Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Piękny chłopiec.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ksiądz, trzymając go za ręką. — Powrócę do ciebie jutro.
I z temi słowy odszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, konający, dysząc ciężko, próbował podnieść ku żonie obie ręce, szepcząc:
— Ratuj mnie!... ratuj mnie... droga moja... nie chcę umierać... Ach! ratuj mnie... Mów, co trzeba robić, idź po doktora... Zrobię wszystko co tylko będzie potrzeba... Ta nie chcę... ja nie chcę...
Płakał. Grube, wielkie łzy spływały mu po wynędzniałych policzkach, a kąciki ust drżały jak u małych dzieci dotkniętych przykrością.
Ręce opadły mu znów na łóżko i rozpoczęły ruch powolny i regularny; zdawało się, iż chce coś zebrać z kołdry.
— Ależ to nic — szeptała żona, płacząc także. — To przesilenie. Jutro będzie ci lepiej. Przemęczyłeś się wczoraj tym spacerem.
Oddech konającego był szybszy, niż u zadyszanego długim biegiem wyżła, tak szybki, że trudno go już było policzyć, a tak słaby, że zaledwie był dosłyszalny.
— Ja nie chcę umierać... powtarzał ustawicznie. — Ach!... m ój Boże... mój Boże... co się ze mną stanie? Nie zobaczę już nic... nigdy... Ach! mój Boże!...
Widocznie widział coś przed sobą, coś nie-