzwyczaj jest szczęśliwą z tego spotkania“.
Przedstawiała mu się teraz zupełnie inną, niż ją sobie był wyobrażał; próbowała go podbić naiwnemi słówkami i dziecinną, niestosowną w jej wieku miłością. Będąc do tej pory surowo uczciwą, dziewicą sercem, niedostępną jakimkolwiek miłostkom i nie mając najlżejszego pojęcia o zmysłowości, ta czterdziestoletnia kobieta przypominała bladą jesień, która nastąpiła po zimnem lecie. Była niejako zwiędłą wiosną, pełną zwyrodniałych, drobnych kwiatków i niedojrzałych owoców, dziwny rozkwit miłości dziewczęcej, spóźnionej, namiętnej a naiwnej, złożonej z porywów niespodziewanych, uniesień szesnastoletniej dziewczyny, pieszczot kłopotliwych i wdzięków przestarzałych, które nigdy nie znały młodości. Pisywała do Jerzego dziesięć razy dziennie, a listy te, pisane były zawsze tonem szalonej namiętności, stylem dziwacznym, poetycznym i śmiesznym, najeżonym jak styl indyjski, nazwami zwierząt i ptactwa.
Zaledwie znaleźli się sami, obsypywała go zwykle pocałunkami, pieszczotami naiwnemi ciężkiej dziewczyny, minkami trochę śmiesznemi, gwałtownie oplatając go ramionami.
Najwięcej jednak drażniły go takie pieszczotliwe określenia, jak: „Mój szczurku“, „mój piesku“, „mój kotku“, „mój klejnocie“, „mój ptaszku błękitny“, „mój skarbie“ i ta komiczna, dziecinna wstydliwość, z jaką mu się za każdym razem oddawała, z lekkim okrzykiem przerażenia, który wydawał się jej czemś rozkosznem i różnemi tego rodzaju sztuczkami rozwiązłej pensyonarki.
— Czyje to usta? — zapytywała, a gdy jej nie odpowiedział natychmiast: — Moje — nalegała dopóty, że nieszczęśliwy kochanek bladł z nudów.
Uważał, iż powinna była przecież rozumieć, że w miłości potrzeba koniecznie pewnego taktu, pewnej zręczności i umiarkowania; że ona, kobieta dojrzała, matka, oddając mu się, powinna była oddawać się poważnie, z pewnym tłumionym zachwytem, może nawet ze łzami, lecz że te łzy powinny być raczej łzami Dydony, a nie szesnastoletniej Julii.
— Jak ja cię kocham, mój maleńki! — powtarzała mu bez końca. — A ty? czy ty mię kochasz taksamo, moje dzieciątko? — zapytywała.
Niezdolny już był słuchać podobnych epitetow, bez gwałtownej chęci powiedzenia: „moja stara“.
— Co za szaleństwo popełniłam, oddając ci się — mówiła. Nie żałuję jednak. Jaka to rozkosz kochać!
Wszystko, co wychodziło z jej ust, irytowało go niepomiernie. Wydawało mu się, że szept ten: „Jaka to rozkosz kochać!“ jest tylko parodyą zdań, wypowiadanych na scenie przez naiwne dziewczątko.
A w dodatku irytowała go jeszcze niezręcznością swych pieszczot. Stawszy się nagle zmysłową pod wpływem pocałunków tego pięknego chłopca, tak silnie rozpalającego jej krew, wnosiła do owych pieszczot pewien pierwiastek niewprawnej namiętności i powagi, który śmiesząc kochanka, przypominał mu ludzi, uczących się na starość abecadła.
A gdy wydusiła go już dostatecznie w ramionach, paląc go jednocześnie spojrzeniem, tem głębokiem i strasznem spojrzeniem, właściwem niektórym zwiędłym a potężnym w ostatniej miłości kobietom, gdy wycałowała go już drżącemi, namiętnemi usty, ciepłem, zmęczonem, a mimo to nienasyconem ciałem, trzepotała się znowu jak podlotek i szepleniła dla dodania sobie wdzięku:
— Jak ja cię kocham, mój maleńki, Jak ja cię kocham. Ukochaj troszeczkę swoją maleńką kobietkę.
Wówczas napadała go szalona chęć zaklęcia, trzaśnięcia drzwiami i ucieczki od tej natrętnej istoty.
Początkowo widywali się często w mieszkaniu przy ulicy Konstantynopolskiej, teraz jednak Du Roy, lękając się spotkania jakiego z panią de Marelle, wynajdywał tysiączne przeszkody, stające w poprzek dawnym schadzkom. W zamian za to, m usiał u niej bywać codziennie na obiedzie lub śniadaniu. Pani Walter ściskała czule pod stołem rękę swego gościa lub nadstawiała mu poza drzwiami usta do pocałunku. Du Roy bawił się doskonale w towarzystwie Zuzanny, śmieszącej go swemi psotami. Lalkowata jej powierzchowność odsłaniała niekiedy umysł giętki i złośliwy, tembardziej zabawny, że niespodziewany. Piękna ta maryonetka szydziła ze wszystkiego i wszystkich. Jerzy zaś, podniecając jej zapał, dodawał rozmowie pieprzyku. Rozumieli się znakomicie.
Dziewczyna wołała bezustannie:
— Słuchaj, Bel-Ami. Chodź tutaj, Bel-Ami.
Odchodził w tej chwili od mamy i biegł ku córeczce, z którą szeptali na ucho złośliwe uwagi i śmiali się z całego serca.
Z czasem jednak, przesyciwszy się miłością matki, doszedł do nieprzezwyciężonego do niej wstrętu. Nie był już w stanie widywać się z nią, patrzeć na nią, słuchać jej głosu. Sama nawet myśl o pani Walter napełniała go wściekłością. Zaprzestał wizyt, nie odpowiadał na odbierane listy i wezwania.
Zrozumiała nareszcie, ze przestał ją kochać. Cierpiała okrutnie. Teraz uczepiła się go całą siłą, szpiegowała, śledziła potajemnie. Niejednokrotnie w wynajętej karecie, spuściwszy szczelnie firanki, wyczekiwała nań przed drzwiami redakcyi, domu, w którym mieszkał, lub na ulicy, przez którą wiedziała, że musi przechodzić.
On miał szaloną chęć znieważenia jej, zwymyślania, wybicia nawet, wypowiedzenia krótko a węzłowato: „Idź-że sobie do dyabła, nie nudź mnie już dłużej swoją osobą.“ Przez wzgląd jednak na stanowisko, jakie zajmował w redakcyi, nie pozwalał sobie na wypowiedzenie całej prawdy, ograniczając się na silnie akcentowanym chłodzie, ostrych spojrzeniach i słowach, mających jej dać do zrozumienia, że stosunek ich musi się skończyć.
Pani Walter, mimo to wszystko wynajdywała sposoby, zmuszające go do schadzek na ulicy Konstantynopolskiej. Jerzy zaś za każdym razem drżał z obawy, iż obie te kobiety spotkają się kiedyś nos w nos przed jego drzwiami. Przywiązanie jego do pani de Marelle spotęgowało się natomiast w ostatnich miesiącach. Nazywał ją „łobuzem“ i rad był ze swej kochanki. Natury ich odpowiadały sobie znakomicie, składały się z tychże samych pierwiastków; oboje należeli w zupełności do tych salonowych awanturników życiowych, mających mimo wiedzy tyle podobieństwa do cyganów.
Lato spędzili rozkosznie, jak prawdziwa para studencka, używając swobody. Wymykali się na obiady do Argenteuil, Bougival, Maisons, Poissy, przepędzając długie godziny w maleńkiej łódce rybackiej. Ona lubiła namiętnie smażone ryby, potrawkę z królika, marynaty rybne i krzyki przewoźników; on znów zachwycał się wspólną jazdą, gdy oboje siadali na imperyał, a on, kąpiąc się w słonecznych promieniach dnia sierpniowego, opowiadał mnóstwo facecyj.
Gdy zaś tegoż samego dnia musiał iść na obiad do pani Walter, nienawidził tembardziej starej natrętnej kochanki za to, że odrywa go od tej młodej, że przeszkadza mu przedłużać rozkosz i nie pozwala napawać się do woli chłodnem, ożywczem tchnieniem Sekwany.
Teraz oto, gdy zdawało mu się, że nareszcie uwolnił się już od nudnej redaktorowej, której jasno, niemal brutalnie wyłożył stanowczą potrzebą zerwania — teraz oto odbiera telegram, wzywający go na godziną drugą do jego kawalerskiego mieszkania.
Idąc ulicą, kilkakrotnie odczytywał ten bilet:

„Muszą koniecznie pomówić z tobą dzisiaj. Kwestya ważna, bardzo ważna. Czekaj mnie o godzinie drugiej, przy ulicy Konstantynopolskiej. Mogą ci oddać wielką przysługę.
Twoja dozgonna przyjaciółka
Wirginia“.

— Czego ona jeszcze chce odemnie, ta stara sowa? Założyłbym się, iż nie ma nic a nic do powiedzenia. Będzie mi powtarzać, iż mię ubóstwia. Trzeba się jednak przekonać. Mówi o bardzo ważnej kwestyi i wielkiej przysłudze. Może to i prawda? A Klotylda, która przychodzi o czwartej? Trzeba, bym pierwszą wyprawił conajpóżniej o trzeciej. Ach! do stu piorunów! żeby się chociaż nie spotkały. Co za nieszczęście z temi babami!
Przypomniał sobie, ze w istocie jedna tylko żona nie przeszkadzała mu w niczem. Żyła obok niego, wydawało się nawet, że kocha go bardzo, w godzinach przeznaczonych dla miłości, gdyż nie pozwalała, by przeszkadzano jej kiedykolwiek w zwykłych zajęciach codziennych.
Szedł wolnym krokiem, kierując się na ulicę Konstantynopolską i wybuchał gniewnie od czasu do czasu.
— Ach! ja ją nauczę, jeśli mi nie ma nic do powiedzenia. Natrę jej uszu! Przedewszystkiem zapowiem, że już nigdy noga moja nie postanie w jej domu. Przyszedłszy do mieszkania, czekał jej przybycia.
Pani Walter zjawiła się niezadługo. Zaledwie przestąpiła próg mieszkania, zawołała uradowana:
— Ach! odebrałeś moją depeszę! Co za szczęście!
— Do kata! oddano mi ją w redakcyi, w chwili, kiedy miałem iść do Izby odpowiedział gniewnie. — Czegóż ty jeszcze chcesz odemnie?
Kobieta podniosła woalkę, chcąc pocałować kochanka i przybliżyła się do niego lękliwie. Podobna była w tej chwili do uległej wyżlicy, przywykłej do częstego bicia.
— Jaki ty dla mnie jesteś okrutny... Jak ty ostro do mnie przemawiasz... Cóż ja ci złego zrobiłam? Nie przypuszczasz nawet, jakie mi zadajesz męki!
— Znowu zaczynasz? — mruknął.
Stała przed nim, wyczekując najlżejszego uśmiechu, jednego gestu zachęcającego, gotowa rzucić mu się w ramiona.
Nie trzeba było mnie uwodzić, aby mię następnie tak maltretować — wyrzekła. — Trzeba mię było pozostawić spokojną i szczęśliwą, jaką byłam. Czyż nie pamiętasz już, co mówiłeś mi w kościele, i że wepchnąłeś mię gwałtem do tego mieszkania. A teraz, jak ty do mnie przemawiasz! jak mię przyjmujesz w tym pokoju! Boże mój! Boże! jakże ja cierpię przez ciebie!
— Ach! dajże mi święty spokój! — krzyknął gwałtownie, tupiąc nogą. — Mam już dosyć tego wszystkiego. Nie mogę się z tobą spotkać choćby na minutę, byś mi nie śpiewała zawsze jednej i tej samej piosnki. Myślałby kto, ęe wziąłem cię w dwunastym roku, lub, że byłaś niewinną, jak anioł. Nie, moja droga, rozważmy fakt i przyznajmy, że nie może tu być mowy o uwiedzeniu niewinności. Oddałaś mi się własnowolnie i jesteś kobietą dojrzałą, Dziękuję ci za to tysiąckrotnie, jestem ci nawet nieskończenie wdzięczny, ależ nie mogę przecież przyszyć się do twojej spódnicy na całe życie. Ty masz męża, a ja mam żonę. Ani ty, ani ja nie jesteśmy wolni. Podobało nam się zadowolnić nasz kaprys oto wszystko. Teraz już koniec tego dobrego.
— Ach! jakiż ty jesteś brutalny! jaki ordynarny, jaki niegodziwy! Tak, prawda, nie byłam młodą dziewczyną, ale też nie kochałam nikogo, nie upadłam nigdy...
— Wiem już o tem! Powtarzałaś mi to ze dwadzieścia razy — przerwał niecierpliwie. — Miałaś jednakże dwoje dzieci, zatem nie ja pozbawiłem cię niewinności...
— Ach! Jerzy! to niegodziwe! — zawołała z oburzeniem i obiema rękami przycisnąwszy piersi, zaczęła dyszeć gwałtownie, tłumiąc łkanie, ściskające jej gardło.
— A więc zabierasz się do płaczu! — odezwał się, biorąc kapelusz z kominka. — A zatem, bywaj zdrowa. Więc to na takie przedstawienie ściągnęłaś mię tu do siebie?
Postąpiła parę kroków, zagradzając mu drogę, otarła łzy, cisnące się gwałtownie do oczu, i przywoławszy na pomoc całą siłę woli, odezwała się głosem przerywanym przez cierpienie:
— Nie... przyszłam tutaj... ażeby ci udzielić wiadomości politycznej... aby dać ci sposobność zarobienia co najmniej pięćdziesięciu tysięcy franków, a nawet więcej... jeżeli chcesz.
— Jakim-że sposobem? — zapytał, nagle uspokojony. — O czem ty mi chcesz powiedzieć?
— Wczoraj wieczorem mimowoli podchwyciłam kilka słów, zamienionych między moim mężem a Laroch’em. Co prawda, nie kryli się nawet bardzo przedemną. Walter jednak zalecał ministrowi usilnie tajemnicę przed tobą, utrzymując, iż ty ją wygadasz.
Du Roy położył kapelusz na krześle.
— Słuchaj teraz uważnie, bardzo uważnie.
— O cóż więc idzie?
— Chcą zagarnąć całkowicie Marokko! Ale dajżeż pokój. Byłem dziś u Laroche’a na śniadaniu, który opowiedział mi wszystkie plany gabinetowe.
— Nie, mój najdroższy. Oszukali cię, gdyż lękają się, aby ktośkolwiek nie odkrył ich spisku.
— Siadaj — rzekł Jerzy.
Rzucił się na fotel, a kobieta, przysunąwszy sobie maleńki taburecik, usiadła u nóg młodego człowieka.
— Ponieważ myślę teraz wciąż o tobie — ozwała się głosem pieszczotliwym — więc zwracam baczną uwagę na wszystko, co dokoła mnie szepcą.
I zaczęła mu opowiadać drobiazgowo, jak już od pewnego czasu dostrzegła, że knują coś wspólnie bez jego wiedzy, że posługują się nim, nie dopuszczając go jednak do tajemnicy.
— Wiesz przecie, że kochając, stajemy się przebiegłemi — mówiła. — Otóż wczoraj wieczorem zrozumiałam dokładnie, o co idzie. Było to wielkie, bardzo wielkie przedsięwzięcie, przygotowywane po cichu.
Śmiała się teraz, szczęśliwa ze swej przebiegłości, zapalała się w mowie, jak prawdziwa żona finansisty, przyzwyczajona patrzeć na giełdowe operacye, na podnoszenie się papierów, gwałtowne podwyżki lub zniżki, rujnujące w jednej godzinie miliony średnio zamożnych mieszczan, drobnych kapitalistów, którzy lokują oszczędności w papierach, gwarantowanych przez ludzi honoru, ludzi szanowanych, polityków lub bankierów, — Ach! kombinacye ich przechodzą już wszelką miarę — powtarzała.
— Co za wiele, to za wiele. I to Walter wszystko urządził, a teraz wyczekuje zysków. Doprawdy, to już przechodzi pojęcie, — Ale powiedz-że mi już raz, o co chodzi — przerwał niecierpliwie.
— Otóż słuchaj. Wyprawa do Tangeru ułożona już jest między nimi od dnia, w którym Laroche został ministrem spraw zagranicznych i oto powolutku wykupili całą pożyczkę marokkańską, która spadła do sześćdziesięciu czterech lub sześćdziesięciu pięciu franków. Wykupili ją nader zręcznie, posługując się podejrzanymi agentami, nie zwracającymi niczyjej uwagi. Zawiedli nawet Rotszylda, dziwiącego się temu skupowi pożyczki. W odpowiedzi podali mu nazwiska ludzi nieznanych, widocznie nieoględnych. To uspokoiło wielkiego bankiera. A teraz oto chcą urządzić wyprawę, a z chwilą, gdy francuzi znajdą się w Tangerze, rząd zagwarantuje długi. Nasi przyjaciele zarobią na tej manipulacyi conajmniej od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu milionów. Rozumiesz teraz całą kombinacyę? Rozumiesz, jak obawiają się najlżejszej niedyskrecyi.
Położyła głowę na kamizelce młodego człowieka, a ramiona wsparła na jego kolanach. Przytulała się do niego, przylepiała, czując, iż teraz się nią zajmuje. W tej chwili zdolna była do wszystkiego, do każdego czynu, byle w zamian otrzymać jedną pieszczotę, jeden jego uśmiech.
— Czy jesteś tego pewną? — zapytał.
— Och, ma się rozumieć! — odpowiedziała ze stanowczością.
— W istocie, to przechodzi wszelkie pojęcie. Co zaś do tego durnia Laroche’a — to ja mu dopiero pokażę! Ach! łotr jakiś! niech on dobrze na siebie uważa! niech dobrze uważa... Jego teka ministeryalna wpadnie mi jeszcze kiedyś do ręki!
— Trzebaby jednak z tego skorzystać! — rzekł po namyśle.
— Możesz jeszcze nabyć akcye — zawołała. — Podniosły się dopiero do siedemdziesięciu franków.
— Tak, nie mam jednak pieniędzy do rozporządzenia.
— Myślałam już o tem, koteczku — rzekła, podnosząc na kochanka błagalne spojrzenie. — Myślałam już o tem i gdybyś był grzeczny, bardzo grzeczny, gdybyś mię chociaż trochę kochał, to przyjąłbyś odemnie pożyczkę.
— Oh! co to, to nie! — odparł szorstko, niemal gniewnie.
— Słuchaj — szeptała błagalnie. — Słuchaj, można to nawet urządzić bez pożyczki. Chciałam kupić tych papierów za dziesięć tysięcy franków, chcąc stworzyć sobie osobisty mój fundusz, otóż kupię ich za dwadzieścia! Ty będziesz należał do połowy. Rozumiesz przecież, że nie oddam tych pieniędzy Walterowi. Otóż, jeżeli operacya się uda, zarobisz na niej siedmdziesiąt tysięcy franków; jeżeli nie, będziesz mi winien dziesięć tysięcy, które oddasz, gdy będziesz mógł.
— Nie, nie podoba mi się ta kombinacya — bronił się jeszcze.
Pani Walter zaczęła nalegać. Perswadowała mu, że ryzykuje przecież na jej słowo dziesięć tysięcy franków, że stracić je nawet może, że ona ze swej strony nie robi żadnego poświęcenia, gdyż pieniądze wypłaci bank walterowski.
Wyłożyła mu jeszcze, że to przecież on sam przeprowadził w Vie Française całą kampanię polityczną, umożliwiającą całą tę aferę.
Jerzy namyślał się ciągle.
— Wyobraź sobie, — dodała — że w rzeczywistości to przecież Walter daje ci zaliczkę i że ty oddałeś mu przysługi, stokroć więcej warte.
— A więc dobrze! niech i tak będzie! Należę do połowy. Jeżeli stracimy — oddam ci dziesięć tysięcy franków.
Kobieta była tak uradowana, że zerwała się na równe nogi i tuląc głowę kochanka, poczęła obsypywać go pocałunkami.
Nie bronił się początkowo, potem jednak, gdy pani Walter ośmielona, poczęła go ściskać coraz czulej i pożerać niemal w pieszczocie, przypomniał sobie, że niezadługo ma tu przyjść ta druga, i że jeśli teraz ulegnie, straci dużo czasu i pozostawi w objęciach tej starej cały zapał, który warto jednakże zachować dla tamtej, młodszej.
— No, bądź rozsądną — przemówił, odpychając ją zlekka.
— Ach! Jerzy, czyż mi cię nie wolno nawet pocałować? — zapytała ze smutkiem.
— Nie, nie dzisiaj — odpowiedział. — Mam migrenę i to mię męczy.
Biedna kobieta usiadła potulnie u jego stóp. Czy przyjdziesz do mnie jutro na obiad? — zapytała. — Jakąż byś mi tem sprawił radość.
— I owszem — odparł, lękając się odmówić.
— Dzięki ci, mój najdroższy.
Pieszczotliwym, regularnym ruchem ocierała policzek o piersi młodego człowieka, przyczem długim czarnym włosem zaczepiła o jego kamizelkę. Nagle strzeliła jej do głowy myśl szalona — jeden z tych przesądnych pomysłów, właściwych często kobietom. Zaczęła tym włosem okręcać delikatnie guzik kamizelki. Potem okręciła drugi, a potem jeszcze następne. On zaraz powstanie i powyrywa jej te włosy. Sprawi jej ból fizyczny. Co za rozkosz! Nie wiedząc nawet, uniesie cząstkę jej istoty. Uniesie garstkę jej włosów, o które nie prosił nigdy. Był to węzeł jakim się z nim łączyła, węzeł tajemniczy, niewidzialny, talizman, jaki rzucała na niego. Nie chcąc nawet, będzie o niej myślał, śnić będzie o niej, a może pokocha jeszcze troszkę.
— Muszę odejść — odezwał się nagle. — Czekają na mnie w Izbie, przed ukończeniem sesyi. Muszę się stawić koniecznie.
— Ach! już! — westchnęła... Poczem tonem rezygnacyi dodała:
— Idż, mój najdroższy. Ale jutro przyjdziesz do mnie na obiad.
Odrzuciła głowę ruchem gwałtownym. Poczuła krótki lecz silny ból, jakby ją kto pokłuł szpilkami. Serce zabiło jej jak młotem. Jakże była szczęśliwą, że może cierpieć — dla niego.
— Bądź zdrów — wyrzekła.
Ujął ją w ramiona i z czułym uśmiechem chłodno ucałował w oczy.
— Już! — szepnęła raz jeszcze, podniecona tym pocałunkiem, a wzrok jej błagalny wskazywał drzwi wiodące do drugiego pokoju.
— Muszę wyjść — rzekł, spiesznie odsuwając ją od siebie. — I tak się już lękam, czy się nie spóźnię.
Nadstawiła mu usta, których zaledwie dotknął, a podając jej zapomnianą parasolkę, powtarzał, nalegając:
— Chodźmy już, chodźmy. Spieszmy się. Już po trzeciej.
— Jutro o siódmej wieczorem — powtórzyła, odchodząc.
— Tak, jutro o siódmej.
Rozłączyli się zaraz. Ona zwróciła się na prawo, on zaś na lewo.
Du Roy dotarł aż do bulwarów obwodowych. Potem skierował się wolnym krokiem na bulwar Malesherbes. Przechodząc koło jakiejś cukierni, ujrzał w oknie smażone kasztany:
— Trzeba wziąść funt kasztanów dla Klotyldy — pomyślał.
Kupił więc torebkę tych smażonych owoców, które lubiła pasyami.
O czwartej był już na stanowisku, czekając młodej kochanki. Klotylda spóźniła się trochę. Pan de Marelle przyjechał właśnie aź na cały tydzień.
— Czy możesz przyjść do nas jutro na obiad? — zapytała. Mąż mój bardzo byłby rad z twojej wizyty.
— Nie, nie mogę. Będę jutro na obiedzie u redaktora. Mamy do omówienia mnóstwo interesów politycznych i finansowych.
Zdjęła kapelusz, poczem zaczęła zdejmować gorset, który ją uciskał.
— Patrz, przyniosłem ci smażonych kasztanów — rzekł, wskazując torebkę leżącą na kominku.
— Ach! świetnie! Jaki ty jesteś dobry! — zawołała klaszcząc w dłonie. — Wyborne są — zadecydowała, kosztując jeden kasztan. — Wiem już z góry, że nie pozostawię ani okruszyny.
Spojrzała na Jerzego oczyma rozpromienionemi radością zmysłową i dodała:
— Schlebiasz wszystkim moim występkom.
Jadła powoli ulubione łakocie, zaglądając raz po raz do woreczka, jakby chciała się przekonać, czy na długo jeszcze wystarczy.
— Siadaj na fotelu! — rzekła. — Przykucnę u twoich stóp i będę chrupać moje łakocie. Będzie mi tak dobrze. Posłuchał uśmiechnięty i objął ją kolanami, jak przed chwilą obejmował panią Walter.
Klotylda podnosiła ku niemu głowę i mając usta pełne kasztanów, pytała:
— Wiesz, mój najdroższy, śniłam o tobie. Śniłam, że na wielbłądzie odbywaliśmy wspólnie jakąś daleką podróż. Wielbłąd był dwugarbny, a my siedząc na tych garbach, jak na koniach, przebywaliśmy jakąś rozległą pustynię. Mieliśmy kanapki, zawinięte w papier i wino w butelce i obiadowaliśmy, jadąc. Mnie jednak nudziła taka jazda. Siedzieliśmy za daleko od siebie. Chciałam zejść z wielbłąda.
— Ja również chcę zejść.
Śmiał się, zabawiony opowieścią Klotyldy i podniecał ją do wypowiadania coraz to nowych głupstw, psot i dzieciństw, owych czułych błahostek, wymyślanych zwykle przez kochanków. Głupstwa wypowiadane przez Klotyldę wydawały mu się uroczemi, natomiast były mu one wstrętne, gdy wychodziły z ust pani Walter.
Klotylda nazywała go również: „Mój kotku, mój maleńki, mój najdroższy“. Epitety te, łaskotały mu ucho słodko i pieszczotliwie; mówione zaś przed chwilą przez panią Walter, irytowały i raziły nieprzyjemnie. Tesame zawsze słowa miłosne, nie zawsze są jednakowo przyjemne, zależnie od ust, z których wychodzą.
Bawiąc się paplaniną kochanki, nie zapominał jednak o siedmdziesięciu tysiącach franków. Przerwał jej raptownie, delikatnie puknąwszy jej w czoło.
— Słuchaj, koteczko. Chcę cię obarczyć poleceniem. Powiedz odemnie swemu mężowi, by jutro kupił koniecznie za dziesięć tysięcy akcyj marokkańskich; ręczę mu, że zarobi na tem w ciągu trzech miesięcy od sześćdziesięciu do ośm dziesięciu tysięcy franków. Zaleć mu przytem absolutne milczenie. Powiedz mu odemnie, że wyprawa do Tangeru postanowiona jest na pewno i że rząd francuski zabezpieczy długi marokkańskie. Nie mów jednak o tem nikomu. Powierzam ci tajemnicę stanu.
— Dziękuję ci — szepnęła, wysłuchawszy uważnie. — Jeszcze dziś wieczór uprzedzę mojego męża. Możesz liczyć na niego, że się nie wygada. To bardzo pewny człowiek. Niema najmniejszej obawy.
Zjadła już wszystkie kasztany, rozdarła torebkę i rzuciła ją w kominek.
— A teraz się położymy — zawołała i nie podnosząc się z ziemi, poczęła rozpinać kamizelkę Jerzego.
Nagle przerwała i ujmując w palce długi włos, zaplątany o guzik, zawołała ze śmiechem:
— To dopiero! Przyniosłeś z sobą aż tutaj włosy Magdaleny. Co za wierny małżonek!
Nagle zamilkła i poczęła się uważnie przypatrywać delikatnej niteczce, odkrytej przed chwilą.
— Nie, to nie jest włos Magdaleny, to jakiejś brunetki.
— Prawdopodobnie pokojówki — rzekł ze śmiechem.
Ona jednak egzaminowała dalej kamizelkę z uwagą szpicla policyjnego i znalazła drugi włos, osnuty koło innego guzika; następnie trzeci. Pobladła i drżąc lekko, zawołała:
— Ach! spałeś z jakąś kobietą, która ponawijała ci włosów dokoła wszystkich guzików.
— Ależ nie. Zwaryowałaś — bąkał zdziwiony.
Nagle przypomniał sobie poprzednią wizytę, zrozumiał całą awanturę i zmieszał się w pierwszej chwili. Zaprzeczał jednak usilnie, rad w duszy, że podejrzywa go o szczęście do kobiet.
Klotylda nie zaprzestawała poszukiwań i znajdowała coraz to więcej włosów, które odkręcając gwałtownie, rzucała następnie na dywan.
Przebiegłym instynktem kobiecym odgadła prawdę i rozzłoszczona, wściekła, bliska już płaczu, rzekła:
— Ona cię kocha, ta... i chciała, byś zabrał z sobą jej cząstkę... Ach! jakiż z ciebie zdrajca...
Nagle wydała okrzyk ostry, nerwowy okrzyk uradowania:
— Ach!... ach!... to jakaś stara... otóż i biały włos... Ach! to ty się teraz bierzesz do starych... Czy one ci za to płacą... powiedz... czy ci za to płacą?... Ach! więc ty nawiązujesz teraz romanse ze staremi... Więc mnie już nie potrzebujesz... zatrzymaj sobie tamtą...
Szybko się zerwała i zaczęła gwałtownie nakładać gorset, wpierw odłożony.
Chciał ją zatrzymać, jąkając zawstydzony:
— Ależ nie... maleńka... jesteś szalona... ja sam nie wiem, co to jest... słuchaj... zostań... no... zostań...
— Trzymaj sobie swoją starą babę... trzymaj ją — powtarzała. — Każ sobie zrobić pierścionek z jej włosów... z jej siwych włosów... Masz ich dosyć...
Szybko i zwinnie ubrała się, włożyła kapelusz i woalkę, a gdy ją chciał pochwycić w objęcia, wymierzyła mu silny policzek.
Jerzy stanął, jak wryty, a Klotylda, korzystając z chwilowego jego odurzenia, otworzyła drzwi i uciekła.
Gdy został sam, porwała go wściekłość na tę starą kobyłę, panią Walter. Ach! jakżeby ją chciał przepędzić do stu dyabłów.
Obmył wodą czerwony policzek i wyszedł, knując w myśli zemstę okrutną. Tym razem nie przebaczy. Ach! nie!
Doszedł do bulwarów i wałęsając się wolnym krokiem, stanął przed wystawą jubilerską, przypatrując się chronometrowi, na który oddawna miał ochotą, lecz który kosztował tysiąc ośmset franków.
— Jeśli zarobię moje siedmdziesiąt tysięcy franków, będę mógł sobie pozwolić na ten zbytek — pomyślał nagle, z gwałtowną radością w sercu.
Zaczął marzyć o różnych przyjemnościach, jakie osiągnie za tą sumą. Przedewszystkiem zostanie deputowanym. Następnie kupi sobie upragniony chronometr, potem jeszcze będzie grał na giełdzie... a potem jeszcze... potem...
Nie miał ochoty iść teraz do redakcyi. Wołał pomówić z żoną przed napisaniem jutrzejszego artykułu. Skierował się zatem ku domowi.
Doszedł juź do ulicy Drouot, gdy nagle się zatrzymał. Zapomniał odwiedzić hrabiego Vaudrec’a i dowiedzieć się o jego zdrowiu. A Vaudrec mieszka przecież na ulicy Chaussee-d’Antin. Wrócił wiąc, idąc zawsze wolnym krokiem, pogrążony w szczęśliwem i słodkiem marzeniu, myśląc o tysiącznych rzeczach, o bliskiej może fortunie, jak również o tej ropusze Laroche’u i tej starej wiedźmie, redaktorowej. Nie kłopotał się wcale gniewem Klotyldy, aż nadto przekonany, że wkrótce mu przebaczy.
— Jakże się miewa hrabia de Vaudrec? — zapytał odźwiernego domu, w którym mieszkał hrabia. — Słyszałem, że ostatnimi dniami trochę niedomagał.
— Z panem hrabią bardzo źle — odpowiedział odźwierny. — Kto wie nawet, czy przeżyje dzisiejszą noc. Artretyzm zaatakował serce.
Jerzego tak przeraziła usłyszana wiadomość, iż nie wiedział, co począć ze swoją osobą. Vaudrec umierający! Niewyraźne jakieś myśli zaludniły mu umysł. Myśli niespokojne, których nie śmiał nawet przed sobą sformułować.
— Dziękuję... wrócę potem — wyszeptał, nie wiedząc sam, co mówi, i wskoczywszy do dorożki, kazał się zawieźć do domu.
Służący oznajmił mu, iż pani już wróciła. Wpadł do pokoju Magdaleny i zawołał od progu:
— Czy wiesz, że Vaudrec umierający?
Młoda kobieta, zajęta czytaniem jakiegoś listu, podniosła na niego oczy i powtórzyła trzykrotnie:
— Co mówisz?... mówisz?... mówisz?...
— Mówię ci, że Vaudrec jest umierający. Artretyzm zaatakował serce. Cóż ty zamyślasz teraz uczynić? — dodał po chwili.
Magdalena podniosła się zwolna. Twarz miała trupio-bladą, policzki drgały jej nerwowo. Zakryła twarz obiema rękami i poczęła gwałtownie szlochać. Stała tak długą chwilę, wstrząsana tłumionem łkaniem, zgnębiona cierpieniem.
Nagle jednak całym wysiłkiem woli opanowawszy się, rzekła:
— Pójdę... pójdę do niego... nie kłopocz się o mnie... nie wiem, kiedy powrócę... nie czekaj na mnie.
— Bardzo dobrze. Idź — odpowiedział.
Ścisnęli się za ręce, poczem wybiegła z takim pospiechem, iż zapomniała rękawiczek.
Po zjedzonym samotnie obiedzie, Jerzy zabrał się do pisania artykułu. Zredagował go ściśle według wskazówek ministra, pozwalając domyślać się czytelnikom, że wyprawa do Tangeru wcale nie przyjdzie do skutku. Następnie zaniósł artykuł do redakcyi, porozmawiał chwilę z Walterem i wrócił do domu, czując jakieś dziwne, niczem niewytłómaczone zadowolenie.
Żona nie wróciła dotąd. Położył się i zasnął.
Magdalena zjawiła się o północy. Obudzony raptownie usiadł na łóżku.
— No i cóż? — zapytał.
Nigdy jeszcze nie widział żony tak bladej i wzruszonej.
— Umarł — wyrzekła.
— Ach! I... i nie powiedział ci nic?...
— Nie. Stracił przytomność przed mojem przybyciem.
Jerzy zamyślił się głęboko. Na usta tłoczyły mu się pytania, których nie śmiał wypowiedzieć.
— Połóż się — rzekł wreszcie.
Rozebrała się szybko i wśliznęła do łóżka obok niego.
— Czy byli jacy krewni przy jego śmierci? — zapytał.
— Jeden tylko siostrzeniec.
— Ach! A widywał tego siostrzeńca?
— Nigdy. Nie widzieli się z sobą od dziesięciu laty.
— A czy miał jakich krewnych?
— Nie... Nie zdaje mi się.
— A zatem... to ten siostrzeniec musi być spadkobiercą?
— Alboż ja wiem.
— Czy ten Vaudrec był bogaty?
— Tak, bardzo bogaty.
— Ile mógł mniej więcej mieć w majątku?
— Nie wiem na pewno. Może milion, może dwa miliony.
Nie dodał już ani słowa. Magdalena zgasiła świecę. Małżonkowie leżeli obok siebie nieruchomo, zatopieni w myślach.
Trudno mu było teraz zasnąć. Owe siedmdziesiąt tysięcy franków, obiecanych przez panią Walter, wydały mu się w tej chwili błahostką. Nagle, zdało mu się, że Magdalena płacze. Chcąc się o tem upewnić, zapytał:
— Czy śpisz?
— Nie.
Głos jej drżący był i załzawiony.
— Zapomniałem ci powiedzieć, — rzekł — że twój minister zakpił z nas doskonale.
— Jakto?
Opowiedział jej od początku do końca całą kombinacyę, ułożoną między Laroch’em a Walterem.
— Skądże ty się o tem dowiedziałeś? — zapytała, po uważnem wysłuchaniu całej historyi.
— Pozwolisz, iż ci tego nie powiem. Ty posiadasz swoje sposoby zbierania wiadomości, których źródła nie dochodzę, ja mam swoje, które chcę zachować przy sobie. W każdym razie odpowiadam za prawdziwość moich wiadomości.
— Tak, bardzo to możliwe — wybełkotała. — Ja sama nawet domyślałam się, że knują coś poza naszemi plecami.
Jerzy, nie czując najmniejszej ochoty do spania, przybliżył się do żony i pocałował ją delikatnie w ucho. Magdalena odepchnęła go gwałtownie.
— Proszę cię, dajże mi pokój — zawołała niecierpliwie. — Nie mam dziś najmniejszej ochoty do żartów.

Zrezygnowany, odwrócił się do ściany i przymknąwszy oczy, zasnął niebawem.
VI.

Kościół był całkowicie obity kirem. Umieszczony nad głównemi drzwiami wielki herb z dziewięciopałkową koroną oznajmiał, że ma się odbyć pogrzeb wysoko urodzonego szlachcica.
Nabożeństwo skończyło się przed chwilą. Zaproszeni znajomi powoli wychodzili z kościoła, przedefilowawszy przed trumną i siostrzeńcem hrabiego de Vaudrec, któremu składali ukłon, ściskając dłoń.
Gdy małżonkowie Du Roy znaleźli się na ulicy, przez pewien czas szli obok siebie w milczeniu, kierując się ku domowi. Nagle odezwał się Jerzy półgłosem, jak gdyby mówiąc sam do siebie:
— Doprawdy, jakie to niezrozumiałe!
— Co takiego, mój drogi? — zapytała Magdalena.
— To, że Vaudrec nic nam nie zapisał.
Młoda kobieta zaczerwieniła się silnie, jak gdyby kto na bladą jej twarz i szyję zarzucił raptownie woal czerwony.
— Dlaczegoźby miał nam co zapisać? — rzekła. — Nie miał do tego najmniejszego powodu... Zresztą bardzo być może, że pozostawił jaki testament — dodała po chwilowem milczeniu.
Jerzy się zamyślił.
— Tak, prawdopodobnie — rzekł. — Bo koniec końców, to nasz najlepszy przyjaciel, przyjaciel obojga. Obiadował u nas dwa razy tygodniowo, przychodził o każdej porze. Był u nas jak we własnym domu, zupełnie jak we własnym. Ciebie kochał jak ojciec, nie miał rodziny, dzieci, żadnych sióstr, ani braci, jednego tylko siostrzeńca i to dalekiego. Prawdopodobnie musi być testament. Nie chodzi mi o wielką jakąś rzecz bynajmniej, ale w każdym razie musiał nam przecież zostawić jakąś pamiątkę, dać nam poznać, iż myślał o nas, iż oceniał okazywane mu przywiązanie. Zasłużyliśmy przecież na dowód przyjaźni z jego strony.
— Bardzo możliwe, że pozostawił testament u notaryusza — potwierdziła obojętnie po chwilowym namyśle.
Gdy weszli do mieszkania, służący podał list Magdalenie, która przeczytawszy, podsunęła go mężowi.
Jerzy przeczytał, co następuje:

Kancelarya M. Lamaneur
notaryusza
17, ulica des Vosges.
„Pani!

Mam honor prosić panią o przybycie do mojej kancelaryi, pomiędzy drugą a czwartą po południu, we wtorek, środę lub czwartek, w interesie, dotyczącym pani osobiście.
Racz pani przyjąć, etc.

Lamaneur “.
Z kolei zaczerwienił się Jerzy.

— Tak, to musi być to — rzekł. — Jakie to jednak zabawne, że wezwanie wystosowane jest do ciebie, skoro przecież ja jestem prawnie głową domu.
Magdalena nie dała na to żadnej odpowiedzi, a po chwilowym namyśle spytała:
— Możebyśmy tam zaraz poszli?
— I owszem.
Wyszli zaraz po śniadaniu.
Gdy weszli do kancelaryi pana Lamaneur, starszy dependent wstał szybko od biurka i zaprowadził ich do gabinetu notaryusza.
Był to mały, okrągły człowieczek, pulchniutki jak pączek. Głowa, okrągła jak kula, zdawała się umieszczoną na drugiej, większej, którą podtrzymywały znowu dwie, tak maleńkie nóżki, iż czyniły również wrażenie kulek.
Ukłonił się przybyłym, wskazał krzesła i zwracając się ku Magdalenie rzekł:
— Pani, wezwałem panią do siebie celem powiadomienia jej o treści testamentu hrabiego de Vaudrec, obchodzącej ją osobiście.
— Domyślałem się tego — rzekł Jerzy, zdradzając wzruszenie.
— Muszę pani przeczytać ten testament, bardzo zresztą krótki — mówił dalej notaryusz.
Wyjął z biurka arkusz papieru i zaczął czytać:
„Ja niżej podpisany, Paweł Emil Cypryan Gontran, hrabia de Vaudrec, zdrów zupełnie na umyśle i ciele, objawiam niniejszem ostatnią moją wolą. Ponieważ śmierć może dotknąć każdego niespodziewanie, chcę, przewidując tę ewentualność, spisać testament i złożyć go w ręce notaryusza pana Lamaneur.“
„Nie mając spadkobierców naturalnych, zapisują cały mój majątek, składający się z papierów giełdowych, w sumie sześciu kroć stu tysięcy franków i dóbr, wartości mniej więcej około pięciukroć stu tysięcy franków, pani Klarze Magdalenie Du Roy bez żadnych ciężarów i warunków. Proszą ją o przyjęcie tego daru od umarłego przyjaciela, jako dowodu bezwzględnego przywiązania, głębokiego i zupełnego szacunku.“
— To i koniec — dorzucił notaryusz. — Testament ten, datowany z ubiegłego miesiąca, zastąpił takiż sam dokument, dokonany przed dwoma laty, na imię pani Klary Magdaleny Forestier. Mam u siebie zachowany poprzedni testament, jako dowód, w razie protestu ze strony familii zmarłego hrabiego de Vaudrec, dowód, stwierdzający, że wola zmarłego hr. de Vaudrec nie uległa zmianie.
Magdalena, bardzo blada, przypatrywała się swoim bucikom, Jerzy zaś, zdenerwowany, niecierpliwie kręcił wąsa.
— Ma się rozumieć — odezwał się znów po chwili notaryusz — że pani Du Roy nie ma prawa przyjąć zapisu bez pańskiego upoważnienia.
— Proszę o czas do namysłu — sucho odpowiedział Jerzy, powstając.
Notaryusz, który się uśmiechał, schylił się nieco i dodał głosem uprzejmym:
— Pojmuję skrupuł, który wywołuje w panu wahanie. Muszę też nadmienić, że siostrzeniec pana de Vaudrec, poinformowany przezemnie dziś rano o ostatniej woli swojego wuja, gotów jest uszanować ją, jeżeli otrzyma sto tysięcy franków. Mojem zdaniem, testament jest nienaruszalny, proces jednak narobiłby hałasu, którego warto uniknąć. Świat gotów jest zawsze do sądów złośliwych. W każdym razie, czy mógłby mi pan udzielić odpowiedzi na wszystkie te punkty przed sobotą?
— Tak, panie — odpowiedział Jerzy.
Złożył następnie ukłon ceremonialny i puszczając żonę, ciągle milczącą, wyszedł z pokoju z miną tak surową, że notaryusz przestał się uśmiechać.
Gdy weszli do domu, Du Roy zatrzasnął drzwi i, rzucając kapelusz na łóżko, zawołał:
— Byłaś kochanką hrabiego de Vaudrec’a!
— Ja! o! — zawołała Magdalena, obruszona, zdejmując woalkę.
— Tak, ty! Nie pozostawia się całego majątku kobiecie, chyba, że...
Magdalena poczęła drzeć tak silnie, że nie mogła wyjąć szpilki, przytrzymującej delikatną tkaninę.
— Ależ... — wyjąkała nareszcie głosem wzburzonym. — Ależ... ty chyba zwaryowałeś... ty... ty... Alboż sam... przed chwilą... nie przypuszczałeś... że pozostawi ci cokolwiek?
Jerzy stanął tuż obok żony, śledząc bacznie wszystkie oznaki jej wzruszenia, jakby urzędnik, chcący pochwycić najlżejszy ślad, naprowadzający na ślad zbrodni.
— Tak — mówił, kładąc nacisk na każdą sylabę. — Tak... mógł mnie coś zapisać... mnie, twojemu mężowi... mnie, swojemu przyjacielowi... rozumiesz... ale nie tobie... nie tobie, swojej przyjaciółce... nie tobie, mojej żonie... Różnica to zasadnicza, dobitna, ze względu na przyzwoitość... i opinię publiczną.
Teraz Magdalena z kolei przeszyła go wzrokiem i wpatrzyła mu się prosto w oczy spojrzeniem tak wymownem i dziwnem, jak gdyby z tych oczu chciała wyczytać, odkryć tajemnicę tego nigdy niezbadanego stworzenia, zwanego człowiekiem, — tajemnicę, którą zaledwie można przychwycić w błyskach przelotnych, w tych błyskach zapomnienia, zniechęcenia lub nieuwagi, co jakby drzwi uchylone, odsłaniają myśli, skrywane głęboko.
— Mnie się zdaje — wymówiła dobitnie — że również... że mogliby również uznać conajmniej za bardzo dziwaczne podobnie wielki zapis od niego... na rzecz... twoją.
— Dlaczegóż to? — zapytał gwałtownie.
— Dlatego... — Tu się zatrzymała.
— Dlatego, że ty jesteś moim mężem... dlatego, że znałeś go od bardzo niedawna... dlatego, że ja to jestem jego dawną przyjaciółką... dlatego, że pierwszy jego testament, napisany jeszcze za życia Forestier’a, uczyniony był na moją korzyść! Jerzy zaczął chodzić po pokoju wielkimi krokami.
— Nie możesz tego przyjąć — oświadczył wreszcie.
— Bardzo dobrze — odparła obojętnie. — Nie mamy zatem potrzeby czekać aż do soboty; dziś jeszcze możemy uwiadomić o tem pana Lamaneur’a.
Stanął naprzeciw niej, zmierzyli się wzrokiem, tonąc w spojrzeniu przez długą chwilę, usiłując przedrzeć się do najskrytszych tajników serc swoich, pragnąc przebić zasłonę, pokrywającą ich myśli. Chcieli zajrzeć wzajemnie do głębi swego sumienia, zbadać nieme a gorące jego pragnienia. Była to walka najwewnętrzniejsza dwóch istot, żyjących obok siebie, nie znających się, podejrzywających się zawsze, szpiegujących się nawzajem, lecz nie wiedzących, co dzieje się w głębinach ich duszy.
Nagle rzucił jej w twarz:
— No, przyznaj się, że byłaś kochanką Vaudrec’a.
— Głupi jesteś — odrzekła, wzruszając ramionami. — Vaudrec bardzo był do mnie przywiązany, bardzo... ale nic więcej... nigdy...
— Kłamiesz! — zawołał, tupiąc nogą. — To niemożliwe!
— A jednakże tak jest! — odpowiedziała spokojnie.
Zaczął znów biegać po pokoju.
— A więc wytłómacz mi — zapytał, zatrzymując się nagle — dlaczegóż tobie tylko pozostawił cały majątek?
— Ależ to bardzo proste — tłómaczyła z pozorem głębokiej obojętności i bezinteresowności. — Sam przecież powiedziałeś niedawno, że oprócz nas nie miał żadnych przyjaciół, a raczej prócz mnie, gdyż znał mnie od dziecka. Moja matka była wówczas damą do towarzystwa u jego bliskich krewnych. Przychodził tu zawsze do nas, jak gdyby nie miał żadnych naturalnych spadkobierców, myślał o mnie. Czy w tem przywiązaniu nie było jakiejś małej domieszki miłosnego uczucia? tego nie wiem. Być może... Lecz czyż jest kobieta, którejby nie kochano w taki sposób? być może nawet, iż ta przymieszka, to ukryte, tajemne przywiązanie podsunęło mu moje imię w tej chwili, w której zamierzył wyrazić ostatnią swoją wolę... Wszakże przynosił mi kwiaty każdego poniedziałku. Nie dziwiłeś się temu nigdy, mimo, że tobie ich nie przynosił. Dzisiaj z tejże samej przyczyny daje mi swój majątek, tembardziej, iż nie ma nikogo, komuby potrzebował go ofiarować. Przeciwnie, postąpiłby bardzo nienaturalnie, gdyby ni stąd ni zowąd, zapisał tobie cały majątek. Czemże ty byłeś dla niego?
Mówiła tak naturalnie i spokojnie, że Jerzy się zawahał.
— Mniejsza o to — odezwał się wreszcie. — W tych jednak warunkach, żadną miarą nie możemy przyjąć tego zapisu. Wywarłoby to bardzo niedobre wrażenie. Cały świat podejrzywałby coś złego, a ze mnie śmianoby się i obmawiano niemiłosiernie. Koledzy moi i tak już bardzo nieprzyjaźnie dla mnie usposobieni, zazdroszczą mi i napadają niejednokrotnie. Stokroć więcej, niż kto inny, dbać muszę o swój honor i opinię. Niepodobna mi dopuścić i pozwolić, by żona moja przyjmowała spadek tego rodzaju po człowieku, o którym chodziły już głośne wersye, że był jej kochankiem. Forestier byłby może tolerował podobne rzeczy, lecz ja — nigdy!
— A zatem dobrze, mój drogi. Nie przyjmijmy — rzekła łagodnie. — Będziemy mieli milion mniej w kieszeni, ot i wszystko.
Chodził ciągle po pokoju i zaczął myśleć głośno, mówiąc do żony, a nie zwracając się do niej.
— A więc dobrze... tak... milion... tem gorzej... On nie rozumiał nawet, pisząc testament, jaki popełniał beztakt, jak wykraczał przeciw formom przyjętym. Nie rozumiał, jaką stwarza pozycyę fałszywą i głupią... Na świecie wszystko zależy od delikatnych odcieni... Powinien był mnie zapisać połowę, a wszystko byłoby w porządku.
Rzucił się na krzesło, wyciągnął nogi i jak zwykle, w chwilach wielkiej niepewności i podrażnienia, zaczął niecierpliwie targać wąsy.
Magdalena zabrała się do roboty kanwowej, którą się zajmowała od czasu do czasu, i przebierając we włóczkach, rzekła łagodnie:
— Mnie nic nie pozostaje, jak milczeć. Ty sam powinieneś to rozważyć.
Du Roy namyślał się głęboko.
— Świat nie zrozumie nigdy — odezwał się nareszcie, ważąc każde wymawiane słowo — dlaczego Vaudrec uczynił ciebie swoją jedyną spadkobierczynią i dlaczego ja na to zezwoliłem. Przyjąć ten majątek w ten sposób, byłoby to wyznać... wyznać z twojej strony grzeszny związek, z mojej zaś byłoby to uprzejmością nikczemną. Czy rozumiesz teraz, w jaki sposób osądzonoby nasze przyjęcie spadku? Trzebaby wynaleźć jakiś środek, jakiś sposób łagodzący. Trzebaby naprzykład dać do zrozumienia, że Vaudrec rozdzielił majątek między nas oboje, dając połowę mężowi, a połowę żonie.
— Nie widzę na to żadnego sposobu, ponieważ testament jest najzupełniej formalny.
— Ach! to bardzo proste. Mogłabyś mi odstąpić połowę zapisu na przeżycie. Nie mamy dzieci, a zatem jest to możliwe. W taki sposób zamknęłoby się usta wszystkim.
— Nie pojmuję, w jaki sposób zamknęłoby się usta złośliwym, skoro istnieje akt i to podpisany własną ręką Vaudrec’a — odezwała się Magdalena zniecierpliwiona.
— Czyż potrzebujemy go komukolwiek pokazywać? — zawołał rozgniewany. — Czyż potrzebujemy go rozlepiać na rogach ulic? Głupią jesteś, doprawdy. Powiemy każdemu, że hrabia de Vaudrec rozdzielił majątek między nas dwoje... Ot i wszystko... A zresztą, bez mojego zezwolenia nie wolno ci przyjąć tego spadku. Daję ci to pozwolenie pod jednym, jedynym warunkiem: musisz podzielić się ze mną do połowy. To jedno ochroni mię od śmieszności.
Spojrzała na niego wzrokiem przeszywającym.
— Jak chcesz — rzekła. — Jestem gotową.
Jerzy wstał i znowu zaczął chodzić. Zdawał się znowu namyślać, unikając przeszywającego wzroku żony.
— Nie — mówił. — Nie... stanowczo nie... być może, że byłoby najwłaściwiej zrzec się całej sumy... to byłoby bardziej honorowo... przyzwoiciej... szlachetniej... Jednakże w ten sposób nie będą nic podejrzywali, zupełnie nic. Ludzie najbardziej skrupulatni nie będą już mieli nic do zarzucenia.
Zatrzymał się przed Magdaleną.
— A zatem, jeżeli chcesz, moja droga, wrócę sam do notaryusza, celem poradzenia się go i wytłómaczenia całej sprawy. Opowiem mu swoje skrupuły i dodam, że ułożyliśmy ten podział przez wzgląd na przyzwoitość i celem uniknięcia niepotrzebnej gadaniny. Z chwilą, w której przyjmuję połowę tego zapisu, jest rzeczą pewną, że nikt nie będzie śmiał podejrzywać nas o nic złego. To tak, jakgdybym powiedział publicznie: „Żona moja przyjmuje, gdyż ja przyjmuję, ja, jej mąż, będący najlepszym sędzią jej postępków, wiedzący, jak powinna postępować.“ Inaczej skandal.
— Jak chcesz — rzekła Magdalena.
— Tak, to jasne jak słońce — dowodził dalej. — Podobny podział upraszcza całą sprawę. Dziedziczymy wspólnie po naszym przyjacielu, który nie chciał robić pomiędzy nami żadnej różnicy, nie chciał, by któreś z nas przypuszczało, iż mniej było przezeń lubiane. Rzecz naturalna, iż bardziej lubił żonę, lecz pozostawiając jednakowe zapisy, pragnął dać dowód, iż miłość jego była natury czysto platonicznej. I bądź pewną, że gdyby zastanowił się był nad tem, co robi, byłby napewno w ten sposób postąpił. Postąpił jednak nierozważnie, nie pomyślał o następstwach. Dobrze mówiłaś przed chwilą, iż przynosił ci kwiaty każdego poniedziałku, tobie też pragnął pozostawić ostatnią po sobie pamiątkę, nie zdając sobie nawet sprawy z tego postępowania...
— Dobrze. Wszystko więc ułożone — przerwała z pewnym odcieniem niecierpliwości w głosie. — Zrozumiałam już wszystko. Nie potrzebuję więcej objaśnień. Idź zaraz do notaryusza.
— Masz racyę, idę zaraz — wyjąkał, czerwieniąc się.
Wziął kapelusz i na odchodnem dodał:
— Będę się starał załatwić pretensyę synowca pięćdziesięciu tysiącami franków, nieprawdaż?
— Ach, nie! — odparła wyniośle. — Daj mu całe żądane sto tysięcy i, jeśli chcesz, odtrąć je z mojej części.
— Ależ, jak można! — rzekł, nagle zawstydzony. — Podzielimy sumę na połowę. I tak, odstępując po pięćdziesiąt tysięcy franków, zostanie nam jeszcze okrągły milion.
— Bądź zdrowa! — dodał. — Powrócę zaraz, Magdziu.
I poszedł do notaryusza, któremu wyłożył całą tę kombinacyę, dodając, że to pomysł żony.
Nazajutrz podpisali akt, mocą którego Magdalena Du Roy odstępowała mężowi pięćkroć sto tysięcy franków na przeżycie.
Następnie, wyszedłszy z kancelaryi, zaproponował Magdalenie przechadzkę w stronę bulwarów, gdyż pogoda była cudna. Starał się być uprzejmym, nadskakującym i tkliwym. Śmiał się, uradowany ze wszystkiego, gdy Magdalena była ciągle zamyśloną, a nawet trochę szorstką.
Powietrze było jesienne, cokolwiek ostre.
Tłumy ludzi, zaludniających ulice, poruszały się żywo, zdawały się bardzo spieszyć. Du Roy zaprowadził żonę przed wystawę jubilerską, za którą stał upragniony przez niego chronometr.
— Czy chcesz, bym ci kupił coś z biżuteryi? — zapytał.
— Jak ci się podoba — odparła obojętnie.
Weszli do sklepu.
— Co wolisz? naszyjnik, bransoletkę, czy kolczyki?
Widok złota i drogich kamieni rozchmurzył sztuczny smutek Magdaleny, która też poczęła przypatrywać się z nadzwyczajnem ożywieniem gablotkom, napełnionym kosztownemi cackami.
— Patrz! co za śliczna bransoletka — zawołała, rozpromieniona żądzą posiadania tej kosztowności.
Był to łańcuszek oryginalny, zdobny w różnorodne kamienie.
— Ile kosztuje ta bransoletka? — zapytał Jerzy.
— Trzy tysiące franków — odpowiedział jubiler.
— Jeśli pan spuści na dwa tysiące pięćset, interes będzie ubity.
— Nie, panie, to niepodobna — odrzekł kupiec po pewnym namyśle.
— Ot, dołączy pan ten chronometr za tysiąc pięćset franków, co uczyni razem okrągłe cztery tysiące, które zaraz złożę w gotówce. Dobrze? Jeśli pan nie chce, udam się gdzieindziej.
— Niech-że będzie — zdecydował się jubiler, z widocznem jednak wahaniem.
Dziennikarz podał swój adres, dodając:
— Każe pan wyciąć na zegarku monogram złożony z liter: J. R. C., a powyżej koronę baronowską.
Magdalena uśmiechnęła się, spojrzawszy na męża z podziwem, a wychodząc, ujęła go pod ramię z pewnym rodzajem tkliwości. W istocie, musiała przyznać, że sprytny jest i rozumny. Teraz, gdy posiada już kapitały, potrzebny mu i tytuł. Ma zupełną słuszność.
— Niech pan na mnie liczy, panie baronie — zapewniał jubiler z ukłonem. — Zegarek będzie gotów na czwartek.
Przechodzili teraz koło Vaudevill’u. Grano jakąś nową sztukę.
— Możebyśmy weszli dzisiaj do teatru? Jeśli tylko dostaniemy lożę.
Znalazłszy żądane bilety, kupił je.
— Może chcesz zjeść obiad w restauracyi? — zapytał znowu.
— Ach tak, i owszem.
Był szczęśliwy, jak udzielny monarcha, szukając tylko w myśli, coby jeszcze wymyśleć dobrego.
— Gdybyśmy tak poszli do pani de Marelle i poprosili, by zechciała przepędzić z nami wieczór dzisiejszy? Mówiono mi, że i mąż jest obecnie w Paryżu. Bardzobym rada go zobaczyć.
Jerzy, lękający się trochę pierwszego spotkania z rozgniewaną kochanką, rad był, że odbędzie się ono w obecności żony, przez co uniknie wyjaśnień.
Klotylda jednak zdawała się o niczem nie pamiętać i sama nawet skłoniła męża do przyjęcia zaproszenia.
Obiad przeszedł wesoło, jak również i cały wieczór.
Jerzy i Magdalena powrócili do domu późno. Gaz już był zgaszony i dziennikarz, chcąc oświetlić schody, zapalał od czasu do czasu woskową zapałkę.
Na zakręcie pierwszego piętra, silnie potarta zapałka oświetliła w lustrze ich zbliżające się postacie, które wyłaniały się powoli z okalającej pomroki.
Miały pozór widm, gotowych rozpłynąć się w nocnych cieniach.
Du Roy podniósł rękę, chcąc lepiej oświetlić własne odbicie i z tryumfującym uśmiechem rzekł:
— Patrzcie, oto przechodzą milionerzy.

VII.

Dwa miesiące upływało już od zawładnięcia państwem marokkańskiem. Francya, władczyni Tangeru, dzierżyła w swej dłoni całe wybrzeże afrykańskie morza Śródziemnego, sięgając aż do Trypolisu i zagwarantowała wszystkie długi nowo włączonych posiadłości.
Chodziły wieści, iż dwóch ministrów zarobiło na tej wyprawie około dwudziestu milionów franków, a nazwisko Laroche’a-Mathieu wymawiano nawet głośno.
Co do Waltera, nie było to już dla nikogo tajemnicą, że zarobił podwójnie na całym interesie, po pierwsze, że na pożyczce marokkańskiej zyskał od trzydziestu do czterdziestu milionów franków; a powtóre, iż zarobił również na marokkańskich kopalniach miedzi około dziesięciu milionów i prócz tego jeszcze na olbrzymich obszarach, kupionych za bezcen przed zaborem, a odsprzedanych nazajutrz francuskim Towarzystwom kolonizacyjnym.
W ciągu kilku dni stał się jednym z wszechwładnych panów tego świata, jednym z owych potentatów finansowych, potężniejszych od królów, przed którymi zginają się głowy, a usta plamią się podłością, nikczemnością i zawiścią, ukrytemi na dnie serca ludzkiego. Nie był to juź teraz ów żyd Walter, stojący na czele podejrzanego banku, dyrektor dziennika niepewnej opinii i podejrzywany o niejasne zamiary deputowany. Teraz — był to pan Walter, bogaty izraelita.
I chciał dać tego dowód.
Wiedząc o złym stanie interesów księcia de Carlsbourg’a, posiadającego jeden z najpiękniejszych pałaców na przedmieściu Saint-Honoré, z ogrodami, wychodzącymi na Pola Elizejskie, zaproponował mu sprzedaż pałacu wraz ze wszystkiemi ruchomościami, nie dając ruszyć choćby jednego fotelu — w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ofiarował w zamian trzy miliony franków. Książe skuszony cyfrą, przystał na zamianę.
Nazajutrz rozgościł się Walter w swojej nowej rezydencyi. Wówczas to przyszła mu do głowy myśl, prawdziwa myśl zwycięzcy, który chce zdobyć Paryż, pomysł godny Napoleona.
Całe miasto biegło teraz oglądać olbrzymie płótno pędzla węgierskiego malarza Karola Markowicza, wystawione u Jakóba Lenoble’a, przedstawiające Chrystusa idącego po falach. Rozentuzyazmowana krytyka artystyczna orzekła, iż praca ta jest ostatecznym wyrazem doskonałości bieżącego wieku. Walter kupił ten obraz za pięćkroć sto tysięcy franków, a zabierając go do siebie, przeciął w jednej chwili całe zaciekawienie publiczne, zmuszając temsamem cały Paryż do interesowania się jego osobą, do zazdroszczenia mu, obgadywania go lub wychwalania.
Następnie rozgłosił przez dzienniki, iż zaprosi na wieczór całe wybitniejsze towarzystwo paryskie i da mu możność napawania się tem arcydziełem mistrza zagranicznego, by tym sposobem odeprzeć zarzut, iż chciał być wyłącznym posiadaczem znakomitego płótna.
Dom jego będzie otwarty dla każdego, może wejść, kto zechce.
Wystarczy okazać przy wejściu kartą zapraszającą.
Kartę zaś ułożono jak następuje: „Państwo Walter mają zaszczyt prosić do siebie w dniu trzydziestym grudnia, o godzinie dziewiątej wieczorem, celem obejrzenia płótna Karola Markowicza: „Jezus idący po falach“, które będzie oświetlone światłem elektrycznem.
Niżej w post-scriptum, dopisano maleńkiemi literami: „Tańce rozpoczną się po północy“. Zatem ci, którzy zechcą pozostać, zostaną, a z pomiędzy tych znowu, Walter zrekrutuje przyszłe znajomości.
Inni będą oglądać płótno, pałac i jego właścicieli, ze zwykłą impertynencyą światowców lub z obojętną ciekawością, poczem odejdą sobie, jak przyszli. Lecz Walter wiedział dobrze, że powrócą kiedyś do niego, jak bywają u jego braci izraelskich, tak jak on wzbogaconych.
Trzeba tylko, by weszli do jego domu, by weszli ci wszyscy tytułowani i wzmiankowani po dziennikach; a przyjdą z pewnością, by zobaczyć człowieka, który w ciągu sześciu tygodni zarobił pięćdziesiąt milionów franków; przyjdą, by zobaczyć, kto też będzie u niego; wreszcie dlatego, że miał dobry smak i zręczność zaproszenia ich do oglądania znakomitego obrazu chrześcijańskiego u niego, — syna Izraela.
Jakoby im mówił: „Patrzcie, zapłaciłem pół miliona za chrześciańskie arcydzieło Markowicza, za Jezusa idącego po falach. A dzieło to pozostanie u mnie i dla mnie, w domu żyda Waltera.
O zaproszeniu tem wiele rozprawiano w sferach książęcych, jak klubowych. Ostatecznie nie zobowiązywało ono do niczego. Pójdą tam tak, jak chodzą oglądać akwarelle u Petit’a. Walterowie posiadają arcydzieło. Otwierają wieczorem podwoje swego pałacu, chcąc wszystkim dać możność oglądania tego arcydzieła. Nic więcej.
Vie Française, od dwóch tygodni reklamowała w zręcznych artykułach ów wieczór, naznaczony na dzień trzydziestego grudnia i starała się jak najbardziej rozpalić ciekawość publiczną.
Du Roy był wściekły na powodzenie Waltera.
Zdawało mu się przedtem, że jest bogatym, posiadając owe pięćkroćstotysięcy, wyłudzone żonie, a teraz oto zdało mu się znowu, iż jest straszliwym biedakiem, porównywując swój nędzny majątek z tym milionowym deszczem, padającym dokoła niego, a z którego on nie mógł nic pochwycić.
Zawistna ta złość rosła, potęgowała się w nim z każdym dniem. Zły był na Walterów i nie chciał już u nich bywać; zły był na żonę, która oszukana przez Laroche’a, odradziła mu nabycie akcyj marokkańskich, a najbardziej wściekał się na ministra, który go podszedł, który się nim posługiwał i który dwa razy tygodniowo obiadował przy jego stole. Jerzy służył mu za sekretarza, ajenta, rączkę do pióra, a pisząc pod jego dyktandem, czuł gwałtowne pragnienie zduszenia tego tryumfującego zwierzęcia. Jako minister, Laroche miał średnie powodzenie, a dla utrzymania teki, musiał się taić, iż teka ta jest wypchana złotem. Du Roy jednak czuł doskonale to złoto, czuł je w wynioślejszych słowach spanoszonego adwokata, w ruchach jego bardziej impertynenckich, w twierdzeniach stanowczych, w nadzwyczajnej pewności siebie. Laroche królował teraz w domu Jerzego Du Roy; zajął dni i miejsce, należące przedtem do hrabiego Vaudrec’a, a do służących przemawiał, niby drugi pan domu.
Jerzy tolerował go, drżąc ze złości, jak pies, co chciałby ugryść, lecz nie śmie. Wobec Magdaleny natomiast okazywał się nieraz szorstkim, lecz ona wzruszała ramionami i obchodziła się z nim, jak z dzieckiem niesfornem. Dziwił ją jednak ten jego ustawiczny zły humor.
— Nie rozumiem cię — powtarzała. — Nie rozumiem, czemu tak ustawicznie narzekasz. Masz przecie stanowisko świetne.
Odwracał się plecyma i nie odpowiadał.
W pierwszej chwili postanowił, że absolutnie nie pójdzie na wieczór do redaktora i że wogóle nie przestąpi już progu tego obrzydliwego żyda.
Od dwóch miesięcy pani Walter zarzucała go codziennie listami błagającemi, by przyszedł, by wyznaczył miejsce spotkania, bo nareszcie pragnie mu wręczyć owe siedmdziesiąt tysięcy franków, zarobionych na akcyach.
Nie odpowiadał jej wcale, a listy rzucał w ogień. Nie dlatego to jednak czynił, by nie chciał przyjąć tak znacznej sumy, lecz poprostu, chciał ją doprowadzić do szaleństwa, chciał zgnieść ją swoją wzgardą, rzucić ją sobie pod nogi. Była zbyt bogatą! On chciał się okazać dumnym. W dniu wystawienia obrazu przez Walterów, Magdalena usiłowała dowieść Jerzemu, iż postanowienie jego nie ma najmniejszej podstawy.
— Dajże mi święty pokój — odpowiedział. — Pozostanę w domu i basta.
Po obiedzie jednak zmienił nagle zdanie.
— No, trzeba jednak pójść na tę procesyę — odezwał się — Ubierz się szybko.
Spodziewała się tego.
— Za kwadrans będę gotową.
Ubierał się, mrucząc ustawicznie i w powozie jeszcze nie mógł zaprzestać pogróżek.
Główny wjazd do pałacu książąt de Carlsbourg, oświetlony był czteremi lampami elektrycznemi, przypominającemi cztery małe błękitnawe księżyce, umieszczone po rogach dziedzińca. Wspaniały dywan pokrywał stopnie wysokiej galeryi, a na każdym z tych stopni stał wygalowany lokaj, sztywny jak posąg.
— A to dopiero szyk dorobkiewiczowski — mruknął Du Roy. Pogardliwie wzruszył ramionami, lecz serce ścisnęło mu się zazdrością nieopisaną.
— Cicho bądź i staraj się także dojść do tego — rzekła Magdalena.
Weszli na galeryę i oddali okrycia lokajom. Było już mnóstwo gości, zdejmujących również futra.
— Bardzo piękne! bardzo piękne! — szeptano dokoła.
Olbrzymi przedsionek, obity był kosztownymi gobelinami, przedstawiającymi historyę Marsa i Wenery. Na lewo i na prawo prowadziły dwie odnogi schodów pałacowych, łączących się na pierwszem piętrze. Poręcze były wykonane z kutego żelaza, którego stare złocenia rzucały delikatne smugi światła wzdłuż stopni z czerwonego marmuru.
Przy wejściu do salonu dwie małe dziewczynki, ubrane jedna w różową a druga w niebieską gazę, ofiarowywały damom bukiety z świeżych kwiatów. Uważano ten pomysł za doskonały.
W salonach roił się już tłum zwiedzających. Większość kobiet nosiła toalety spacerowe, chcąc tem zaakcentować, że przychodzą tu, jak na każdą inną wystawę. Te, które miały zamiar zostać na balu, były w sukniach wyciętych z obnażonemi ramionami.
Pani Walter, otoczona przyjaciółmi, siedziała w drugim salonie i odpowiadała na ukłony zwiedzających. Wielu jednak z przybyłych wcale jej nie znało i spacerowało, jak po muzeach, nie troszcząc się o właścicieli pałacu.
Na widok Du Roy’a, stała się trupio-bladą i uczyniła ruch, jakby chciała iść na jego spotkanie. Następnie znieruchomiała, czekając. Jerzy złożył jej ukłon ceremonialny. Magdalena zaś zaczęła obsypywać ją czułościami i komplimentami. Du Roy pozostawił żonę przy redaktorowej, sam zaś zginął w tłumie publiczności, chcąc nasłuchać się — jak przewidywał — złośliwych uwag.
Pięć równoległych do siebie salonów, obitych kosztownemi materyami, haftami włoskimi lub wschodnimi dywanami różnorodnego stylu, mieściło w sobie obrazy starych mistrzów. Nadewszystko zwracał powszechną uwagę mały salonik, w stylu Ludwika XVI, rodzaj buduaru, obitego całkowicie blado-niebieską materyą, zarzuconą gęsto bukietami z róż. Niskie meble ze złoconego drzewa, pokryte takąż samą jak ściany materyą, wykonane były artystycznie. Jerzy rozpoznawał w okół same znakomitości. Była tu księżna de Ferracine, hrabia i hrabina de Ravenel, generał książę d’Andremont, prześliczna margrabina des Dunes, dalej wszystkich i wszystkie, które można spotkać na każdem pierwszem przedstawieniu. Naraz uczuł, iż chwyta go ktoś pod ramię i jednocześnie usłyszał głos, młody i uszczęśliwiony, szepczący mu do ucha:
— Ach! nareszcie! pokazałeś się nareszcie, szkaradny Bel-Ami. Dlaczego nie przychodziłeś do nas tak długo?
Była to Zuzanna Walter, patrząca na niego w tej chwili swemi porcelanowemi oczkami. Twarzyczkę osłaniał zwykły obłoczek jasno-blond loczków.
Rad był z tego spotkania i serdecznie uścisnął podaną rączkę.
— Nie mogłem... — zaczął się tłómaczyć. — Tyle miałem zajęcia w ciągu tych długich miesięcy. Nie wychodziłem prawie z domu.
— To źle, bardzo źle — poczęła z powagą. — Zrobiłeś nam tem wiele przykrości, ponieważ mama i ja, wprost cię ubóstwiamy. Ja bo nie mogę się obejść bez ciebie. Jeśli pana niema, nudzę się okropnie. Widzi pan, mówię to tak otwarcie, a to dlatego, byś nie miał już prawa porzucać nas na tak długo. Podaj mi pan ramię. Pokażę ci sama Chrystusa, idącego po falach. To aż tam, na samym końcu. Ojciec umieścił go na samym końcu, by musiano oglądać cały pałac. Coś śmiesznego, jak on się pyszni tą rezydencyą.
Szli wolno, poprzez tłumy. Wiele osób odwracało głowę, chcąc się przypatrzeć temu pięknemu młodzieńcowi i tej zachwycającej laleczce.
— Patrzcie! A to śliczna para! — odezwał się jakiś znany malarz. — Doprawdy, można się zachwycać.
— Gdybym tak był na prawdę mądry, to powinienbym się był ożenić z tą oto dziewczyną myślał Jerzy. Było to przecież możliwe. Jak mogłem o tem nie pomyśleć? Jak mogłem brać inną? Co za szaleństwo! Zawsze postępujemy za prędko, nie zastanowiwszy się dostatecznie.
I zazdrość, zazdrość gorzka, zaczęła kropla po kropli przepełniać mu duszę — zalewać żółcią całą jego radość, zohydzać całe jego istnienie.
— Ach! przychodź często, Bel-Ami — mówiła Zuzanna. — Teraz, gdy ojciec mój taki bogaty, będziemy urządzać przerozmaite zabawy. Będziemy się bawić jak szaleńcy.
— Ach pani! Pani wyjdzie teraz za mąż — odpowiedział, idąc za wątkiem swoich myśli. — Za jakiego pięknego, cokolwiek zrujnowanego księcia, a wówczas nie będziemy się już mogli widywać.
— Ach! nie, jeszcze nie teraz! — zawołała z zupełną szczerością. — Ja chcę takiego, któryby mi się podobał, bardzo podobał. Majątek mój wystarcza dla obojga.
Uśmiechnął się uśmiechem dumnym i ironicznym i począł jej wymieniać nazwiska przechodniów, potomków starej szlachty, którzy posprzedawali swe zardzewiałe tytuły córkom finansistów, jak ona, i żyli teraz blisko lub daleko od swoich żon, swobodnie, niezależnie, jako ludzie znani i szanowani.
— Ręczę pani — zakończył — iż najdalej za pół roku dasz się złapać na tę przynętę. Będziesz się nazywała jaką panią margrabiną, hrabiną, lub jaśnie oświeconą księżną, a na mnie patrzeć będziesz wówczas z całej wysokości swego stanowiska.
Oburzyła się i uderzając go w ramię wachlarzem przysięgła, iż pójdzie tylko za głosem serca.
— Zobaczymy; zanadto pani na to bogata — odparł ze śmiechem.
— Ale pan również odziedziczył jakiś spadek? — zagadnęła znów Jerzego.
— Ach! nędzota. Nie warto wspominać. Zaledwie dwadzieścia tysięcy rocznego dochodu. Na dzisiejsze czasy, to bagatela.
— Ale żona pańska odziedziczyła również...
— Tak, milion na nas oboje. Czterdzieści tysięcy franków dochodu. Przy takiem bogactwie nie możemy nawet trzymać powozu.
Doszli teraz do ostatniego salonu, poza którym umieszczone były cieplarnie, rodzaj zimowego ogrodu, pełnego drzew podzwrotnikowych i nadzwyczajnej rzadkości kwiatów. Wchodząc w to cieniste miejsce, oddychało się jakąś ciepłą świeżością wilgotnej ziemi i ciężkim zapachem roślin. Atmosfera dziwnie słodka, niezdrowa a urocza, oszałamiająca jakiemś tchnieniem sztucznem, denerwującem i obezwładniającem. Stąpało się tu po dywanie, ułożonym jakby z mchu, a po obu stronach alei ciągnął się szpaler rozłożystych krzewów. Nagle na lewo, Du Roy spostrzegł pod rozłożystą palmą rodzaj sadzawki, zamkniętej w marmurowym basenie, w którym możnaby się wykąpać i na którego brzegach, cztery porcelanowe łabędzie wyrzucały wodę z dziobów nawpół rozwartych.
Dno sadzawki wysypane było złotym piaskiem, a w wodzie pluskały wielkie czerwone ryby, dziwaczne chińskie straszydła, o wypukłych oczach, łusce obramowanej niebieską lamówką — rodzaj wodnych mandarynów; zawieszone nad złotą głębiną, przypominały oryginalne hafty egzotyczne.
Dziennikarz zatrzymał się, tłumiąc gwałtowne bicie serca.
— Co za zbytek, co za zbytek — myślał. — Oto dom, w którym można używać. Dlaczegóż ja nie miałbym dojść do czegoś podobnego?
Myślał nad potrzebnymi do tego środkami, a nie mogąc ich na razie wynaleść, niecierpliwił się swą bezsilnością.
Towarzyszka jego trochę zamyślona, milczała. Spojrzał na nią z ukosa i pomyślał znowu: Wystarczyłoby jednak — ożenić się z tą żywą maryonetką.
— Baczność — zawołała nagle młoda dziewczyna, jakby budząc się ze snu.
Pociągnęła towarzysza poza grupę drzew, zagradzających im przejście i skierowała na prawo.
Wśród gaiku dziwnych roślin, wysyłających w przestrzeń drżące swe gałązki, o listkach otwartych jak dłonie zakończone cienkiemi palcami, widać było człowieka nieruchomego, stojącego na falach morskich.
Efekt był nadzwyczajny. Obraz, którego ramy zakryte były ruchomą roślinnością, wydawał się jakoby czarną plamą na widnokręgu fantastycznym i olśniewającym.
Trzeba się było dobrze przypatrzeć, by zrozumieć. Rama w połowie przecinała łódź, na której znajdowali się apostołowie, oświetleni słabo, skośnie padającymi promieniami latarni, a jeden z nich, siedzący na brzegu, całe światło latarni skierował na nadchodzącego Chrystusa.
Chrystus stąpał po fali, która zdawała się ustępować, wydrążać pod delikatnem dotknięciem stopy boskiej. Wszystko było czarne, wokół Człowieka-Boga! Jedne tylko gwiazdy błyszczały na firmamencie. Postacie apostołów, oblane niepewnem światłem latarni sterniczej, trzymanej przez tego, który wskazywał mistrza, zdały się jakby sparaliżowane zdumieniem.
Istotnie, było to dzieło potężne i niezwykłe, dzieło wielkiego mistrza, jedno z tych, które wzburzają umysły i pozostawiają po sobie wspomnienia na całe lata.
Ludzie, patrzący na ten utwór, pogrążeni byli w milczeniu; następnie odchodzili zadumani, by później dopiero zachwycać się techniką i doskonałością rysunku.
Du Roy po chwili przyglądania się obrazowi, wykrzyknął:
— To szyk, módz zakupić podobne cacko!
Ponieważ jednak publika, pragnąca widzieć arcydzieło, popychała go i szturkała łokciami, oddalił się, trzymając ciągle drobną rączkę Zuzanny i ściskając ją delikatnie.
— Może pan wypije kieliszek szampana? — zapytała dziewczyna. — Chodźmy do bufetu. Znajdziemy tam ojca.
Wracali znów przez wszystkie salony, w których tłum wzrastał z każdą chwilą, tłum kołyszący się jak fala, swobodny, pełen elegancyi, prawdziwy tłum odświętny.
Nagle wydało się Jerzemu, że dosłyszał wyrazy:
— To Laroche i pani Du Roy.
Zdanie to obiło mu się o ucho, jak oddalone echo, krążące w powietrzu. Skąd ono przyszło? Zaczął się rozglądać na wszystkie strony i w istocie spostrzegł przechodzącą żonę, wspartą na ramieniu ministra.
Rozmawiali po cichu, z pewnym odcieniem poufałości, uśmiechnięci, patrząc sobie w oczy.
Zdało mu się, iż dosłyszał pewne szepty przechodniów o tej parze i nagle uczuł brutalną i głupią ochotę rzucenia się na tych dwoje ludzi i ubicia ich pięścią.
Wystawiała go na pośmiewisko. Przypomniał sobie Forestier’a. Teraz mówiono może za jego plecami: „Ten rogacz Du Roy“. Kimże ona była? Parweniuszka i dość zręczna intrygantka, nie posiadająca jednak środków odpowiednich. Przychodzono do niego, gdyż obawiano się go obrazić, ale za jego plecami musiano dobrze obmawiać to małżeństwo dziennikarskie. Nigdy nie dojdzie do niczego z tą kobietą. Rzuca podejrzenie na jego dom, kompromituje go, napełnia atmosferą intrygi. Teraz staje mu się prawdziwą kulą u nogi. Ach! gdyby był przeczuł, gdyby wiedział! Jak wielką mógł odegrać rolę, jak silną! Jakiż zdobyć majątek przez tę małą Zuzannę! Jaki był ślepy, nie rozumiejąc tego wszystkiego!
Przyszli wreszcie do sali jadalnej, do wielkiej sali o marmurowej kolumnadzie, z porozwieszanymi na ścianach starymi gobelinami.
Walter spostrzegł kronikarza i skoczył ku niemu z wyciągniętą ręką. Pijany był radością.
— Czy wszystko pan widział? Zuzanno, czy wszystko panu pokazałaś? Co za tłumy; nieprawdaż Bel-Ami? Czy widziałeś księcia de Guerche? Był tu przed chwilą. Wypił szklankę wody.
Po tych słowach rzucił się ku senatorowi Rissolin, ciągnącemu pod ramię żonę, wyglądającą, jak ruchomy sklep jubilerski.
Wysoki jakiś mężczyzna, o blond faworytach i cokolwiek łysawej głowie, przechodząc koło Zuzanny, skłonił się jej z tą miną światowca wyróżniającą człowieka, się na pierwszy rzut oka. Jerzy usłyszał, że tytułowano go: margrabia de Cazolles i uczuł nagłą zazdrość do tego człowieka. Odkąd on zna Zuzannę? Prawdopodobnie od chwili zdobycia majątku przez Waltera. Przeczuł w margrabim konkurenta.
Ktoś go ujął pod ramię. Był to Norbert de Varenne.
Stary poeta o bujnych włosach i zniszczonem nieco ubraniu balowem przechadzał się z miną zmęczoną i obojętną.
— Oto, co nazywają zabawą — rzekł. — Niedługo zaczną się tańce, a potem pójdą spać i będą zadowoleni. Napij się szampana. Wyborny.
Kazał sobie napełnić kieliszek i trącając się z Jerzym, rzekł:
— Piję za zwycięstwo rozumu nad milionami... Nie dlatego jednak, by mi one przeszkadzały u drugich, lub abym ich miał zazdrościć — dodał głosem łagodnym. — Protestuję tylko z zasady.
Jerzy go już nie słuchał. Szukał Zuzanny, która mu znikła z margrabią de Cazolles i porzucając nagle Norberta de Varenne, udał się w pogoń za dziewczyną.
Ciżba tłocząca się do bufetu zagrodziła mu przejście. Gdy się nareszcie przedostał, spotkał się oko w oko z Marelle’ami.
Widywał zawsze żonę, lecz nie widział już dawno jej męża, który też pochwycił go teraz za obie ręce:
— Dziękuję ci mój drogi za radę, udzieloną mi przez Klotyldę. Zarobiłem na pożyczce marokkańskiej około stu tysięcy franków. Tobie to zawdzięczam. W istocie, jesteś przyjacielem nieocenionym.
Mężczyźni odwracali się i przypatrywali tej pięknej i eleganckiej brunetce.
— W zamian za tę przysługę — odparł Du Roy — zabieram ci mój drogi, żonę, albo raczej ofiarowuję jej ramię. Trzeba zawsze rozdzielać małżonków.
— Ma pan słuszność — potwierdził pan de Marelle. — Jeśli cię zgubię, znajdziemy się tutaj za godzinę.
— Wybornie.
I młoda para utonęła w falującym tłumie, pozostawiając małżonka nieco w tyle.
— Jaki to szczwany lis, ten Walter — powtarzała KlotyIda. — Co to jednak znaczy rozum w interesach!
— Ach! — odparł — ludzie silni dochodzą zawsze do celu, nie tym, to innym sposobem.
— Oto dwie panny, z których każda będzie miała około trzydziestu milionów. Nie licząc przytem piękności Zuzanny.
Jerzy milczał. Irytowało go, iż własną jego myśl powtarzają inne usta.
Klotylda nie widziała jeszcze Chrystusa idącego po falach. Ofiarował się być jej przewodnikiem. Po drodze zabawiali się obgadywaniem ludzi, wyśmiewaniem nieznajomych. Otarli się około Saint-Potin’a, noszącego na klapie fraka liczne dekoracye i śmiali się z niego serdecznie. Postępujący obok jakiś stary ambasador nie mógł z nim współzawodniczyć.
— Co za mieszanina! — zauważył Du Roy. — Boisrenard przystroił się również w zieloną i żółtą dekoracyę, wydobytą z kufrów w dzień pamiętnego pojedynku Jerzego.
Ogromna i wystrojona vice-hrabina de Percemur rozmawiała z jakimś księciem w buduarze, urządzonym w stylu Ludwika XVI.
— A to romansowe sam na sam — rzekł Jerzy.
Przechodząc przez cieplarnię, zobaczył znowu żonę, siedzącą obok Laroche’a Mathieu. Zasłonięci byli grupą krzewów. Zdawali się mówić: „Tu sobie naznaczyliśmy schadzkę, schadzkę publiczną. Drwimy sobie z opinii“.
Pani de Marelle przekonała się, że „Jezus“ Karola Markowicza, jest istotnie zadziwiający. Powracając, zgubili gdzieś męża.
— A cóż Lorka? — zagadnął. — Czy zawsze na mnie zagniewana?
— Tak, zawsze jednakowo. Nie chce cię widywać i odchodzi, gdy mowa o tobie.
Nic nie odpowiedział. Nagła niechęć tej dziewczynki martwiła go istotnie.
— Ach! mam was nareszcie — zawołała Zuzanna, chwytając ich na zakręcie drzwi, prowadzących do dalszych salonów. — Więc Bel-Ami, musisz teraz sam pozostać; zabieram ci piękną Klotyldę, by jej pokazać mój pokój.
I dwie kobiety oddaliły się szybkim krokiem, torując sobie zręcznie drogę, prześlizgując się między tłumem, pomagając sobie owymi ruchami falisto-wężowatymi, jakie zwykle przybierają w tłumie.
— Jerzy! — szepnął jakiś głos w tejsamej prawie chwili.
Była to pani Walter.
— Ach! jaki ty jesteś okrutny! — szepnęła cicho.
— Jakie mi zadajesz tortury... Poleciłam Zuzannie, by zabrała tę twoją towarzyszkę, bo chcę z tobą pomówić. Słuchaj, muszę... muszę koniecznie, pomówić z tobą dziś wieczór... albo... albo... nie domyślasz się nawet, na co jestem zdecydowana. Udaj się do cieplarni. Zobaczysz tam na lewo drzwi i wyjdziesz do ogrodu. Idź ciągle prosto główną aleją. Na samym końcu zobaczysz altankę. Zaczekaj na mnie. Przyjdę za dziesięć minut. Jeśli mnie nie usłuchasz — przysięgam ci, że zrobię skandal natychmiast.
— Niech będzie — odpowiedział wyniośle. — Za dziesięć minut będę w miejscu wskazanem.
Rozstali się. O mało co jednak nie spóźnił się, z powodu Jakóba Rival’a. Ten, chwyciwszy go pod ramię, począł opowiadać mnóstwo niestworzonych rzeczy, a opowiadał je z ożywieniem nadzwyczajnem. Widocznie musiał wracać z bufetu. Uwolnił się wreszcie Jerzy, pozostawiając go panu de Marelle, spotkanemu we drzwiach salonu i uciekł jak mógł najprędzej. Musiał jeszcze uważać, ażeby go nie spostrzegli: żona i Laroche. Udało mu się to jednak z łatwością. Rozmawiali ciągle z nadzwyczajnem ożywieniem. Nareszcie znalazł się w ogrodzie.
Chłodne powietrze oblało go, jak zimna kąpiel.
— Ach! do licha! dostanę jeszcze kataru — pomyślał, obwiązując gardło chustką.
Szedł powoli aleją, nie mogąc się zoryentować w tych otaczających go nagle ciemnościach.
Na lewo i na prawo rozróżniał teraz krzewy, ogołocone z liści; delikatne ich gałązki drżały zlekka na wietrze. Przez gęstwinę przedostawały się szare światła, odblaski iluminowanych okien pałacu. Na drodze dostrzegł coś bielejącego, a w tejże chwili pani Walter z obnażoną szyją i ramionami, drżącym od wzruszenia głosem, szepnęła:
— Ach! nareszcie! Czy ty mię chcesz zabić?
— Proszę cię — odparł chłodno — nie wyprawiaj żadnych scen dramatycznych. Inaczej, odchodzę natychmiast. Rzuciła mu się na szyję i zbliżając wargi do jego ust mówiła:
— Ach! cóż ja ci zrobiłam złego? Obchodzisz się ze mną, jak nędznik. Cóż ja ci zawiniłam?
— Pookręcałaś mi wszystkie guziki swymi włosami za ostatniem naszem widzeniem, co omal nie spowodowało zerwania między mną a żoną.
Stanęła jak wryta. Za chwilę dopiero uczyniła głową ruch, mówiący: „nie“.
— Ach! twoja żona niewiele sobie z tego robi. Scenę tę musiała ci zrobić jedna z twoich kochanek.
— Ja nie mam kochanek — odparł.
— Daj pokój! A dlaczegóż nie przychodzisz do mnie. Dlaczegóż odmawiasz mi, choćby jednego obiadu tygodniowo? Cierpię okrutnie, kocham cię tak, iż ani jednej myśli nie mam poza tobą! prócz ciebie, nic nie widzę! nie śmiem nawet mówić, lękając się, by bezwiednie nie wymówić twojego imienia! Ty tego nie pojmujesz! Zdaje mi się, że jestem ujęta w jakieś kleszcze, zaszyta w jakiś worek, sama nie wiem... Wspomnienie twoje nie odstępujące mię ani na chwilę, ściska mi gardło, rozrywa mi coś w piersi, w łonie — zgina mi nogi i odejmuje siły do chodzenia. Dniami całymi, jak idyotka, siedzę tylko na krześle i myślę o tobie.
Patrzył na nią zdumiony. Nie była to już owa krotochwilna kochanka, którą znał dawniej, lecz kobieta tracąca zmysły, zrozpaczona, zdolna do wszystkiego.
Równocześnie przesunęły mu się przez głowę niepewne jakieś zamysły.
— Moja droga — odpowiedział — miłość nie jest wieczną. Ludzie się łączą i porzucają nazajutrz. Gdy zaś miłość trwa tak długo, jak między nami, staje się wówczas prawdziwą kulą u nogi. Mam jej dosyć! Oto cała prawda. Jeśli jednak postarasz się być rozsądną, jeśli zdołasz przyjmować mię i traktować jak przyjaciela, będę u ciebie bywał, jak dawniej. Jakże? jesteś do tego zdolną?
— Jestem zdolną do wszystkiego, byle cię widywać — szepnęła, kładąc białe ramiona na czarnym fraku Jerzego.
— A więc, zgoda. Jesteśmy przyjaciółmi, nic więcej.
— Tak, zgoda — odparła głosem zaledwie dosłyszalnym. — Jeszcze jeden pocałunek... ostatni — szepnęła po chwili, nadstawiając usta.
— Nie — odparł łagodnie. — Nie. Trzeba dotrzymać umowy.
Odwróciła się i otarłszy dwie grube łzy, spływające jej po policzkach, wyjęła z zanadrza pakiet papierów, związanych różową wstążeczką.
— Masz — rzekła, podając mu ów pakiet. — To twoja część, przypadająca ze sprzedaży akcyi marokkańskich. Tak byłam szczęśliwą, zyskując te pieniądze dla ciebie. Masz, weź je przecież...
— Nie, nie przyjmę tych pieniędzy — bronił się.
— Ach! to ty tak ze mną postępujesz! — krzyknęła. — Ależ te pieniądze są twoje, tylko twoje! Jeśli ich nie przyjmiesz, rzucę je do kanału. Ty mi tego nie zrobisz, Jerzy.
Wziął pakiecik i wsunął go do kieszeni.
— Trzeba wracać — rzekł. — Nabawisz się jeszcze zapalenia płuc.
— Tem lepiej — rzekła. — Ach! gdybym mogła umrzeć!
Pochwyciła go za rękę i ucałowawszy ją z namiętnością, graniczącą z szaleństwem, uciekła w stronę pałacu.
Powoli wracał aleją, całkowicie zatopiony w myślach. Gdy wchodził do cieplarni, trzymał już głowę wysoko, promieniał uśmiechem.
Nie zastał tu już ani żony, ani ministra. Tłum również się przerzedził. Widocznem było, iż mało kto pozostanie na balu. Spostrzegł zdala Zuzannę ze siostrą. Podeszły do niego, zapraszając do pierwszego kontredansa z hrabią de Latour-Yvelin.
— Cóż to za jeden? — zapytał zdziwiony.
— To nowy przyjaciel mojej siostry — złośliwie objaśniała Zuzanna.
Róża, czerwieniąc się, rzekła:
— Złośliwa jesteś, Zuzanko, ten pan jest taksamo moim przyjacielem, jak twoim.
— Już ja się znam na tem — odpowiedziała siostra z uśmiechem.
Róża, rozgniewana, pozostawiła ich samych.
Du Roy ujął poufale ramię młodej dziewczyny i głosem pieszczotliwym spytał:
— Słuchaj, kochana moja, maleńka, wierzysz ty w moją przyjaźń?
— Ma się rozumieć, Bel-Ami.
— A masz pani do mnie zaufanie?
— Najzupełniejsze.
— Czy pani sobie przypomina, o czem mówiłem przed chwilą?
— O czem?
— O małżeństwie pani, a więcej jeszcze o człowieku, za którego wyjdziesz.
— Tak, pamiętam.
— A zatem dobrze. Może mi pani dać słowo w pewnej kwestyi?
— I owszem, ale o co idzie?
— Że mi powiesz, ilekroć ktoś oświadczy się o twoją rękę i że nie dasz stanowczej odpowiedzi bez zasięgnięcia mojej rady.
— Dobrze... i owszem.
— Ale to będzie tajemnicą tylko pomiędzy nami. Przed ojcem ani też matką ani słowa.
— Dobrze, ani słowa.
— Pani przysięga?
— Przysięgam.
— Panno Zuzanno, ojciec czeka na panią w sali balowej — oświadczył w tej chwili Rival.
— A zatem chodźmy, Bel-Ami — rzekła.
Jerzy jednak odmówił uczestnictwa w zabawie. Wołał pozostać sam ze swojemi myślami. Umysł jego zaludnił się całym szeregiem nowych pomysłów. Zaczął szukać Magdaleny. Niezadługo znalazł ją w sali bufetowej, pijącą czekoladę w towarzystwie dwóch nieznajomych mężczyzn. Przedstawiła im męża, nie wymieniając nawzajem ich nazwisk.
— Czy pójdziemy? — spytał po chwili.
— Jeżeli chcesz, bardzo chętnie.
Wzięła go pod ramię i przeszli razem wszystkie salony, prawie już opustoszałe.
— Gdzie jest redaktorowa? — zapytała. — Chciałabym się z nią pożegnać.
— Niewarto. Będzie się starała zatrzymać nas na wieczór.
— Tak, masz słuszność! Podczas całego powrotu do domu nie przemówili do siebie ani słowa. Zaledwie jednak znaleźli się w swoim pokoju, Magdalena, nie zdejmując nawet koronkowego kapturka, odezwała się z twarzą rozpromienioną:
— Wiesz? mam dla ciebie niespodziankę.
— Cóż takiego?
— Zgadnij.
— Ach! nie chcę sobie zadawać kłopotu.
— A więc dobrze! pojutrze mamy pierwszego stycznia.
— Więc cóż?
— A zatem masz twoją kolendę. Laroche złożył ją przed chwilą w moje ręce.
Podała mu maleńkie puzderko, podobne do tych, w jakich przechowuje się biżuterye. Jerzy otworzył obojętnie i zobaczył krzyż legii honorowej, spoczywający na błękitnym aksamicie. W pierwszej chwili pobladł cokolwiek. Następnie jednak rzekł z uśmiechem:
— Wołałbym otrzymać z dziesięć milionów. To nie kosztowało go znów zbyt wiele.
Magdalena spodziewała się większej z jego strony radości. Obojętność ta mocno ją zirytowała.
— Jesteś niepojęty, doprawdy. Nic cię już teraz nie zadawalnia — rzekła.
— Człowiek ten spłaca mi tylko dług — odparł obojętnie. — Winien mi jeszcze dużo.
Ton, jakim wymówił te słowa, zadziwił młodą kobietę.
— W każdym razie, w twoim wieku bardzo to piękne.
— Wszystko jest względne. Dziś mógłbym mieć daleko więcej.
Wziął pudełko, postawił na kominku i przez chwilę przypatrywał się spoczywającej wewnątrz migotliwej gwieżdzie. Zamknął je następnie i, wzruszywszy ramionami, udał się na spoczynek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gazeta urzędowa, w dniu pierwszym stycznia, umieściła w istocie wiadomość, iż pan Prosper Jerzy Du Roy, publicysta, w nagrodę zasług wyjątkowych, mianowany został kawalerem legii honorowej. Nazwisko wypisane było w dwóch wyrazach, co sprawiło Jerzemu większą jeszcze radość, niż sama dekoracya.
W godzinę po przeczytaniu tej wiadomości, otrzymał bilecik od pani Walter, która go zaklinała, by dziś jeszcze przybył do niej na obiad wraz z żoną. Chciała obchodzić uroczyście to nowe jego odznaczenie. Namyślał się przez chwilę, poczem bilecik, pisany tonem zbyt gorącym, rzuciwszy do ognia, rzekł:
— Proszeni dziś jesteśmy na obiad do Walterów.
— Czyż być może? — zawołała zdziwiona.
— Myślałam, że nie będziesz już chciał przestąpić ich progu.
— Zmieniłem zdanie — wyjąkał w odpowiedzi.
Zastali panią Walter samą, w buduarze Ludwika XVI, przeznaczonego do wizyt poufnych. Nosiła czarną suknię, bez żadnych ozdób; upudrowane na biało włosy, dodawały jej ogromnego wdzięku. Zdaleka, wydawała się starą, zbliska znów młodą kobietą, a przyjrzawszy się jej dobrze, można było przyznać, iż jest jeszcze bardzo niebezpieczną.
— Pani nosi żałobę? — zapytała Magdalena.
— Tak i nie — odpowiedziała smutno. — Nie straciłam nikogo z bliskich. Doszłam jednak do wieku, w którym już można nosić żałobę po własnem życiu. Przywdziałam ją też dzisiaj po raz pierwszy. Nadal będę ją nosiła w głębi serca.
— Dotrzymasz tego postanowienia? — zapytał w myśli Du Roy.
Obiad był dosyć ponury. Jedna tylko Zuzanna mówiła nieustannie. Róża zdawała się zajętą własnemi myślami. Młodemu dziennikarzowi składano mnóstwo powinszowań.
Po obiedzie towarzystwo rozeszło się po salonach i cieplarni. Pani Walter, idąca za innymi obok Jerzego, ujęła go za ramię.
— Słuchaj pan — rzekła głosem cichym. — Nie będę ci już nigdy mówiła o niczem. Ale przychodź pan do mnie. Widzisz, iż nie mówię ci nawet po imieniu. Nie mogę żyć bez twego widoku... nie mogę. Jest to dla mnie torturą nieopisaną. Całymi dniami i nocami czuję cię, widzę oczami mej duszy, czuję cię w mojem sercu i ciele. Zdaje mi się, żeś mi dał jakiejś trucizny, która toczy teraz moje wnętrzności. Nie mogę. Nie. Nie mogę. Chcę być dla ciebie tylko starą kobietą. Ubieliłam sobie nawet włosy. Chciałam ci się pokazać starą, bardzo starą; ale przychodź tu pan czasem, przychodź, jako przyjaciel.
Ujęła jego dłoń i ścisnęła ją silnie, gwałtownie, namiętnie.
— Przecież to rzecz ułożona — odparł chłodno. — Niewarto już tego powtarzać. Widzi pani, że przybyłem dzisiaj, natychmiast po twoim liście.
Walter, idący naprzód z córkami i Magdaleną, czekał na Jerzego przy „Chrystusie, idącym po falach“.
— Wyobraź sobie pan — rzekł do niego ze śmiechem — iż wczoraj zastałem żonę na klęczkach przed tym obrazem. Modliła się, jakby w kaplicy. Naśmiałem się z niej potężnie.
— Bo Chrystus ocali moją duszę — rzekła pani Walter głosem stanowczym. — Gdy patrzę na niego, czuję wstępującą we mnie odwagę i siłę.
I zatrzymując się naprost Boga, idącego przez to morze wzburzone, dodała:
— Jakiż on piękny! Jak oni się go boją, a On, jakże kocha tych ludzi! Patrzcie tylko na jego twarz, na jego oczy. Jaki on naturalny, a jaki boski zarazem!
— Ależ on podobny do pana, Bel-Ami! — zawołała Zuzanna. — Doprawdy, tak jest do ciebie podobny. Gdybyś tylko miał faworyty, albo gdyby on był ogolony — wyglądalibyście jak jeden człowiek. Ach! cóż za uderzające podobieństwo!
Nalegała, by stanął tuż przy obrazie i wszyscy musieli przyznać, że podobieństwo jest uderzające! Wywołało to zdziwienie ogólne. Walter uważał, że to niesłychanie zabawne. Magdalena zadecydowała z uśmiechem, iż Chrystus ma wyraz twarzy bardziej męski.
Pani Walter stała jak wryta, osłupiałym wzrokiem wpatrując się w oblicze kochanka, a twarz jej stała się nagle białą — tak białą, jak jej włosy.

VIII.

W ciągu zimy Du Roy’owie bywali często u Walterów. Jerzy obiadował u nich nieraz parę razy tygodniowo, Magdalena zaś, zasłaniając się zmęczeniem, pozostawała najczęściej w domu. Jerzy wybrał sobie w końcu piątek jako stały swój dzień i w dniu tym redaktorowa nie zapraszała nikogo więcej. Należał wyłącznie do Bel-Ami, tylko do niego. Po obiedzie grano zwykle w karty, karmiono ryby chińskie, słowem, bawiono się jak w kółku rodzinnem. Niejednokrotnie pani Walter, korzystając z chwili, osłonięta zbitą zielenią krzewów lub drzwiami któregoś ze salonów, chwytała Jerzego w ramiona i przyciskając go do piersi, szeptała namiętnie:
— Kocham cię!... kocham!... kocham na śmierć!
On jednak odpychał ją zawsze z jednakowym chłodem, powtarzając sucho:
— Jeżeli znów zaczynasz, nie przyjdę tu już nigdy.
Z końcem marca zaczęto nagle mówić o małżeństwie obydwóch sióstr. Róża, jak mówiono, miała wyjść za hrabiego Latour-Yvelin, a Zuzanna za margrabiego de Cazolles. Dwaj ci ludzie należeli teraz do rodziny, należeli do tych, którym okazywano wyjątkowe względy i szczególną sympatyę.
Jerzy i Zuzanna byli z sobą na stopie najzupełniejszej swobody, traktowali się niemal jak rodzeństwo. Gawędzili całemi godzinami, wyśmiewali się ze wszystkich i wzajem czuli się najlepiej w swem towarzystwie.
Nie mówili nigdy o możliwem jej zamążpójściu, ani o przedstawiających się konkurentach.
Pewnego razu redaktor przyprowadził Jerzego na śniadanie, a po skończonym posiłku pani Walter była zmuszoną oddalić się na chwilę. Jerzy zaproponował Zuzannie, by poszli nakarmić purpurowe ryby w basenie. Wzięli ze stołu miękkiego chleba i poszli razem do cieplarni.
Dokoła marmurowego basenu porozrzucane były na ziemi miękkie poduszki, na których można było przyklęknąć, by być bliżej dziwacznych pływaków. Młoda para, przysunąwszy sobie poduszki, uklękła tuż koło siebie i pochylając się nad wodą, poczęli rzucać pożywienie. Ryby, zaledwie dostrzegłszy karmiących, przybliżyły się do brzegu i, trzepocząc ogonami i płetwami, wytrzeszczały jeszcze bardziej i tak już wypukłe oczy, rzucając się chciwie na zdobycz, poczem znów wracały, oczekując dalszej kolei.
Ruchy ich pyszczków były niesłychanie zabawne, rzuty gwałtowne i szybkie, jak błyskawica, cały wygląd prawdziwie potworny. Wśród złotego piasku przeźroczystej głębiny przewijały się jak ogniki, ukazując czasami, przy spokojniejszych ruchach, niebieskie nitki, okrążające ich płetwy.
Jerzy i Zuzanna widzieli w wodzie własne swe odbicia i uśmiechali się do nich.
— To bardzo źle ukrywać przedemną tajemnicę, panno Zuzanno — ozwał się nagle głosem cichym.
— Co takiego, Bel-Ami? — zapytała.
— Czy nie przypomina sobie pani danego mi słowa, za pierwszem naszem spotkaniem w tem miejscu?
— Nie.
— Nie pamięta pani, iż przyrzekłaś powiadomić mię o każdym kandydacie do twojej ręki?
— Więc i cóź z tego?
— Ma pani przecież teraz takiego kandydata.
— Któż to taki?
— Sama wiesz najlepiej.
— Nie. Przysięgam, że nie.
— Owszem, wiesz doskonale! Ten błazen, margrabia de Cazolles.
— Przedewszystkiem, nie jest on błaznem.
— Bardzo być może; w każdym razie jest głupi, zrujnowany, wyniszczony rozpustą. W istocie, to bardzo odpowiednia partya dla tak ładnej, świeżej i inteligentnej osoby, jak pani.
— Co pan ma do niego? — odpowiedziała z uśmiechem.
— Ja? Bynajmniej. — Ależ tak. On wcale nie jest takim, jakim go pan przedstawia.
— Daj pani pokój. To skończony głupiec i intrygant.
Odwróciła się nieco od wody i, patrząc nań badawczo, spytała:
— Co panu jest?
— Ja... ja... ja jestem zazdrosny o niego — wykrztusił głosem przerywanym, jakby wyrzucając tajemnicę głęboko skrywaną.
— Pan? — spytała trochę zdziwiona.
— Tak, ja.
— A dlaczegóż to?
— Ponieważ jestem w tobie zakochany, a ty wiesz o tem doskonale, ty... nielitościwa!
— Szaleńcem jesteś, Bel-Ami! — rzekła surowo.
— Wiem o tem doskonale — odpowiedział. — Tak, jestem szaleńcem. Alboż wolno mi wyjawiać podobne rzeczy przed tobą, tak młodą dziewczyną? Jestem więcej niż szalony, jestem winowajcą, niemal zbrodniarzem. Nie mogę mieć żadnej nadziei, a myśl ta doprowadza mnie do obłędu. Gdy słyszę, że masz wyjść za mąż, napada mnie szalona wściekłość, chciałbym zabić tego człowieka. Trzeba mi wybaczyć, panno Zuzanno!
Zamilkł. Ryby, którym przed chwilą rzucano chleb, stały teraz wszystkie w uszykowanym szeregu, nieruchome, podobne do angielskich żołnierzy, i wpatrywały się w twarze pochylonych nad wodą osób, które przestały się już niemi zajmować.
— To wielka szkoda, że pan już żonaty — rzekła młoda dziewczyna nawpół żartem, nawpół seryo. — Cóż jednak na to poradzić? Niema na to żadnej rady. Klamka zapadła!
— A gdybym był wolny, czy wyszłabyś za mnie? — zapytał szeptem namiętnym, zbliżając się jeszcze bardziej do Zuzanny.
— Tak, Bel-Ami — odparła z prostotą. — Poszłabym za ciebie, gdyż podobasz mi się więcej od innych.
— Dziękuję... dziękuję — odrzekł, powstając. — Błagam cię, nie dawaj nikomu stanowczej odpowiedzi. Zaczekaj jeszcze trochę. Błagam cię! Czy mi to przyrzekasz?
— Przyrzekam — rzekła lekko zmięszana. Nie wiedziała nawet dobrze, o co mu idzie.
Du Roy rzucił w wodę duży kawał chleba, który jeszcze miał w ręku, i uciekł jak szalony, nie pożegnawszy jej nawet.
Wszystkie ryby rzuciły się gwałtownie na zdobycz, nie pokruszoną w palcach, jak zwykle, i zaczęły ją szarpać żarłocznie. Zaciągnęły ją na drugi koniec basenu, rzucały się w głębi fali, tworząc teraz jakąś poruszającą się grupę, rodzaj żywego kwiatu, spadłego w tę toń srebrzystą, z kielichem zwróconym ku głębi.
Zadziwiona i niespokojna, Zuzanna podniosła się z klęczek i powolnym krokiem wróciła do jadalni. Dziennikarz odszedł.
Du Roy zaś najspokojniej powrócił do domu i zastał Magdalenę, zajętą pisaniem listów.
— Czy idziesz w piątek do Walterów na obiad? — Bo ja idę stanowczo.
— Nie. Jestem trochę cierpiąca — odparła po krótkim namyśle. — Wolę zostać w domu.
— Jak ci się podoba. Nikt cię nie zmusza.
Wziął kapelusz i wyszedł znów na miasto.
Szpiegował już oddawna żonę, obserwował jej postępowanie, śledził wycieczki. Godzina, której wyczekiwał, nadeszła wreszcie. Nie pomylił się też co do tonu, z jakim wyrzekła: „Wolę zostać w domu“.
W ciągu następnych dni był dla niej jak najuprzejmiejszym. Był nawet wesołym, co nie zdarzało mu się teraz zbyt często.
— Doprawdy, stajesz się teraz znów przyjemnym — kilkakrotnie zauważyła Magdalena.
W piątek ubrał się wcześnie, chcąc, jak mówił, załatwić kilka spraw przed udaniem się na obiad. O szóstej, pocałowawszy żonę na pożegnanie, wyszedł z domu i wsiadł do karetki, stojącej na placu Notre-Dame de Lorette.
Wsiadając, rzekł do stangreta:
— Zatrzymasz się wprost domu numer 17, ulica Fontaine, i stać tam będziesz, dopóki ci nie dam rozkazu ruszenia. Wówczas zawieziesz mnie do restauracyi Coq Faisan, ulica Lafayette.
Dorożka potoczyła się zwolna, a Du Roy zapuścił starannie firanki. Zaledwie stanął naprost swojego domu, począł pilnie obserwować. Po dziesięciu minutach zobaczył Magdalenę, która skierowała się w stronę bulwarów. Zaledwie oddaliła się cokolwiek, wysunął głowę i zawołał:
— Jedź.
Dorożka ruszyła z miejsca i zatrzymała się przed mieszczańską restauracyą, znaną w okolicy pod nazwą: Coq Faisan. Jerzy wszedł do sali, kazał sobie podać obiad, który też zjadł powoli, spoglądając od czasu do czasu na zegarek. O pół do ósmej wypił czarną kawę, dwa kieliszki wyborowego szampana, wypalił dobre cygaro, wyszedł na ulicę, a przywoławszy inną karetkę, właśnie przejeżdżającą, kazał się zawieść na ulicę La Rochefoucauld.
Nie żądając nawet wskazówki odźwiernego, wszedł na trzecie piętro, zadzwonił i spytał:
— Pan Wilhelm de Lorme jest w domu, nieprawdaż?
— Tak, panie.
Wprowadzono go do salonu, gdzie czekał kilka minut. Po chwili zjawił się we drzwiach drugiego pokoju wysoki, wyorderowany mężczyzna, o wyniosłej wojskowej postawie i włosach siwych, mimo, że był młody.
Du Roy, skłoniwszy się, rzekł:
— Jak przewidywałem, panie komisarzu, żona moja obiaduje ze swoim kochankiem w umeblowanem mieszkaniu, przy ulicy des Martyrs.
— Jestem na pańskie usługi — odrzekł komisarz.
— Ma pan czas do godziny dziewiątej wieczorem, nieprawdaż? — pytał Jerzy. — Po tej godzinie nie ma pan już prawa wchodzenia do prywatnego mieszkania, celem sprawdzenia cudzołóstwa.
— Tak, panie. Do siódmej wieczorem zimą, a do dziewiątej od 31 marca. Ponieważ mamy dzisiaj piątego kwietnia, przysługuje nam prawo do godziny dziewiątej.
— A zatem, panie komisarzu, kareta czeka na mnie przed domem. Im później tam wejdziemy, tem większą będziemy mieli pewność przychwycenia ich na gorącym uczynku.
— Jak pan sobie życzy.
Komisarz wyszedł z salonu, a za chwilę wrócił już w palcie, które zakrywało jego trójkolorową szarfę. Usunął się na bok, ustępując pierwszeństwa dziennikarzowi. Du Roy jednak, zajęty własnemi myślami, nie chciał wyjść pierwszy, powtarzając machinalnie:
— Proszę... proszę...
— Przejdź-że pan, jestem przecież u siebie — rzekł komisarz-
Jerzy wyszedł z niskim ukłonem.
Udali się naprzód do cyrkułu, by zabrać trzech policyantów, ubranych po cywilnemu, a czekających już na nich, ponieważ Du Roy uprzedził wcześniej o wyprawie, która miała nastąpić wieczorem. Jeden z tych ludzi zajął miejsce obok woźnicy, dwaj inni usiedli w karecie; powóz potoczył się w stronę ulicy Martyrs.
— Mam plan mieszkania — mówił dziennikarz. — Znajduje się ono na drugiem piętrze. Jest tam mały przedpokój, następnie pokój jadalny, a w samym końcu sypialnia. Trzy te pokoje ciągną się amfiladą. Niema żadnego innego wyjścia, któremby można umknąć. Trochę dalej, mieszka ślusarz; będzie on w pogotowiu dzisiejszego wieczora.
Gdy przybyli przed dom wskazany, było dopiero kwadrans po ósmej, czekali zatem w milczeniu przeszło dwadzieścia minut. Gdy jednak zegar wybił trzy na dziewiątą, Jerzy rzekł:
— Chodźmy teraz.
I weszli na schody, nie zwracając uwagi na odźwiernego, który również ich nie zauważył. Jeden z policyantów pozostał na ulicy dla strzeżenia wyjścia.
Czterech mężczyzn zatrzymało się na korytarzu drugiego piętra, a Du Roy przyłożył naprzód ucho, a potem oko do dziurki od klucza. Nie usłyszał i nie zobaczył nic. Zadzwonił.
Komisarz zwrócił się do policyantów.
— Zostaniecie tu na każde zawołanie — rzekł.
Czekali. Po dwóch czy trzech minutach Jerzy szarpnął dzwonkiem. Teraz doszedł ich delikatny jakiś szmer, lekkie kroki zbliżały się ku drzwiom wchodowym. Dziennikarz gwałtownie stuknął pięścią we drzwi.
— Kto tam? — zapytał zmieniony głos kobiecy.
— Otworzyć, w imieniu prawa! — odpowiedział komisarz.
— Kto pan jesteś? — powtórzył głos.
— Jestem komisarzem policyi. Proszę otworzyć, albo wyłamię drzwi.
— A czego pan chce? — pytano dalej.
— To ja jestem — ozwał się Du Roy. — Nie uda wam się umknąć przed nami. Lekkie stąpanie bosych nóg oddaliło się na chwilę i powróciło niebawem.
Jeśli nie otworzycie, wyważymy drzwi — rzekł znowu Jerzy.
Naciskał z całej siły mosiężną klamkę i popychał ją zwolna ramieniem. Gdy jednak nie odpowiedziano mu natychmiast, uderzył w klamkę tak gwałtownie i silnie, że stary zamek nie zdołał oprzeć się podobnemu natarciu. Śruby wyskoczyły z drzewa i młody człowiek omal że nie upadł na Magdalenę, stojącą w przedpokoju w koszuli i krótkiej spódniczce. Włosy miała rozrzucone, nogi bose. W ręku trzymała zapaloną świecę.
— To ona, mamy ją w ręku — krzyknął i wpadł do dalszych pokojów.
Komisarz, zdjąwszy kapelusz podążył za dziennikarzem, a młoda kobieta, przerażona, nie wiedząc, co się dzieje, szła za niemi, przyświecając im świecą.
Przeszli salę jadalną, w której stół niesprzątnięty, świadczył jeszcze o spożywanym przed chwilą posiłku: stała jeszcze puszka z strasburskiego pasztetu, resztki pulardy i niedojedzony kawałek chleba. Dwa talerze odstawione, były przepełnione muszlami od ostryg.
Pokój sypialny wyglądał jakby po jakim napadzie. Suknia rzucona niedbale na krzesło, męskie spodnie na poręczy fotelu. Cztery buciki dwa duże i dwa małe, walały się na dywaniku przed łóżkiem.
Był to typowy pokój hotelu umeblowanego, napełniony tandetnymi sprzętami, w którym czuć było ów nieprzyjemny zapach, mięszaninę odoru ze starych firanek, materacy, murów i krzeseł; wyziewy wszystkich ludzi, śpiących tu lub mieszkających przez dzień lub sześć miesięcy i pozostawiający po sobie część wyziewów, tych wyziewów ludzkich, które, dołączając się do poprzednich, wytwarzały zaduch nieokreślony, słodki i nieznośny zarazem, właściwy wszystkim podobnym lokalom.
Talerzyk z ciastkami, butelka Chartreus’y i dwa małe kieliszki napełnione jeszcze do połowy, stały na kominku. Zegar bronzowy nakryty był męskim kapeluszem.
Komisarz zwrócił się szybko ku Magdalenie i spojrzawszy jej prosto w oczy, spytał:
— Czy w istocie jesteś pani Klarą Magdaleną Du Roy, prawą małżonką obecnego tutaj pana Prospera Jerzego Du Roy, publicysty?
— Tak, panie — rzekła głosem zdławionym.
— Co pani tu robi?
Nie dała żadnej odpowiedzi.
— Co pani tu robi? — powtórzył komisarz. — Spotykam panią poza twym domem, w umeblowanem mieszkaniu, okrytą ledwie bielizną. Po co pani tu przyszła?
Czekał kilka sekund na odpowiedź. Gdy kobieta jednak nie odpowiadała, począł dalej:
— Ponieważ pani nie chce się przyznać do winy, muszę przystąpić do sprawdzenia faktu.
Na łóżku widoczne były ludzkie kształty, starannie nakryte prześcieradłem.
— Panie! — zawołał komisarz, zbliżając się do łóżka.
Leżący człowiek, nie uczynił najlżejszego nawet poruszenia. Widocznem było, iż leży zwrócony plecami do pokoju i ma głowę ukrytą w poduszkach.
Oficer dotknął części ciała, zdającej się być ramieniem i powtórzył:
— Panie, proszę, nie przymuszaj mię pan do gwałtu.
Ciało jednak, okryte prześcieradłem, zachowywało niezmiennie trupią nieruchomość.
Duroy, przyskoczywszy gwałtownie, chwycił za kołdrę i wyrwawszy poduszkę z pod głowy leżącego, odkrył trupiobladą twarz Laroche’a -Mathieu. Pochylił się następnie nad nim i drżąc od chęci pochwycenia go za gardło i zduszenia, rzekł przez zaciśnięte od złości zęby:
— Miej przynajmniej odwagę swej nikczemności.
— Kto pan jesteś? — zapytał znowu komisarz.
Przerażony kochanek nie odezwał się ani słowem.
— Jestem komisarzem policyi i rozkazuję panu wyjawić swoje nazwisko!
— Odpowiadaj-że nikczemniku, inaczej ja sam powiem, jak się nazywasz! — krzyknął Jerzy, uniesiony złością zwierzęcą.
— Panie komisarzu, nie pozwalaj pan, by ten człowiek mi ubliżał — wyszeptał leżący mężczyzna. — Czy z panem czy też z nim mam do czynienia? Panu czy też jemu mam odpowiadać?
Zdawało się, że mówi językiem sparaliżowanym.
— Mnie tylko — odpowiedział komisarz. — Mnie jedynie. Pytam, kto pan jesteś?
Zapytany milczał. Trzymał prześcieradło obwinięte koło szyi i rzucał wokół wzrokiem osłupiałym. Małe podkręcone w górę wąsiki wydawały się czarne jak heban, przy jego twarzy trupio-bladej.
— Nie chcesz pan odpowiedzieć? Będę więc zmuszonym pana zaaresztować — ciągnął komisarz. — W każdym razie, wstań pan. Gdy się ubierzesz, rozpocznę badanie.
Ciało poruszyło się na łóżku, usta wyszeptały:
— Ależ nie mogę przy was wszystkich...
— Dlaczego? — spytał urzędnik policyjny.
— Ponieważ... ponieważ... jestem zupełnie nagi — odpowiedział.
Du Roy zaśmiał się szyderczo i podnosząc z ziemi koszulę, rzucił ją na posłanie, wołając:
— No masz... wstawaj... Skoro mogłeś się rozbierać wobec mojej żony, możesz się teraz ubrać wobec męża.
Odwrócił się następnie plecami i stanął przy kominku.
Magdalena odzyskała tymczasem zimną krew, i widząc, że wszystko stracone, była gotową na wszystko. Bezczelna śmiałość błyszczała teraz w jej oczach; skręciwszy kawałek papieru pozapalała nim jakby na jakie wystawne przyjęcie, wszystkie dziesięć świec, oprawnych w brzydkie kandelabry, ustawione na kominku. Następnie, oparła się o marmurowy blat i wyciągając jedną z bosych nóg ku gasnącemu już ognisku, co uniosło spódniczkę, zaledwie przewiązaną na biodrach, wyjęła papierosa, zapaliła go i poczęła puszczać zgrabne kółka.
Komisarz, czekając aż ubierze się jej współwinowajca, stanął przy młodej kobiecie.
— Często pan praktykuje to rzemiosło? — zapytała go hardo.
— Staram się jak najrzadziej, — odpowiedział z powagą.
— Winszuję — odparła, śmiejąc mu się w sam nos. — W każdym razie nieczysty to interes.
Starała się nie widzieć swego męża, pokazać, iż wcale o niego nie dba. Mężczyzna tymczasem kończył tualetę. Włożył spodnie, kamasze i zbliżył się, zapinając kamizelkę.
Urzędnik policyjny zwrócił się znów do niego z zapytaniem:
— A teraz panie, czy zechcesz mi powiedzieć swoje nazwisko?
Zapytany nie dawał odpowiedzi.
— Jestem więc zmuszony pana aresztować — oświadczył komisarz.
— Nie dotykaj mnie pan! — zawołał tamten gwałtownie. — Jestem nienaruszalny!
Du Roy rzucił się ku niemu, jak gdyby chciał go powalić na ziemię i krzyknął mu w samą twarz:
— Złapałem cię na gorącym uczynku... tak, na gorącym uczynku. Mogę cię kazać aresztować, jeżeli zechcę... tak, mogę!
— Ten człowiek nazywa się Laroche-Mathieu, minister spraw zagranicznych — krzyknął głosem przenikliwym.
Komisarz cofnął się przerażony.
— Doprawdy — szepnął — czy zechce mi pan wymienić nareszcie swoje nazwisko?
— Raz w życiu nikczemnik ten powiedział prawdę — z mocą odrzekł zapytany. — W istocie, jestem Laroche-Mathieu, minister.
I wyciągając rękę ku piersi Jerzego, na której płonęła czerwona wstążeczka, dorzucił:
— A ten gałgan oto nosi krzyż legii honorowej, którym ja go obdarowałem.
Twarz Du Roy’a okryła się śmiertelną bladością. Gwałtownym ruchem oderwał od klapy paltota kawałeczek czerwonej wstążeczki i wrzucił ją w ogień.
— Oto, co znaczy order, pochodzący od takiego jak ty durnia! — zawołał.
Stali wprost siebie, z zaciśniętemi zębami, wściekli, gotowi porwać się do bójki. Komisarz stanął szybko pomiędzy nimi i odsunął ich od siebie.
— Panowie — przemówił — zapominacie się, zapominacie o swojej godności.
Umilkli i okręcili się na piętach. Magdalena siedząca nieruchomo, uśmiechała się, nie przestając palić papierosa.
— Panie ministrze — zaczął znów urzędnik policyjny — zastałem pana sam na sam z obecną tutaj panią Magdaleną Du Roy. Pan leżał, ona zaś była niemal nagą. Ubrania wasze porozrzucane były po pokoju. To nazywa się schwytaniem na gorącym uczynku cudzołóztwa. Nie może pan zaprzeczyć faktowi. Co ma pan teraz do powiedzenia?
— Nic — rzekł Laroche-Mathieu. — Pełń pan swoją powinność.
Komisarz zwrócił się do Magdaleny.
— Wyznaj pani, czy byłaś kochanką tego pana?
— Bynajmniej temu nie zaprzeczam — odpowiedziała zuchwale — ten pan jest moim kochankiem.
— To wystarcza.
Komisarz zrobił sobie teraz niektóre notatki, co do stanu mieszkania i jego położenia. Gdy skończył pisać, minister ubrany już kompletnie, z paltotem na ramieniu i kapeluszem w ręku, zapytał:
— Czy jestem panu jeszcze potrzebny? Co mam teraz uczynić? Czy mogę odejść?
— Po co? — ozwał się Du Roy z zuchwałym śmiechem. — Jużeśmy skończyli. Możesz się pan teraz napowrót położyć; pozostawimy was zaraz sam na sam.
Dotknął palcem ramienia urzędnika policyjnego.
— Odejdźmy panie komisarzu — rzekł kierując się do drugiego pokoju. — Nie mamy tu już nic do roboty.
Komisarz trochę zdziwiony, podążył za dziennikarzem; na progu jednak ten ostatni zatrzymał się, zostawiając przejście urzędnikowi. Ten jednak odmówił ceremonialnie.
— Przejdżże pan — nalegał Du Roy.
— Po panu — odpowiedział komisarz. Teraz Du Roy skłonił się, mówiąc tonem ironicznej grzeczności:
— Teraz pańska kolej, panie komisarzu. Tutaj ja jestem prawie że u siebie.
Następnie z nadzwyczajną dyskrecyą zamknął za sobą drzwi.
W godzinę niespełna wchodził już do redakcyi. Zastał już pana Waltera, gdyż wydawca nie zaprzestał kierownictwa dziennika, owszem doglądał go starannie. Vie Française nabrało obecnie wielkiego znaczenia i popierało zwiększające się operacye jego banku.
— Ach! pan tutaj? — spytał Walter, podnosząc głowę. — Ale jak dziwnie pan wygląda! Dlaczegóż nie przyszedłeś do nas na obiad? Skąd wracasz?
— Obaliłem w tej chwili ministra spraw zagranicznych — odpowiedział młody człowiek, kładąc nacisk na każdej zgłosce. Wiedział, jakie wrażenie uczynią te słowa.
— Co?... Obaliłeś?... Jakim sposobem? — pytał Walter, biorąc tę wiadomość za prosty żart.
— Zmieniłem gabinet, ot i wszystko! Nigdy nie jest zawcześnie przepędzić takiego zdechlaka.
Wydawca przerażony, zaczął przypuszczać, iż jego współpracownik podchmielił sobie.
— Ależ bredzisz — rzekł.
— Bynajmniej. Schwytałem w tej chwili Laroche’a-Mathieu na gorącym uczynku cudzołóztwa z moją żoną. Komisarz policyjny stwierdził fakt. Minister jest zmiażdżony.
— Czy pan nie żartuje? — zapytał Walter, całkowicie zsuwając na czoło okulary.
— Ależ nie. Chcę nawet napisać o tem do „Ech“.
— Ale czegóż pan chce właściwie?
— Obalić tego łotra, tego nikczemnika, tego publicznego złoczyńcę.
— Biada tym, którzy mi staną w drodze. Ja nie wybaczam nigdy! — dorzucił, odkładając kapelusz.
— Ależ... twoja żona? — rzekł Walter, nie mogąc jeszcze wszystkiego zrozumieć.
— Mój proces rozwodowy rozpocznie się zaraz jutro. Odsyłam ją do nieboszczyka Forestier’a.
— Chcesz jej pan dać rozwód?
— Do kata! Byłem śmieszny, lecz chcąc ich złapać, musiałem udawać głupiego. Oto cała prawda. Jestem teraz panem sytuacyi.
Papa Walter nie mógł jeszcze przyjść do siebie; patrzył na Jerzego wzrokiem przerażonym i myślał:
— U licha! To awanturnik, którego trzeba oszczędzać.
— Ot! jestem wolny — począł znów Jerzy. — Mam jaki taki majątek. Na prowincyi, gdzie znają mię doskonale, przedstawię się nowym wyborcom w październiku, jako kandydat. Dotąd nie mogłem imponować, ani wzbudzić w nikim prawdziwego szacunku, mając żonę ogólnie podejrzaną. Omotała mię jak głupca, złapała, otumaniła. Lecz odkąd poznałem się na jej sztuczkach, czuwałem nad tą łajdaczką.
— Ten biedny Forestier nosił także rogi, nosił je nie wiedząc o tem — mówił dalej ze śmiechem. — Ufny był i spokojny. Ja jednak pozbyłem się oto tego trupa, pozostawionego mi w spadku. Teraz mam ręce rozwiązane. Zajdę daleko.
— Zajdę daleko — powtórzył, odpowiadając własnym swym myślom i siadając na krześle okrakiem.
— Tak, ten łajdak zajdzie daleko — mówił w duchu Walter, bystro przypatrując się Jerzemu i nie zsuwając z czoła okularów.
— Muszę napisać echo — ozwał się Du Roy, powstając. — Trzeba je zredagować bardzo oględnie. Ale uprzedzam pana, że będzie ono straszliwe dla ministra. To człowiek na pełnem morzu; nikt go już stamtąd nie wyłowi. Dla Vie Française nie może już być potrzebnym. Nie warto go oszczędzać.
Walter zamyślił się przez chwilę, następnie oświadczył:
— Rób, jak chcesz. Tem gorzej dla tych, co włażą w takie błoto.

IX.

Upłynęło trzy miesiące. Rozwód Jerzego został przeprowadzony i zatwierdzony. Żona wróciła do dawnego nazwiska Forestier, a ponieważ Walterowie mieli 15 lipca pojechać do Trouville, więc postanowiono przed rozstaniem przepęddzić wspólnie cały dzień na wycieczce zamiejskiej.
Rano o godzinie dziewiątej wyruszyli wielkiem podróżnem lando na sześć osób, zaprzężonem w cztery konie pocztowe.
Śniadanie spożyli w Saint-Germain, w pawilonie Henryka IV. Bel-Ami, który nie mógł znieść margrabiego de Cazolles, zastrzegł sobie, że będzie jedynym mężczyzną w całem towarzystwie. W ostatniej jednak chwili, postanowiono zaprosić hrabiego de Latour-Yvelin. Uwiadomiono go już późnym wieczorem o jutrzejszej rannej wycieczce.
Powóz przejechał szybko Pola Elizejskie i Lasek Buloński. Powietrze było prześliczne, tchnące świeżością, a chyże jaskółki zakreślały wielkie zygzaki na niebieskim przestworzu.
Trzy kobiety: matka i obydwie córki, zajmowały wnętrze powozu; na przednich siedzeniach usadowili się: Walter i dwaj zaproszeni.
Przebyli Sekwanę, okrążyli Mont-Valerien, i dojechali do Bougival, poczem powóz potoczył się po drodze, biegnącej wzdłuż brzegów Sekwany, aż do Pecq’u. Hrabia de Latour-Yvelin, człowiek nie pierwszej już młodości, o długich rzadkich faworytach, które wiatr rozwiewał za najlżejszym podmuchem — w Różę czule się wpatrywał; od miesiąca już był jej narzeczonym. Jerzy bardzo blady, co chwila spoglądał na Zuzannę, również bladą. Oczy ich spotykały się, zdawały się porozumiewać, odgadywać, zamieniać z sobą tajemne myśli, poczem uciekały od siebie. Pani Walter była spokojna i szczęśliwa.
Śniadanie przeciągało się długo. Przed powrotem do Paryża, Jerzy zaproponował przechadzkę po tarasie. Naprzód zatrzymano się dla podziwiania widoków. Całe towarzystwo stanęło wzdłuż muru, zachwycając się rozległym widnokręgiem. Tam wgłębi, jak olbrzymi wąż rozpostarty na trawie, płynęła Sekwana, ku Maisons-Laffite. Na prawo, na szczycie pagórka, gościniec Marly zarysowywał na czystym błękicie swój olbrzymi profil, przypominający gąsienice o długich łapach, a poniżej w gęstym bukiecie zieleni, widniało miasteczko Marly.
Na olbrzymiej płaszczyźnie, rozciągającej się wokoło, były rozrzucone wioski. Małe jeziorka w Vesinet, tworzyły przejrzyste plamy na tle wątłej zieleni lasku, a na lewo, we mgle oddalenia, zarysowywała się niewyraźnie wysoka wieża Sartrouville.
— Nigdzie na świecie niema podobnie pięknej panoramy — zauważył Walter. — Nawet w Szwajcaryi niema nic podobnego.
Wolnym krokiem ruszyli następnie na przechadzkę, rozkoszując się tą czarowną perspektywą.
Jerzy i Zuzanna pozostali za resztą towarzystwa. Zaledwie się trochę oddalili, rzekł głosem cichym i stłumionym:
— Zuzanno, ubóstwiam cię. Kocham cię do szaleństwa!
— Ja również, Bel-Ami — szepnęła.
— Jeśli cię nie dostanę za żonę, opuszczę Paryż i kraj ten — mówił dalej.
— Spróbuj pan poprosić ojca o moją rękę — odparła. — Prawdopodobnie zezwoli na nasz związek.
Uczynił gest zniecierpliwienia.
— Nie! po raz dziesiąty panią zapewniam, że to się na nic nie przyda. Zamkną mi dom, wyrzucą z dziennika i nie będziemy się nawet mogli widywać. Oto piękny rezultat, jaki przewiduję, jeśli zachowam formy zwykłego konkurenta. Przyrzekli rękę pani margrabiemu de Cazolles i mają nadzieję, że w końcu się zgodzisz. I czekają.
— Więc co zrobić? — spytała.
Namyślał się, patrząc na nią z ukosa.
— Czy dość mię kochasz, by popełnić szaleństwo? — spytał.
— Tak — odpowiedziała stanowczo.
— Wielkie szaleństwo?
— Tak.
— Największe z szaleństw?
— Tak.
— Miałażbyś odwagę wystąpić przeciw własnemu ojcu i matce?
— Tak.
— Naprawdę? — Naprawdę.
— A zatem... jest sposób, sposób jedyny! Projekt powinien wyjść od pani, a nie odemnie, Jesteś pani dzieckiem zepsutem, wolno ci wypowiadać wszystkie pragnienia, a więc i ta śmiałość nie zadziwi ich tak dalece. Słuchaj pani. Dziś wieczorem, powróciwszy do domu, pójdź naprzód do matki, do matki samej. Wyznaj jej, iż pragniesz wyjść za mnie. Ona się zdziwi niepomiernie, a potem wpadnie w gniew straszliwy...
— Ach! mama zgodzi się odrazu — przerwała Zuzanna.
— Nie. Pani jej nie znasz — odparł żywo. — Ona bardziej się jeszcze będzie gniewać i miotać, niż ojciec. Zobaczysz, że zakażę ci o tem mówić. Pani jednak nie ustąpi i będzie powtarzać jej ustawicznie, że wyjdzie za mnie, tylko za mnie. Czy to zrobisz?
— Najpewniej.
— Potem, powtórzysz to samo ojcu. Będziesz z nim mówić poważnie, stanowczo.
— Dobrze, dobrze. A potem?
— A potem? Ha! idzie tu o rzecz najważniejszą. Jeśli jesteś zdecydowaną, zupełnie zdecydowaną, by zostać moją żoną, moją ukochaną, maleńką Zuzanką... Ja... ja cię wykradnę!
Dziewczyna tak się ucieszyła, że omal nie klasnęła w dłonie z radości.
— Ach! co za szczęście! Pan mnie wykradnie! A kiedy?
W umyśle jej przesunęła się błyskawicą cała romantyczna poezya nocnych ucieczek, zmiana dyliżansów, noclegi po drodze, owe czarowne awantury książkowe, wszystkie urocze marzenia, mające się oto urzeczywistnić.
— Kiedyż to nastąpi? — powtórzyła.
— Dzisiaj... tej nocy — powiedział cichutko.
— A dokąd pójdziemy? — zapytała drżąc cała.
— To już moja tajemnica. Zastanów się pani dobrze nad tem, co masz uczynić. Rozważ, że po tej ucieczce, będziesz musiała zostać moją żoną! Jedyny to sposób... ale sposób bardzo niebezpieczny... dla pani.
— Jestem najzupełniej zdecydowaną... Gdzie mam się z panem spotkać? — zapytała.
— Czy będzie pani mogła wydostać się sama z pałacu?
— Tak, umiem otwierać małe drzwiczki.
— A więc dobrze! O północy, gdy odźwierny już zaśnie, przyjdź pani do mnie na plac Zgody. Będę w dorożce, naprost ministeryum marynarki.
— Dobrze, przyjdę.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
— Ach! jakże cię kocham! — szeptał, ściskając ją za rękę. — Jakże jesteś dobrą i odważną! A więc nie chcesz wyjść za margrabiego de Cazolles?
— Nie, za nic w świecie!
— Czy ojciec pani bardzo się gniewał, gdyś odmówiła?
— Tak, oczywiście. Chciał mię przecież oddać do klasztoru.
— Widzi pani, że trzeba być energiczną.
— Tak, i nią będę.
Z głową przepełnioną myślami o porwaniu, wpatrywała się w rozległy horyzont. Z nim ucieknie jeszcze dalej!... Wykradnie ją... Jakże była dumną! Nie myślała zgoła o swojej opinii, o niesławie, jaką mogła się okryć. Czyż bo wiedziała? Czyż mogła się domyślać?
— Chodż-że tu mała — zawołała pani Walter, oglądając się za pozostałymi. — Cóż ty tam robisz z Bel-Ami?
Połączyli się z resztą towarzystwa. Mówiono o kąpielach morskich, dokąd mieli wkrótce wyjechać. Następnie, aby nie wracać tą samą drogą, udano się do Paryża przez Chatou.
Jerzy nie przemówił już ani słowa.
— A zatem, jeżeli ta dziewczyna zdobędzie się na potrzebną odwagę, dojdę nareszcie do celu — myślał.
Od trzech miesięcy zarzucał na nią wędkę nieprzepartej czułości. Wabił ją, opanowywał, podbijał. Zmusił ją, by go pokochała, jak nieraz zwykł był czynić. Owładnął z łatwością tą lekką i lalkowatą istotą.
Naprzód kazał jej odrzucić margrabiego de Cazolles; teraz, usidlona, godzi się na proponowaną ucieczkę. Nie miał innych sposobów.
Wiedział dobrze, ze pani Walter nie zgodziłaby się nigdy na oddanie mu córki. Czuł, iż kocha go jeszcze, iż kochać go będzie zawsze. Hamował ją w tem uczuciu chłodem wyrachowanym, lecz rozumiał aż nadto, że nurtuje w niej namiętność gwałtowna i niepowściągliwa. Nigdyby nie przełamał jej oporu; nigdy nie zgodziłaby się na oddanie mu córki.
Stanie się jednak panem sytuacyi z chwilą, gdy dostanie Zuzannę. Wówczas będzie już traktował z jej ojcem, jak równy z równym.
Myśląc o tem wszystkiem, odpowiadał urywanemi zdaniami na zapytania, których prawie nie słyszał. Oprzytomniał dopiero w Paryżu.
Zuzanna była również zamyśloną; a dzwonki czterech koni, odzywające się echem w jej główce, nasuwały jej wielkie, nieskończone drogi, oświetlone srebrnym blaskiem księżyca, czarne lasy, trudne do przebycia, zajazdy na rozstajnych drogach, pośpiech służby stajennej, zmianę koni i wszelkie inne sposoby, umożliwiające zmylenie pędzącej za nimi pogoni.
Gdy powóz wjechał już w dziedziniec pałacowy, Walterowie chcieli zatrzymać Jerzego na obiad. Odmówił jednak i wrócił do siebie.
Posiliwszy się nieco, uporządkował papiery, jak gdyby miał zamiar udać się w podróż daleką. Popalił listy kompromitujące, schował inne, napisał do kilku przyjaciół.
— Co się też tam teraz dzieje? — szeptał od czasu do czasu, spoglądając na zegar. — A gdyby jej się nie udała ucieczka? — myślał, uczuwając nagle gwałtowny niepokój. — No, i wówczas nawet nie potrzebuję się niczego obawiać. Wykręcę się jakoś. W każdym razie, dzisiejsza gra staje się już hazardowną.
Wyszedł z domu o jedenastej i, powałęsawszy się trochę po ulicy, wsiadł następnie do dorożki i kazał się zawieść na plac Zgody, przed pałac ministeryum marynarki.
Od czasu do czasu zapalał zapałkę i spoglądał na zegarek. Około północy opanował go niepokój prawdziwie gorączkowy. Co chwila wychylał głowę z powozu, śledząc, czy kto nie nadchodzi. Daleki zegar wybił północ, następnie jakiś zegar w pobliżu powtórzył dwanaście uderzeń, potem znowu dwa inne zadźwięczały wśród ciszy, a nakoniec odezwało się jeszcze jakieś echo oddalone, powtarzające ową stanowczą już godzinę.
— Już po wszystkiem. Przegrałem. „Ona nie przyjdzie“ — pomyślał, gdy przebrzmiewało już ostatnie echo dwunastego uderzenia.
Zdecydowany był jednak czekać choćby do samego rana. Trzeba być cierpliwym w takich wypadkach.
Czekał kwadrans, pół godziny i jeszcze kwadrans, aż nakoniec wszystkie zegary obwieściły godzinę pierwszą w tenże sam sposób, w jaki oznajmiały północ.
Przestał już wyczekiwać, łamiąc sobie głowę, co się stać mogło. Nagle jakaś główka kobieca zajrzała przez drzwi karetki, pytając:
— Czy to ty, Bel-Ami?
— Ach! Zuzanno — zawołał, drgnąwszy gwałtownie.
Poczuł w gardle silne dławienie.
— Tak, to ja — odpowiedział głos kobiecy.
— Ach! to ty... to ty... wejdź-że — powtarzał kilkakrotnie, nie mogąc otworzyć drzwiczek.
Zuzanna weszła do karetki i rzuciła się obok Jerzego.
— Jedź! — krzyknął wówczas do woźnicy i dorożka potoczyła się szybko.
Dziewczyna dyszała, nic nie mówiąc.
— No, jakże to wszystko poszło? — zapytał.
— Ach! okropnie, zwłaszcza z matką — szepnęła, prawie nawpół omdlała.
— Z matką? A cóż ona mówiła! Opowiedz — pytał niespokojny i drżący.
— Ach! to było okropne! Wszedłszy do jej pokoju, wyrecytowałam całą ułożoną wpierw przemowę. Wówczas zbladła, a po chwili krzyknęła: „Nigdy! nigdy!“ Ja zaczęłam płakać, gniewać się, przysięgać, iż nie pójdę za nikogo innego. Myślałam, że mnie zacznie bić, Wpadła jakby w obłąkanie, wołała, że zaraz jutro odeszlą mnie do klasztoru. Nigdy jej taką nie widziałam, nigdy! doprawdy! Ojciec usłyszał niezwykły hałas i przyszedł dowiedzieć się, o co właściwie idzie. Nie gniewał się wcale, lecz oświadczył, że pan nie jesteś dla mnie partyą odpowiednią.
Ja wpadłam również w złość i krzyczałam jeszcze silniej. Ojciec przybrał pozę dramatyczną, z którą mu wcale nie do twarzy, i kazał mi wyjść z pokoju. Skłoniło mię to do ucieczki. I oto jestem. Dokąd jedziemy?
Jerzy otoczył delikatnie kibić młodej dziewczyny, słuchając z nadzwyczajną uwagą całej tej opowieści. Serce biło mu silnie i czuł rodzącą się w nim gwałtowną nienawiść do tych ludzi. Ma jednak w ręku ich córkę. Teraz dowiedzą się, z kim mają do czynienia.
— Zapóźno już na pociąg — odpowiedział. — Ten powóz zawiezie nas do Sèvres, gdzie przenocujemy. Rano zaś udamy się do La Roche-Guyon. Prześliczna to wioska, nad brzegiem Sekwany, między Mantes a Bonnières.
— Ale ja nie mam z sobą żadnych rzeczy — rzekła. — Nic nie zabrałam.
— Eh! poradzimy na to — odpowiedział niedbale.
Powóz toczył się miarowo. Jerzy ujął rękę młodej dziewczyny i począł ją okrywać pocałunkami, pełnymi szacunku. Sam nie wiedział, co ma do niej mówić. Nie był przyzwyczajonym do czułości platonicznych. Naraz spostrzegł, że Zuzanna płacze.
— Co ci jest, najdroższa? — zapytał przerażony.
— Ach, moja biedna matka! Jeżeli dostrzegła już moją ucieczkę, nie śpi teraz na pewno — odpowiedziała głosem stłumionym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Matka nie spała w istocie. Zaledwie Zuzanna oddaliła się z pokoju, pani Walter pozostawszy sam na sam z mężem, spytała przerażona:
— Boże mój! Co to wszystko ma znaczyć?
— To ma znaczy, że ten intrygant zbałamucił dziewczynę — krzyknął Walter z wściekłością. — Tego to sprawka napewno, że Zuzanna odmówiła margrabiemu de Cazolles. Do licha! uważa, że jej posag, to dobra gratka. Ty sama przyciągałaś go ustawicznie — mówił dalej, mierząc pokój wielkimi krokami. — Pochlebiałaś mu, ciachałaś, nie miałaś dosyć pochwał dla niego. Wiecznie: Bel-Ami tam, Bel-Ami tu. I tak codziennie od rana do wieczora. Masz teraz za swoje.
— Ja? ja go przyciągałam! — szepnęła, blednąc.
— Tak, ty! — krzyknął. — Wy wszystkie szalałyście za nim. Ty, pani de Marelle, Zuzanna i inne. Myślisz, że nie widziałem, iż nie mogłaś się bodaj przez dwa dni obejść bez niego!
— Nie pozwolę do siebie tak przemawiać — rzekła tonem tragicznym. — Zapominasz, iż nie wychowałam się jak ty, w sklepie.
Stał przez chwilę jak skamieniały, zdziwiony tem, co usłyszał, następnie zaklął i wybiegł z pokoju, trzasnąwszy drzwiami.
Zaledwie ujrzała się sama, podeszła instynktownie do lustra, jak gdyby chciała się przekonać, czy nie zaszła w niej jaka zmiana. Wszystko to wydawało jej się takie niepodobne, takie potworne! Zuzanna kochała Bel-Amiego, a on chciał się z nią ożenić! Nie! to nie może być prawdą. Musiała się chyba pomylić! Bardzo być może, iż dziewczyna zawróciła sobie głowę tym pięknym chłopcem. To nawet bardzo prawdopodobne; wyobrażała sobie, że dostanie go za męża; zawróciła sobie głowę... Ale on! on przecież nie mógł być jej wspólnikiem! Zastanawiała się nad tem pełna niepokoju, jak w chwili zbliżającej się katastrofy. Nie, Bel-Ami nie był chyba wtajemniczonym. Myślała długo, czy mógłby być tak przewrotnym... A może przecież jest niewinny w danym wypadku! Jakimż byłby nędznikiem, gdyby sam przygotował był ten cios! Jak się to wszystko skończy? Jakież ją czekają niebezpieczeństwa i cierpienia.
Jeśli on nie wie o niczem, wszystko da się jeszcze ułożyć. Wyjadą z Zuzanną na jakie sześć miesięcy zagranicę i wszystko się zakończy. Ale ona, jakże ona go będzie mogła potem widywać? Bo przecież kocha go ciągle. Namiętność ta, jak ostrze stali, wbiła się w samą głąb jej serca, nikt już nie zdoła jej wyrwać.
Żyć bez niego niepodobna. Raczej umrzeć! Myśl jej błąkała się w chaosie niepokoju i trwogi straszliwej. W głowie jej poczynał się wyłgać ból jakiś nieokreślony, jakiś zamęt, odbierający jej siły. Chciała przeniknąć tajemnicę, a równocześnie odwracała się od niej zrozpaczona. Spojrzała na zegarek; była już pierwsza po północy.
— Nie mogę pozostawać dłużej w takiej niepewności — rzekła — muszą dowiedzieć się prawdy. — Muszą zbudzić Zuzanną i ją wybadać.
Zdjęła buciki, by przejść jak najciszej i z zapaloną świecą w ręku, udała się do pokoju córki. Otworzyła ostrożnie drzwi, weszła i spojrzała na łóżko. Było nietknięte. W pierwszej chwili, nie mając najmniejszego podejrzenia, pomyślała tylko, że dziewczyna musi się dotąd sprzeczać z ojcem. Nagle jednak opanował ją szalony niepokój i przerażona, gwałtownie pobiegła do męża. Wpadła do pokoju zadyszana, z twarzą okrytą trupią bladością. Walter leżał w łóżku i czytał.
— No i cóż! Co ci jest? — zapytał przerażony.
— Czy nie widziałeś Zuzanny? — wyjąkała.
— Ja? Nie. Albo co?
— Ona... ona... uciekła... Niema jej... w pokoju.
Zeskoczył z łóżka i wsunąwszy pantofle, w koszuli rozwianej pobiegł do pokoju córki.
Rzuciwszy okiem na łóżko, zrozumiał sytuacyę.
Padł na fotel, ustawiwszy lampą na ziemi.
Pani Walter przybiegła za mężem.
— No i cóż? — wyjąkała.
Nie miał nawet siły odpowiedzieć, nie gniewał się nawet.
— Stało się, trzyma ją — jęknął tylko. — Jesteśmy zgubieni.
— Jakto zgubieni? — zapytała, nie rozumiejąc o co idzie.
— No, tak, do licha! Teraz musi się z nią ożenić.
— On! nigdy! — krzyknęła dziko. — Oszalałeś chyba?
— Krzyki do niczego nie doprowadzą — odparł smutno. — Porwał ją, shańbił. Teraz najlepiej zrobimy, gdy mu ją damy. A jeśli się zręcznie zabierzemy do sprawy, nikt się nawet nie dowie o całem zajściu.
— Nigdy! nigdy! — powtarzała pani Walter, wstrząśnięta do głębi. — On nigdy nie dostanie Zuzanny! Nigdy na to nie pozwolę.
— Jednak ją ma. Stało się. Ukryje on ją dobrze i będzie trzymał, dopóki nie otrzyma naszego zezwolenia. Dla uniknięcia zatem skandalu, trzeba ustąpić natychmiast.
— Nie! nie! Nie pozwolę na to nigdy! — powtarzała, szarpana bólem straszliwym.
— Niema juź o czem mówić — przerwał zniecierpliwiony. — To być musi. Ach! łajdak! jak on nas podszedł... W każdym razie, silny to człowiek. Mogliśmy wynaleść lepszą partyę, pod względem stanowiska społecznego, ale trudno o większy spryt i rzutkość umysłu. To człowiek z przyszłością. Zostanie deputowanym, a potem ministrem.
— Nigdy nie zezwolę, by poślubił Zuzannę! — krzyknęła pani Walter z dziką energią.
Rozgniewał się na prawdę i jako człowiek praktyczny, począł teraz bronić Jerzego.
— Ależ uspokój się... Powtarzam ci, że tak być musi... koniecznie. Zresztą, kto wie? Może nie będziemy nawet tego żałować. Z ludźmi tego pokroju niewiadomo nigdy, dokąd się zajdzie. Widziałaś przecież sama, jak trzema artykułami obalił tego głupca Laroche-Mathieu i z jaką godnością wybrnął z arcy-trudnego położenia jako mąż. Wreszcie zobaczymy. Teraz wiemy tylko, że jesteśmy złapani i że żadną miarą nie zdołamy z tego wybrnąć.
Miała ochotę krzyczeć, tarzać się po ziemi, wyrywać sobie włosy.
— Nie będzie jej miał — powtórzyła jeszcze rozpaczliwie. — Ja tego... nie chcę!
— Otóż to! Jesteś głupią, jak wszystkie kobiety! — zadecydował Walter, powstając i podnosząc lampę z podłogi. — Wy wszystkie czynicie to tylko, co wam dyktuje namiętność. Nie umiecie się nigdy nagiąć do okoliczności... jesteście głupie! Ja ci mówię, że on się z nią ożeni... To być musi.
I odszedł, szłapiąc pantoflami.
Niby widmo komiczne w nocnej koszuli przeszedł szeroki korytarz rozległego pałacu i dostał się cichutko do swojego pokoju.
Pani Walter ciągle jeszcze stała na miejscu, szarpana bólem potwornym. Nie pojmowała jednak dotąd całej grozy położenia. Czuła tylko, że cierpi. Potem wydało się jej, że nie może tak pozostać przez całą noc. Uczuła jakąś gwałtowną potrzebę ratunku, biegnięcia gdzieś, szukania pomocy, opieki.
Szukała w myślach, kogoby mogła przywołać na ratunek, jakiego człowieka, lecz nie znajdowała nikogo.
— Księdza! tak księdza! Rzuciłaby mu się do nóg, wyznałaby mu całą swoją winę i rozpacz. Onby zrozumiał, iż nikczemnik ten nie może się ożenić z jej córką, onby temu przeszkodził.
Trzeba jej zwrócić się do księdza, ale natychmiast. Lecz gdzież go teraz znaleść? Dokąd iść? A jednak, nie może tak pozostać dłużej.
Wówczas, niby wizya, przesunął się przed jej oczyma, czysty obraz Chrystusa idącego po falach. Ujrzała go, jakby spoglądała na obraz. On ją przywoływał. Mówił do niej: „Chodź do mnie. Pójdź i padnij do mych stóp. Ja cię pocieszę i natchnę, co czynić należy“. Wzięła świecę, wyszła z pokoju i skierowała się ku cieplarni. Obraz Jezusa był umieszczony na samym końcu w maleńkim saloniku, zamkniętym szklanemi drzwiami, które ochraniały płótno od wilgoci. Był tu jakby rodzaj kaplicy w gaiku roślin egzotycznych.
Wszedłszy do zimowego ogrodu, pani Walter przeraziła się ciemnością, jaka tam panowała. Nie była tu nigdy o tej godzinie. Ciężka roślinność podzwrotnikowa, przesycała atmosferę duszącymi wyziewami, a zamknięte drzwi tego dziwacznego lasku, okrytego szklanem sklepieniem, potęgowały jeszcze zapach, który odurzał, upajał, sprawiał przyjemność i wywoływał mdłości, budził senzacye zmysłowe, denerwującej rozkoszy i śmierci.
Biedna kobieta posuwała się wolnym krokiem. Otaczający ją wokół zmrok, napełniał ją dziwną obawą, a migotliwe światło świecy, którą niosła w ręku, rzucało niewyraźne cienie na rośliny, nadając im kształty straszliwe, niby ciał ludzkich, o konturach najdziwaczniejszych.
Nagle ujrzała przed sobą Chrystusa. Otworzyła drzwi, dzielące ją od Niego i padła na kolana.
Błagała Go z początku jak szalona, szepcąc drżącemi usty słowa jakieś, zaklęcia namiętne i rozpaczliwe. Potem, gdy minął pierwszy poryw ekstazy, podniosła oczy i pełna niepokoju wpatrywała się w Jego oblicze. W niepewnem świetle wydawał się jej tak podobnym do Jerzego! Nie był to już Chrystus, lecz spoglądający na nią kochanek. To jego oczy, jego czoło, jego wyraz twarzy, jego postać tak wyniosła i zimna!
— Jezu! Jezu! Jezu! — szeptała, lecz na usta jej nasuwało się mimowoli imię Jerzego.
Naraz pomyślała, że w tej samej chwili, on trzyma może w objęciach jej córkę. Jest z nią sam na sam w jakimś pokoju. On! on! z Zuzanną!
— Jezu!... Jezu! — powtarzała, lecz myśl jej była przy nich... przy córce i jej kochanku! Byli sami, sami w pokoju... i w nocy. Widziała ich. Widziała ich tak wyraźnie, że zamiast obrazu, oni stali przed nią. Uśmiechali się do siebie. Ściskali. Pokój był ciemny, a łóżko przygotowane do spania. Podniosła się, by pójść do nich, chwycić córkę za włosy i wyrwać ją z tego uścisku. Tę córkę znienawidzoną, chciała chwycić za gardło, udusić, — córkę oddającą się temu człowiekowi!
Wyciągnęła ku nim ręki i dotknęła płótna. Trąciła nogi Chrystusowe. Wydała krzyk przeraźliwy i padła na ziemię. Świeca wywrócona, zgasła.
Co się potem stało? Śniła długo o rzeczach dziwnych i strasznych. Jerzy i Zuzanna przesuwali się ciągle przed oczami, splecieni z Chrystusem, błogosławiącym ich miłość ohydną!
Czuła, że nie jest w swoim pokoju. Chciała wstać, uciec, lecz nie mogła. Napadło ją jakieś odrętwienie, krępujące członki, nie pozwalające na obudzenie się myśli, ciągle wzburzonej, dręczonej obrazami strasznymi, fantastycznymi, nieprawdopodobnymi. W głowie jej się mąciło, zapadła w sen niezdrowy, w majaczenia dziwaczne, wywołane odurzającą wonią roślin podzwrotnikowych, przyprawiających nieraz o śmierć.
Rankiem znaleziono panią Walter przed obrazem „Chrystusa, idącego po falach“. Leżała na ziemi bez czucia, prawie martwa. Była tak chorą, że lękano się o jej zdrowie. Nazajutrz dopiero odzyskała przytomność. I zaczęła płakać.
Zniknięcie Zuzanny wytłómaczono przed służbą nagłem odwiezieniem jej do klasztoru, a pan Walter odpowiedział na długi list Jerzego Du Roy, przyrzekając mu rękę córki.
Bel-Ami, opuszczając Paryż, wrzucił był do skrzynki pocztowej list, z góry przygotowany. W słowach pełnych szacunku pisał, iż oddawna kochał już Zuzannę, lecz mimo to, nie było między nimi żadnego porozumienia. Gdy jednak dzisiaj przyszła do niego, oddając mu się najzupełniej i oświadczając, że chce zostać jego żoną, uznał, iż ma prawo ukryć ją u siebie do chwili, w której otrzyma pozwolenie rodziców, jakkolwiek legalna ta aprobata mniejsze ma w jego oczach znaczenie, niż własna wola jego narzeczonej.
Prosił następnie, by pan Walter zechciał odpowiedzieć na poste-restante, skąd odbierze list jeden z jego przyjaciół.
Po otrzymaniu odpowiedzi przychylnej, przywiezie natychmiast Zuzannę do Paryża, a sam nie pokaże się u nich przez czas dłuższy.
Młodzi spędzili cały tydzień nad brzegami Sekwany, w wiosce La Roche-Guyon.
Nigdy jeszcze dziewczyna nie bawiła się tak doskonale, jak tutaj. Jerzy podał ją za swoją siostrę; żyli więc w poufałości swobodnej i niewinnej, jak para dobrych kolegów. Po przybyciu do wioski, kupiła sobie zaraz nazajutrz chłopską bieliznę i ubranie, a włożywszy na głowę wielki kapelusz pasterski, przybrany polnymi kwiatami, zabrała się do łowienia ryb na wędkę. Przyznawała, że okolica jest prześliczna. Była tam stara wieża i starożytny zamek, gdzie pokazywano przepyszne dywany.
Jerzy przebrany w sukmanę, kupioną u miejscowego krawca, oprowadzał Zuzannę po urwistych wybrzeżach lub woził w małej łódce rybackiej. Całowali się co chwila. Ona ufna była i niewinna, on zaś walczył z pokusą. Umiał jednak być bardzo silnym, a gdy oznajmił, iż otrzymał przychylną odpowiedź od ojca, dziewczyna szepnęła naiwnie:

— Już? A mnie tak bawiło być twoją żoną!

X.

Ciemno było w maleńkiem mieszkanku przy ulicy Konstantynopolskiej. Jerzy i KlotyIda zeszli się równocześnie przede drzwiami i zanim jeszcze Jerzy zdążył podnieść rolety, pani de Marelle ozwała się gwałtownie:
— Więc żenisz się z Zuzanną Walter?
— Tak — odparł łagodnie. — Czy nie wiedziałaś o tem?
— Żenisz się z Zuzanną Walter! — powtórzyła, zbliżając się do niego z wściekłością. — Tego już za wiele! doprawdy za wiele! Od trzech miesięcy pochlebiasz mi tylko dlatego, by ukryć przedemną prawdę. Wszyscy o tem wiedzą, prócz mnie. Mąż mój przyniósł mi tę nowinę!
Du Roy nieco zmieszany, zaczął jednak drwić i umieściwszy kapelusz na brzegu kominka, siadł na fotelu.
Stanęła naprost niego i patrząc mu bystro w oczy, rzekła głosem cichym, ale wzburzonym:
— Cios ten przygotowywałeś, odkąd porzuciłeś żonę, a mnie zatrzymałeś tymczasowo jako kochankę! Jaki z ciebie łajdak!
— Dlaczegóż? — spytał. — Miałem żonę, która mię oszukiwała. Schwytałem ją na gorącym uczynku, otrzymałem rozwód, a teraz żenię się z inną. Cóż może być prostszego?
— Ach! jakiś ty chytry i niebezpieczny! — rzekła, drżąc z irytacyi.
— Do licha! — odparł ze śmiechem — durnie i głupcy bywają zawsze oszukiwani!
— Powinnam była odgadnąć to od samego początku — mówiła Klotylda, idąc za biegiem swoich myśli. — Lecz nie, nie mogłam nawet przypuścić, byś mógł być do tego stopnia podłym.
— Proszę cię, licz się więcej ze słowami — odparł z miną obrażoną.
— Co! Chcesz może, żebym mówiła z tobą w rękawiczkach! — zawołała oburzona. — Obchodzisz się ze mną od samego początku, jak łajdak i mnie nie byłoby wolno powiedzieć ci prawdy. Oszukujesz cały świat, wyzyskujesz wszystkich, zgarniasz, skąd możesz, rozkosze i pieniądze i chcesz jeszcze, bym cię traktowała jak człowieka uczciwego?
— Cicho bądź, albo ci drzwi pokażę! — krzyknął drżącemi ustami, zrywając się z fotelu.
— Ty mnie... drzwi?... Ty mnie?... Ty mi każesz stąd wyjść... ty... ty?...
Tak była rozzłoszczoną, iż nie mogła nawet mówić, bo gniew dławił jej głos w krtani.
— Wyjść stąd? — krzyknęła nagle, jakby w ataku wściekłości. — Wyjść stąd?... Więc zapomniałeś, że to ja, ja płaciłam zawsze za to mieszkanie! Ach, brałeś je od czasu do czasu na swój rachunek... Ale kto je wynajął?... Ja!... Kto je zatrzymał?... Również ja!... I ty chcesz mi kazać wyjść? Milcz więc, nicponiu! Czy myślisz, że nie wiem, w jaki sposób ukradłeś Magdalenie połowę spadku po hrabiu Vaudrec? Myślisz może, iż nie wiem, że spałeś ze Zuzanną, by ją zmusić do tego małżeństwa...
— Zabraniam ci o niej mówić! — krzyknął, chwytając za ramiona i gwałtownie nią potrząsając. — Zabraniam!
— Spałeś z nią, wiem o tem! — krzyknęła.
Byłby przyjął wszelką obelgę, lecz to kłamstwo doprowadziło go do wściekłości. Prawdy, rzucane mu przed chwilą w oczy, wywoływały w nim tylko złość okrutną, lecz fałsz, wymyślony na to dziecko, mające zostać jego żoną, rozbudził w nim furyę, pragnienie obicia tej kobiety.
— Milcz... uważaj na siebie — powtarzał, trzęsąc nią gwałtownie. — Milcz!
Klotylda, z rozczochranymi włosami, z obłąkanym wzrokiem, wyła z całej siły:
— Tak, spałeś z nią!...
Puścił ją i wymierzył jej taki policzek, że oparła się aż o ścianę. Odwróciła się jednak jeszcze i podnosząc pięści, wrzasnęła:
— Tak, spałeś z nią!...
Rzucił się na nią i powaliwszy na ziemię, tłukł z całej siły.
Naraz zamilkła i poczęła jęczeć pod tymi razami. Ani drgnęła. Skryła tylko twarz w róg ściany, wydając od czasu do czasu krzyki bolesne.
Przestał ją bić, wyprostował się i przeszedł kilka razy po pokoju. Chciał odzyskać zimną krew. Naraz przyszła mu jakaś myśl do głowy. Napełnił miednicę zimną wodą, przeszedł z nią do drugiego pokoju i zanurzył w niej głowę. Następnie wymył sobie ręce i, otarłszy je starannie ręcznikiem, wrócił do saloniku, by się przekonać, co robi Klotylda. Nie ruszała się z miejsca. Leżała rozciągnięta na dywanie i płakała.
— Kiedyż przestaniesz jęczeć? — zapytał.
Nie odpowiedziała. Stał przez chwilę na środku pokoju, zmieszany trochę, zawstydzony, wobec tego ciała, leżącego przed nim. Nagle powziął postanowienie i, chwyciwszy kapelusz z kominka, zawołał:
— Żegnam. Gdy będziesz gotowa, oddasz klucz odźwiernemu. Nie mam ochoty czekać na twoją łaskę.
Wyszedł, zamknął za sobą drzwi, a wszedłszy do stróża oznajmił, iż pani pozostała w mieszkaniu.
— Wnet odejdzie — dodał. — Powiesz pan również gospodarzowi, iż opuszczam mieszkanie od 1 października. Dziś 16 sierpnia, więc wypowiadam w sam czas.
Odszedł szybkim krokiem, gdyż miał jeszcze dużo do załatwienia. Musiał kończyć zakupno ślubnych podarunków.
Ślub naznaczono na dwudziestego października, po otwarciu Izb; miał się zaś odbyć w kościele świętej Magdaleny. Gadaniny było wiele, lecz nikt nie mógł dowiedzieć się prawdy. Opowiadano sobie różne historye. Szeptano nawet, iż było jakieś porwanie, ale na pewno nie wiedziano.
Służba opowiadała, że pani Walter, nie rozmawiająca wcale z przyszłym swoim zięciem, truła się owego wieczora, kiedy postanowiono to małżeństwo, a córkę o północy odwieziono do klasztoru.
Rankiem znaleziono matkę prawie nieżywą. Prawdopodobnie nie odzyska już nigdy zdrowia. Wygląda teraz, jak stara kobieta; włosy ma zupełnie siwe i wpadła w nadzwyczajną dewocyę. Co niedziela przystępuje do komunii. W pierwszych dniach października Vie Française ogłosiło, iż baron Du Roy de Cantel obejmuje obowiązki głównego redaktora dziennika, pan Walter zaś zatrzymał tytuł wydawcy.
Wezwali teraz cały batalion znanych kronikarzy, reporterów, pisarzy politycznych, krytyków teatralnych i artystycznych, przyciąganych siłą pieniędzy przez stare redakcye, przez wydawców wielkich, wpływowych dzienników.
Starzy dziennikarze, dziennikarze poważni i szanowani, nie wzruszali już dzisiaj ramionami, gdy mówiono o Vie Française. Raptowny i pełny tryumf zatarł całkowicie dawne lekceważenie, okazywane początkującemu świstkowi.
Małżeństwo głównego redaktora dziennika stało się prawdziwem świętem dla Paryża. Jerzy Du Roy i Walterowie budzili w mieście od pewnego czasu nadzwyczajną ciekawość. Wszyscy ludzie, wspominani w echach, obiecywali sobie być na tym ślubie.
Fakt ten nastąpił w piękny poranek jesienny.
Już od godziny ósmej rano cała służba kościelna rozścielała czerwony dywan na wysokich stopniach świątyni, górującej nad ulicą Royale, ściągając uwagę przechodniów i obwieszczając paryżanom wielką uroczystość, mającą się tu odbyć. Przed kościołem zatrzymywali się urzędnicy, panny z magazynów i kupczyki, a przypatrując się ludziom, rozścielającym szkarłatne sukno na marmurowych schodach, wyobrażali sobie w myślach owych ludzi bogatych, wydających tyle pieniędzy na pobłogosławienie małżeństwa.
O dziesiątej zaczęły się już zbierać tłumy ciekawych. Stały przez chwilę, przypuszczając, iż zobaczą zaraz orszak ślubny, poczem się rozchodziły. O jedenastej, przybył oddział policyi i zaczął natychmiast usuwać ludzi, tłoczących się coraz liczniej.
Poczęli już napływać goście zaproszeni. Ci, którzy chcieli przypatrzeć się wszystkiemu, zajmowali krzesła przybrzeżne, wzdłuż nawy.
Powoli przychodzili i inni. Kobiety, szeleszczące jedwabiami, oraz poważni ludzie, z łysemi czaszkami, nosząc tu głowy jeszcze wyżej, niż gdzieindziej.
Kościół zapełniał się powoli. Słoneczne promienie, wpadając szerokiemi smugami przez otwarte na oścież podwoje, oświetlały pierwsze rzędy zebranych tu przyjaciół. Wgłębi świątyni, osłoniętej lekką pomroką, jarzyły się na ołtarzu świece woskowe, rzucając wokół żółte, słabe światło, niknące niemal wobec światła dziennego.
Rozpoznawano się nawzajem, dawano sobie znaki, zbierano się w małe grupy. Ludzie pióra, mniej sztywni niż światowcy, rozmawiali półgłosem. Przypatrywano się kobietom.
Norbert de Varenne, szukając jakiegoś przyjaciela, zobaczył w pośrodku nawy Jakóba Rival’a i przyłączył się do niego.
— No i co! — rzekł. — Przyszłość należy do zręcznych!
Zagadnięty, bynajmniej nie zazdrosny, odpowiedział:
— Tem lepiej dla nich. Mają przed sobą cały świat.
I zaczął poznajamiać poetę z nazwiskami różnych ludzi.
— Nie wiecie, co się dzieje z jego żoną? — spytał wreszcie Rival.
Poeta się uśmiechnął.
— Tak i nie — odpowiedział. — Mówiono mi, że żyje w zupełnem odosobnieniu w dzielnicy Montmartre. Ale... jest pewne ale... Od niejakiego czasu czytuję w dzienniku Plume artykuły polityczne, przypominające najzupełniej artykuły Forestiera i Du Roya. Są pisane pod nazwiskiem Jana Le Doi, młodego człowieka, bardzo pięknego i inteligentnego, należącego do tej samej kategoryi, co nasz przyjaciel Jerzy. Dziennikarz ten, zaznajomił się z panią Magdaleną, z czego wnoszę, że ona lubi debiutantów i pozostanie wierną ich przyjaciółką aż do śmierci. Zresztą kobieta to bardzo bogata. Vaudrec i Laroche-Mathieu niedarmo byli przyjaciółmi jej domu.
— To wcale niczego kobietka — wtrącił Rival. — Istota niezmiernie zręczna i sprytna! Przy bliźszem poznaniu, musi być bardzo przyjemną. Ale wytłómacz mi, mój drogi, jakim się to dzieje sposobem, że Du Roy, po sprawie rozwodowej, bierze ślub religijny?
— Żeni się w kościele — odpowiedział Norbert de Varenne — ponieważ pierwszy raz nie brał ślubu kościelnego.
— Jakim sposobem?
— Nasz Bel-Ami, niewiadomo, czy przez obojętność, czy przez oszczędność, żeniąc się z panią Forestier, uważał ślub cywilny za zupełnie wystarczający. Obszedł się zatem bez kościelnego błogosławieństwa, co w oczach naszego świętego Kościoła równa się związkowi nieprawemu. Tak więc staje on dziś przed ołtarzem, jako kawaler; a Kościół udziela mu błogosławieństwa z całym przepychem, który notabene drogo będzie kosztował ojca Waltera.
Szmery napływającego do świątyni tłumu, stawały się coraz wyraźniejsze. Słychać już teraz było niemal głośne rozmowy. Wskazywano sobie różne znakomitości, pozujące z przyjemnością wobec zebranego tłumu i zachowujące starannie postawę, przybieraną zwykle wobec zebranej publiczności. Byli to ludzie, przywykli do pokazywania się na wszystkich uroczystościach, na których, jak im się zdawało, byli niezbędną ozdobą, brylantem pierwszej wody.
— Powiedz mi, mój drogi — zapytał znowu Rival — ty, który widujesz czasem dyrektorową, musisz wiedzieć, czy ona istotnie nie mówi do Jerzego.
— Tak. Żadną miarą nie chciała mu oddać córki. On jednak miał w ręku ojca. Odkrył podobno jakieś trupy w Marokko. Zagroził, że poczyni straszliwe zeznania. Walter przypomniał sobie awanturę z Laroche’m i ustąpił odrazu. Matka jednak, uparta jak wszystkie kobiety, przysięgła sobie, iż nigdy nie przemówi słowa do zięcia. Wyglądają wobec siebie bardzo zabawnie. Ona niby posąg Zemsty, on zaś, chociaż udaje zucha i dyabelnie umie nad sobą panować, ma jednak wobec niej minę zakłopotaną.
Koledzy zbliżyli się do rozmawiających. Nastąpiły powitania. Słychać było urywki rozmów politycznych, a szmer ludu zebranego przed kościołem, niby jaki szum oddalony morza, wciskał się przez otwarte drzwi, wraz ze słońcem, wzbijał się pod sklepienie i mięszał z szeptami dyskretniejszej publiczności, zbitą masą zalewającej tę rozległą świątynię.
Naraz szwajcar trzykrotnie uderzył halabardą w marmurową posadzkę. Wszyscy obecni zwrócili się ku drzwiom głównym.
Zaszeleściały jedwabie odwracających się kobiet, ruch wszczął się w kościele i w tejże chwili, na tle słonecznem głównego portalu, ukazała się młoda kobieta, wsparta na ramieniu ojca.
I dziś robiła wrażenie cacka, prześlicznego cacka, w śnieżnej szacie, z wieńcem pomarańczowym na głowie.
Stała przez chwilę na progu świątyni, a za pierwszym jej krokiem ku nawie, organy, potężnym swym głosem metalowym, obwieściły wejście oblubienicy.
Z głową spuszczoną, lecz wcale niezawstydzona, posuwała się lekkim krokiem. Wydawała się trochę wzruszoną, śliczną, czarującą miniaturką narzeczonej. Kobiety uśmiechały się i szeptały, gdy przechodziła. Mężczyźni uznawali, iż jest „cudowną“, „prześliczną“. Pan Walter prowadził córkę z przesadną powagą, blady cokolwiek, z oczyma przesłoniętemi złotymi okularami.
Za nimi cztery druhny — wszystkie w różowej gazie i wszystkie piękne, stanowiły dwór tej lalkowatej królewny. Drużbowie zaś, dobrani znakomicie co do powierzchowności, szli równym krokiem, jakby wyuczeni przez mistrza tańców.
Za nimi pani Walter, wsparta na ramieniu ojca drugiego zięcia, siedmdziesięcio-dwuletniego hrabiego de Latour-Yvelin. Trudno było powiedzieć, że idzie; wlokła się raczej do ołtarza, bliska omdlenia. Widać było, że nogi jej przylepiają się do marmurowej posadzki, że odmawiają posłuszeństwa, że serce bijące w jej piersi, podobne jest do ptaka, pragnącego wyrwać się z zamykającej go klatki.
Zeszczuplała ogromnie, a włosy, pokryte szronem, jeszcze bardziej uwydatniały chudość i bladość jej policzków.
Patrzyła wprost przed siebie, nie chcąc widocznie spotkać się z niczyim wzrokiem, nie chcąc może myśleć o tem, co ją dręczyło tak okrutnie. Następnie zjawił się Jerzy Du Roy, prowadzony przez jakąś nieznaną matronę.
Szedł z głową do góry, nie patrząc na obecnych. Spojrzenie miał twarde, brwi nieco ściągnięte. Wąsik zdradzał pewne wzburzenie. Uznano go za bardzo pięknego. Postawę miał dumną, kształty wysmukłe, nogę jakby wyrzeźbioną. Frak leżał znakomicie, a na klapie jego niby kropla krwi, czerwienił się skrawek Legii honorowej.
Za narzeczonym postępowała rodzina: Róża wsparta na ramieniu senatora Risolin, zamężna już od sześciu tygodni i mąż jej hrabia de Latour-Yvelin, prowadzący wice-hrabinę de Percemur.
Teraz zaczęła się dziwaczna procesya sprzymierzeńców lub przyjaciół Jerzego, przedstawionych przez niego nowej rodzinie — ludzi znanych w szerokiem kole paryżan, którzy, stosownie do okazyi, mogą się stać odrazu przyjaciółmi serdecznymi, lub dalekimi kuzynami bogatych dorobkiewiczów. Byli to przeważnie zrujnowani szlachcice, z plamką na honorze, a co najgorsza, czasem nawet żonaci, I tak: był tu pan de Belvigne, margrabia de Banjolin, hrabia i hrabina de Ravelin, książęta de Ramorano i Kravalow, kawaler Valreali i inni. Za nimi szli znajomi Walterów, książę de Guerche, księstwo de Ferracine, piękna margrabina des Dunes, a w końcu kuzynowie pani Walter, którzy w całej tej defiladzie zachowywali dystyngowane miny szlachty prowincyonalnej.
Organy śpiewały ciągle, napełniając świątynię krzykliwo-miarowymi dźwiękami swych piersi metalowych, które obwieszczać zwykły niebu wszystkie radości i bóle ludzkie.
Zamknięto podwoje kościoła i nagle zrobiła się w kościele taka ciemność, jakgdyby słońce wyrzucone zostało za drzwi.
Jerzy klęczał przed wielkim ołtarzem, oświetlonym rzęsiście woskowemi świecami, a obok niego klęczała narzeczona. Nowomianowany biskup Tangeru, z pastorałem w ręku, a infułą na głowie, pojawił się we drzwiach zakrystyi i dążąc do ołtarza, niósł młodym błogosławieństwo w imieniu Przedwiecznego.
Zadał im kilka zwyczajowych pytań, zamienił obrączki, wymówił kilka słów, wiążących silniej od najsilniejszych łańcuchów i... zwrócił się do młodych małżonków z przemową chrześcijańską. W długich i pompatycznych frazesach mówił im o wierności małżeńskiej. Był to mężczyzna wysoki, otyły, jeden z tych pięknych prałatów, których cały majestat polega na zaokrąglonym brzuszku.
Odgłos łkania zwrócił uwagę niektórych obecnych. Pani Walter zakrywszy twarz rękami, płakała głośno. Musiała uledz. Od dnia, kiedy wypędziła ze swego pokoju córkę powracającą, odmówiwszy jej pocałunku, od dnia, kiedy kłaniającemu się ceremonialnie Jerzemu, powiedziała głosem cichym: jesteś człowiekiem najpodlejszym, jakiego znam i zabraniam ci mówić do siebie, gdyż ci nie odpowiem! — od dnia tego cierpiała straszliwie. Zuzannę nienawidziła nienawiścią okropną, złożoną z beznadziejnej namiętności i zazdrości przeszywającej, dziwnej zazdrości kochanki i matki, zazdrości tłumionej, straszliwej, palącej jak rana zaogniona. A teraz oto, biskup, wobec dwóch tysięcy świadków, napełniających świątynię, wobec niej, łączy węzłem małżeńskim jej kochanka i jej córkę! A ona nie może przemówić ani słowa! Nie może przeszkodzić tej zbrodni! Nie może krzyknąć: Ten człowiek należy do mnie! On jest moim kochankiem! Związek, który teraz błogosławicie, jest bezeceństwem.
— Jakże biedna matka jest wzruszona — odezwało się z współczuciem kilka kobiet.
— Jesteście wybrańcami tej ziemi — deklamował biskup — należąc do ludzi najszczęśliwszych, najbogatszych i najbardziej szanowanych. Ty, panie, który górujesz nad innymi zdolnościami, talentem pisarskim, ty, który oświecasz, nauczasz, kierujesz ludem, ty, panie, masz do spełnienia piękną misyę, powinieneś świecić przykładem!...
Du Roy słuchał tych słów, pijany radością. Oto prałat Kościoła rzymskiego przemawia do niego w ten sposób! A za nim, za jego plecami cały tłum ludzi znakomitych, zebranych dla niego! Zdało mu się, iż siła jakaś podnosi go, pcha naprzód. On stał się teraz panem świata, on, syn dwojga biednych chłopków z Canteleu.
Ujrzał ich nagle w biednej karczemce, położonej na szczycie pagórka, nad doliną Rouen. Ujrzał nagle tego ojca i tę matkę, podającą kufelki przybyłym wieśniakom. Odziedziczywszy majątek po Vaudrec’u, posłał im pięć tysięcy franków, teraz poszle im pięćdziesiąt. Kupią sobie maleńką posiadłość. Będą szczęśliwi, zadowoleni.
Biskup skończył przemowę. Ksiądz przybrany w złocistą stułę, wstępował na stopnie ołtarza, a organy poczęły znowu ogłaszać chwałę nowozaślubionych.
Wyrzucały niekiedy okrzyki przeciągłe i olbrzymie, nabrzmiałe jak fala pienista, a tak głębokie i potężne, że zdało się, iż zerwą dach świątyni i rozpłyną się w niebieskiem przestworzu. Przenikliwe ich głosy napełniały całkowicie kościół, wstrząsały duszą i ciałem. Nagle odgłosy te uspakajały się znowu, a w powietrzu drżały tylko ciche, delikatne tony, wpadające do ucha jakby lekkie podmuchy zefiru; były to prześliczne śpiewy zbiorowe, przelatujące czasami jak ciche ptaszki wśród burzy, która znów rosła, stawała się silną, potężną, wszystko zagarniającą po drodze.
I znowu wznosiły się ludzkie głosy, płynęły szeroko ponad głowami ludzi, tłoczących się w świątyni. Śpiewali teraz Vauri i Landec, artyści wielkiej Opery. Kadzidło rozpylało dokoła woń benzoesu, a przy ołtarzu dopełniało się już ostateczne błogosławieństwo. Bóg-Człowiek, wezwany przez kapłana, zstępował na ziemię i uświęcał tryumfy barona Jerzego Du Roy.
Bel-Ami, klęczący obok Zuzanny, kornie spuścił głowę. W tej chwili czuł się prawie wierzącym, prawie religijnym. Pierś jego przepełniona była wdzięcznością dla owego bóstwa, wyróżniającego go tak bardzo, obchodzącego się z nim tak łaskawie. I nie wiedząc dobrze do kogo się zwraca, dziękował owemu bóstwu za swoje powodzenie.
Po skończonem nabożeństwie wstał, i poddając żonie ramię, skierował się ku zakrystyi. Teraz rozpoczęła się nieskończona defilada zaproszonych. Jerzy, oszalały z radości, wyobrażał sobie, iż jest królem, któremu lud poddańczy przychodzi składać hołdy. Ściskał wszystkim dłonie, szeptał wyrazy nic nie znaczące, kłaniał się, a na komplimenty odpowiadał: „Państwo bardzo łaskawi“.
Nagle ujrzał panią de Marelle, a wspomnienie wszystkich pocałunków i pieszczot i figlów, dźwięku jej głosu, smaku ust, rozbudziło mu we krwi pragnienie ponownego nawiązania. Była ładna, elegancka, z tą minką łobuzerską i żywemi oczyma. Pomyślał: „Jaka to jednak urocza kochanka“.
Podeszła doń, trochę trwożna, trochę zaniepokojona, wyciągając rękę. Ujął ją w swoją i zatrzymał. Wówczas uczuł ów zew dyskretny palców kobiecych, lekki uścisk wybaczenia i pojednania. A on ściskał ciągle tę drobną rączkę, jakby chciał powiedzieć: „Kocham cię zawsze, jestem twoim!“
Oczy ich się spotkały, uśmiechnięte, błyszczące, rozkochane. Swym melodyjnym głosem szepnęła:
— Do rychłego zobaczenia.
A on odparł wesoło: — Do rychłego zobaczenia.
I odeszła.
Inni ludzie cisnęli się naprzód. Tłum falował przed jego oczyma jak rzeka. Nareszcie się przerzedziło — ostatni goście skierowywali się ku wyjściu.
Jerzy podał ramię Zuzannie, by przejść przez kościół.
Był znowu pełny, gdyż wszyscy zajęli szybko dawne miejsca, by zobaczyć młodą parę razem. On szedł powoli, spokojny, z głową do góry, a oczyma utkwionemi w rozwarty portal kościoła, zalany słońcem. Po skórze przebiegały mu lekkie dreszczyki, te zimne dreszczyki, towarzyszące nadmiernemu szczęściu. Nie widział nikogo. Myślał tylko o sobie.
Stanąwszy na progu, ujrzał tłum zbity, czarny, przewalający się tłum, który tu przybył dla niego, dla Jerzego Du Roy. Lud paryski przyglądał mu się i zazdrościł.
Następnie podniósłszy oczy, dostrzegł tam w głębi, poza Placem Zgody, Izbę deputowanych. I wydało mu się, że musi teraz wykonać skok, z portalu kościoła świętej Magdaleny do portalu pałacu Burbonów.
Powoli zstępował ze schodów, otoczony podwójnym szpalerem widzów. Nie widział ich jednak; myśl jego zawracała wstecz, a przed oczyma olśnionymi jaskrawym blaskiem słońca, majaczyła postać pani de Marelle, poprawiającej przed zwierciadłem loczki, zmierzwione zawsze po wyjściu z łóżka.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.