Z głosów lądu i morza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Przyjaciołom moim: M. i Sz.


Z GŁOSÓW LĄDU I MORZA
JADWIGA MARCINOWSKA
Z GŁOSÓW
LĄDU I MORZA
WARSZAWA — 1911
DRUK I NAKŁAD TOW. AKC. S. ORGELBRANDA SYNÓW
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI E. WENDE I S-KA
(T. Hiż i A. Turkuł).
I.
ATLANTYK




Pamiętam przed rokiem — jedną, przedziwnie smutną, marcową noc w Paryżu.
Obszerny, chłodny pokój o ceglanej podłodze, gdzieś wysoko, na któremś piętrze i w starej dzielnicy za placem Panteonu. — Dwa duże okna spoglądają na bezlik dachów — bliżej, i dalej, i jeszcze dalej, aż gdzie jest kres widzenia. Ale oto teraz szarawe światło tej dziwnej nocy tłumi występowanie kształtów, a jeno dozwala im majaczeć. Godzina druga, więc ta jedyna na całą dobę i krótka przerwa w zdyszanym ruchu wielkiego miasta.
Zanim się znów obudzi, przez chwilę bezwzględnie nad wszystkiem panuje wicher.
Wzmógł się, spotężniał, rozszalał; wyje niepodzielnie władnący w półświetle smutnej nocy. Pod przepaścią szarego nieba, nad oceanem dachów i wieżyc, ten jeden jedyny dech przechodzi. Zda się wynikać z jakiejś niezmiernej dali i z głębokości, kędy już zgoła — miłosierdzia niema. — — —
Przez okna źle opatrzone wpadają ze świstem przeciągłe, zimne tchnienia. — Naraz w mroku, który izbę wypełnia, słyszę głos towarzyszki mojej mówiącej: „Jakaż to noc jest straszna i jaki wicher. Ale — i nic dziwnego! przecież stąd niedaleko — morze“.
Głos się podniósł i opadł. — Mrok wypełnia tę izbę, nasycony utajeniem kształtów, które pochłonął, a jednak niecierpliwy, zda się, oczekujący.
Za oknami na falach wietrznych bezdennie żałośne, w bezkres idące wycie.
Ale oto — od zerwanego, krótkiego dźwięku przychodzi nieobjęte sercem wrażenie. Nagły zalew jakoby ciemności, zanik wszystkiego, cokolwiek znane było; otwarta droga wnętrzna jedyna, widzenie gdzieś przepaściste, dostępne jeno duszy. Tam od północy, dalekie, a niedalekie, spiętrzone, niewyczerpane, nieogarnione i aż bolesne, krzyczy w przepaściach łkaniem odwiecznem, któremu zgoła ukojenia niema...
I — objawiło się, niewidziane jeszcze, a upragnieniem tęsknem zdawien przeczute..
Wiem: jesteś morze.



OLŚNIENIE.
I.

Nad wielkiem miastem cicho zapada łagodny wieczór kwietniowy. Niedostrzeżony przychodzi poprzez gwar buchający i przez opary, które ciągłą czynią straż nad Paryżem, rozwieszając zasłonę z szarej a nieprzerwanej mgiełki.
Wieczór wsącza się niewidzialnie i oto naraz objawił się łagodzący linie i kształty; zabłysły latarnie; setki, tysiące migotliwych latarni. Głębokie i ukojone jest niebo a ciepły wietrzyk nad wielkiem miastem wieje.
Na dworcu St. Lazare zgiełk jako zwykle, hałas różnojęzyczny, gorączka podróżnych z całego świata.
Liczne rzędy szyn równoległych i wyciągnięte na nich długie cielska z połączonych ogniw — wagonów, dyszące wywołanym pośpiechem, rozpalone gotowością do biegu. Głowa każda parska w przestrzeń i syczy.
Chwila jeszcze, stuk zamykanych kolejno drzwi od przedziałów, lokomotywa targnęła piersią — naprzód. Zadźwiękły na szynach dwa szeregi kół niezliczonych, ruszyły się, każde jakoby z siebie. Ale niebawem przechodzą w miarę i zgodność, w rosnący pęd przechodzą i wszystkie poszczególne ruszenia zlały się w bieg rytmiczny, nierozerwalny, żywy.
Pośpiech zda się przestrzeni urągać. Lokomotywa rwie piersiami i dyszy; dwoje oczu rozpalonych jaskrawo, z tyłu puszczony rozciągły warkocz dymu i turkot kół nieustanny: prędzej, prędzej, w jedno dążenie, w jedno, w jedno...
W wagonie migotliwy płomyk latarki oświetla głowy Bretonek, ich czoła wysokie, wypukłe, a uparte, ich osobliwsze czepki białe.
Tu o parę staj za Paryżem już się zaciera „cosmopolis“ stolicy, a występuje koloryt jakiś całkiem odmienny, a ciekawy.
Gromadka kobiet bretońskich powraca do swych rodzinnych okolic; twardy, chropowaty akcent słuch uderzył i nieco razi.
Widok tych czół wypukłych dziwnym trafem przypomina głowy inne, — spotykane daleko, na ziemi, którą nazywają „świętą“ Żmudzią. I tamte mają taki wyraz uporu, czy oporu, lecz może jeszcze silniejszy, bardziej zacięty, zda się mówiący: „chyba z życiem“.
Noc mija.
Gdzie jesteśmy?
Wschodzący świt okaże, tymczasem wiem i czuję, że lecimy przed się na zachód, ku wielkiej masie wód nieobjętych, ku załamaniu lądu ponad linią przepaści, ku wiecznemu głosowi, który się podnosi...
Czy można, ująwszy głowę w ręce, przez chwilę jedną wmyślić się tak głęboko - w siebie, ażeby wrócić w przeszłość, lecz nie wspomnieniem, jeno obecnością i bezpośredniem odczuciem?
Odtworzyć, odkląć, taki np. wieczór, który dawno upłynął, a stał niegdyś w zadumie nad płaskiem, srebrzystem, szerokiem rozlaniem Dniepru i nad łąkami wysokich traw oroszonych. W onych trawach ukrywało się wtenczas z głową i to była uciecha dziecięca, a na powierzchni rzeki marszczyła się woda w drobniutkie, szepcące, senliwe fale, i szła — jakoby nie idąc, i obijała się z tęsknym, tłumionym pluskiem o niskie, niską wikliną porosłe brzegi. Od środka głębokich niebios patrzał spokojny i tajemniczy księżyc na oną bardzo równą, bardzo spokojną — a tajemniczą ziemię.
Albo znowu taki dzień odkląć złotawy, kiedy postępowało się zwolna drogą piasczystą wśród żyta, drogą wybieloną w jasności, i w przechodzie puszczało się palce po płowych, grających w szepcie kłosach. — A cisza była w onej przestrzeni, niewyczerpana, niezmierna, nic, okrom tego poszeptu zbóż.
Jedyna złocista cisza, którejbyś próżno szukał kędyindziej po świecie. I cóż tobie, przychodniu z dalekich głębin lądu i z onej najbardziej polnej ziemi, co tobie do krańców, do dziwnego załamania kędyś ponad linią przepaści i do wiecznego głosu, który się podnosi?... Aniś ty żył tem życiem, ni twoi onem kiedykolwiek żyli.
Urosła w twoich dusza całkiem odmienna: głęboka, ale tą zwartą przepaścią wydajnej gleby, od której moc żywiołowo rodząca, na wiosnę co roku kwiat nienazwanej nadziei, a w porze żniw na szerokiej przestrzeni wybuch płowego lata.
Ziołom do twojej duszy przystęp powinny i drzewom leśnym, i gwarowi pszczół pod lipami, wszystkiemu, co się z ziemi poczęło a rozkwitło, i wonne jest, i żywe.
A jednak to ona, dusza twoja wydzierała się najpierw instynktem bolesnym, a potem palącem udręczeniem tęsknoty ku dalekości owej i ku krawędzi, ku temu łkaniu, które się podnosi...
Tak wywędrować w świat i w chaos wypadków, by różnemi drogami i przeróżną rzeczy koleją do tego jednego zmierzać przed tem jednem stanąć?
Ano tak właśnie było.

Rozwidnia się.
Świt ukazał zielone, świeże łąki i rzędy siedzących wierzb głowaczy; podobne, całkiem podobne, bywają u nas nad Wisłą.
Ale tutaj coś odmiennego w barwie ogólnej, a przedewszystkiem w powietrzu. Soczysta łąk zieloność nasycona wilgocią; prześwietlający, ale jakoby stłumiony błękit nieba.
Szarawa kopuła zda się nachylać, zda się opuszczać — w oczekiwaniu; pod kopułą przeciąga wiew nagły, orzeźwiający, nieskończenie potężny.

Dalekie, ciche miasteczko nad brzegiem oceanu.
Idzie się w dół ulicą jeszcze senną, zaledwo gdzie niegdzie poczynają otwierać drzwi sklepów i okiennice w mieszkaniach. Na rogu widnieje napis: „Boulevard de l’ocean“.
Szereg drzew stoi cicho; wyblakłe, zwarzone od wiatrów liście. Stoją drzewa szeregiem nieco smutnym.
W dół po łagodnej pochyłości ulicy.
I — nagły obryw.
Na widnokręgu obsunęła się chmura... Ogromna sinawa chmura legła od piasczystego wybrzeża, aż kędyś po wpół zatarty kres daleki. I wzdyma się, idąc, i uwypukla ruchomo ku onym kresom.
I oto nagle — jakoby z bezdennych głębi ta chmura łkać poczyna.

Czem jest zatoka morska?
To wielkie cierpienie zdławionej, wepchniętej do lądu cząstki bezkresnych wód.
Oczy przychodnia idą po linii sinawej w bezmiar, ale to jeden kierunek; w dwu innych poczynają majaczeć kształty, po dwu stronach zarysowują się kędyś brzegi.
Dalekie — dla wytężonych oczu twoich, człowiecze, ale boleśnie ciasne temu nagłemu zwężeniu morza.
Raz po raz fale olbrzymich westchnień rozchodzą się na strony. Raz po raz, gwałtowniej i jeszcze gwałtowniej, od dna, którego nie zbadasz, ku brzegom narzuconym wbrew wielkiej żądzy. Aż wreszcie głuchy, spiętrzony ból — w uderzeniu rozbryznął się i rozsączył, powracając po drobnych kamykach szmerem jakoby kolejnych wielu łez.
Aż wreszcie i ty, człowieku patrzący, poczynasz cierpieć z morzem...

Smutno, gdy nad taką zatoką noc się osunie.
Ciemna, gęsta, nieprzenikliwa.
Otarłeś się niespodzianie o drzewo, którego nie widzisz: zaszumiało cichutko.
Na bulwarze te drzewa niedostrzegalne w ciemności, wylękłe i suchotnicze, od czasu do czasu niechwytny szept wydadzą.
A zresztą jedyny głos dochodzący...
Słysz! tam kędyś na głębi podniosło się westchnienie.
W nieokreślonej dali, na głębiach oceanu.
Westchnienie.
Chwila ciszy i słychać, jak się załamuje po falach, powstające znów i nabrzmiałe.
Idzie.
Przelewa się z fali w falę, w coraz krótszych, rozełkanych odstępach.
Szlocha.
Bezdenny smutek rozbryznął się o wybrzeże.
Powraca.
Po drobnych kamykach szmerem jakoby opadłych wielu łez.
Czem jest zatoka morska?
Bolesnym zbiornikiem wiecznego od głębin płaczu?

Ucisk nagły piersi człowieczej pospołu z tobą, wtłoczone w brzegi morze.
Słucham w ciemności, jak się wieczysty, nieukojony głos przelewa.
Ucisk niezmierny.
Wyjścia, otwarcia, ulgi!
Wybuchu dnia żąda człowiek i wszystkiej twojej potęgi, morze!...

Kędyż jest, pierwszy dla mnie, dzień objawienia twego słoneczny i rozlew twój szafirowy, niedocieczony, bezkreśny?
Droga ku tobie — ścieżka biegnąca ponad krawędzią zatoki, to wyżej, to całkiem nizko i kolejno przez załomy kamieni, albo przez gąszcze krzów zielonych.
Miejscami na pochyłości rozsypują się gęsto te krze rozkwitłego janowcu.
Drobne, jaskrawo-żółte, a obfite kwiecie.
Ścieżka bieży.
Przede mną w dali, na występie zamykającym przystań, biała latarnia morska.
Oto tam, oto ztamtąd.
Ścieżka pnie się pod górę.
Wzniesienie niezbyt wysokie, trawa, dosyć bujna, szeleści.
Oto ztąd i nareszcie...
Pełnia oceanu rozkołysana w bezdennym szepcie; mgła niebieskawa, uwypuklona, zalegająca wszystką dal widzenia.
Przymknij oczy.
Odczuwasz blask na powiekach.
Słońce iskrzy się w wielkiem świetle nad olbrzymim, rytmicznym, rozpartym od westchnień ruchem; mgła otchłanna migoce.
Wilgotny dech, bezgraniczny.
Nabrzmiała, wieczyście tęskna, nieukojona przestrzeń.
Podnieś wzrok.
Nie odwrócisz.
Wyszedł wzrok i utonął.
Wystąpiła ci dusza z piersi i zmienia się dziwnie w niepojętem przestworzu.
Kędy jest?
Nie wiesz jeszcze.

II.

I odtąd przeciągły zmierzch nad tem wszystkiem, co nie jest tobą, morze.
Dziwne bo było dla mnie w tym czasie zamglenie doznanych zdarzeń i widzianych ludzi.
Spoglądam pamięcią na długi pas wybrzeża południowej Bretanii i Wandei; pamięć nasiąkła jakoby mgiełką, przez oną dostrzegalne kształty, których wyraźniej przyjmować się nie chciało.
Bowiem wszystko topnieje jakoby w linię mglistą, skoro ty wstajesz, morze.

Jest brzeg skalisty w maleńkiej, rybackiej, zagubionej mieścinie.
Złomy kamieni piętrzą się, cisnąc i opadając ku stronie oceanu; błękitnawa roztocz słoneczna teraz i gładka.
Cicho.
Po kamieniach rozlega się dziwny klekot stąpających sabatów.
Ciepło.
Przymrużasz chętnie oczy.
Klekot sabotów odbija się głośniej wśród zwalonych kamieni.
Rybak idzie.
Zsunął się, usiadł zręcznie; zapuszcza wędkę, pochyla się nad wodą.
I znieruchomiał tak nagle...
Na dalekim nieboskłonie białe żagle od niewidzialnych statków. Zdają się nie posuwać, a jednak przy końcu, w pewnej chwili — minęły.
Godziny dnia ponad tem morzem stojące, jakoby zatrzymane, przesycone błękitem i blaskiem.
Trwają.
Zda się, że nieruchome w tym blasku...
A jednak przy końcu i w chwili pewnej minęły.
W przejrzystem powietrzu długo zarysowaną była ciemniejąca, nieporuszona postać rybaka; i oto znikł, ani wiesz, kiedy i w jakim momencie czasu.
Niebo aż do skłonu swego pobladło, a błękitna przepaść zbielała wszystką powierzchnią nieukojonej fali.
Gdzieś za załomem skał zaszło słońce.
Złote błogosławieństwo dnia i świetlanej barwy odchodzi cicho w niechybny ślad za słońcem.
Nieskończona głębia zdaje się jeszcze pogłębiać; od niedościgłych, zagubionych przepaści wzbiera wieczorne płakanie morza. Jedna, druga i trzecia fala rozprysła się z jękiem o nadbrzeżne głazy.
Ogromna, biaława przestrzeń wzdęła się aż ku krańcom z niepomierną żałością; z ogromnego łona idzie dech w przelewie niedocieczonych obszarów chwiejnych, napór wód powstający i łoskot narodzony na głębi; prąd się wydziela nieubłagany — ku brzegom, jedno uderzenie, i drugie, i trzecie...
Siwe fale wspięły się wyżej; oto skaczą zdyszane na złom nadbrzeżnych kamieni. Wyżej i coraz wyżej na głazach szerokie, mokre ślady po opadnięciu chwilowem; woda ocieka w żałobnym plusku.
I znów nadejście zdyszane: wyżej, uparciej, boleśniej.
Wieczorny przypływ morza...
Trzeba oderwać ciało, które, zda się, przywarło do zapatrzonych na odmęt ziomów; trzeba się podnosić i odejść cicho — w dół po ślizkich kamieniach, w dół krętą ścieżką pod starym murem i zwisającym gdzie niegdzie splotem zielonych krzewów laurowych; odchodzić ku uśpionej mieścinie bretońskiej, mając za sobą ową wzbudzoną pełnię, to niestłumione wołanie.

W pustym, odosobnionym domu, przy placyku, kędy był pono kościół, zburzony w epoce wielkiej rewolucyi, a gdzie dziś niszczeją ostatki rozpadłych ruin, w pustym i cichym domu wchodzi się kręconymi schodkami na bezludne piętro. Schody leciutko skrzypią, skrzypnęły drzwi otwierane. Zresztą nic, żaden głos czuwający.
Jest kwiecień, o wiele zawcześnie na kąpielowych gości i na turystów nawet zawcześnie, przeto po willach pustki i cały szereg mieszkań głuchych, zamkniętych, ciągnie się wzdłuż wybrzeża. Zwrócone ku morzu okna pozamykane szczelnie i smutnie — jakoby ślepe oczy. Temi oczyma, nie widząc, patrzy taki dom osowiały. Wszędy na froncie umieszczona wysoko pod dachem figurka Matki Boskiej, przeciwko wichrom i nawałnościom morskim wezwanie wpół dziecięce do „Gwiazdy Morza“.

W cichej siedzibie przy bezludnym placu sprzęty staroświeckie i ogromne bretońskie szafy.
Świeca, zapalona przed chwilą, migoce niepewnie i słabo; w starych skrzypiących ramach okno otwiera się z suchym trzaskiem. Wionął powiew świeży od ciemnej nocy.
Czerniejące zarysy ruin poczynają występować po chwili. Nie występują, a właściwiej — majaczą.
Co tu ongi żyło o pewnej godzinie już dalekiej przeszłości?
Nawałność morska.
Przelewała się żywiołowa fala — nie wzdętych wód, lecz srogich nad miarę i obudzonych wstrząśnieniem zemsty, ludzi.
A dzisiaj?
Wionął powiew od ciemnej nocy...
Idą wzdychania rytmiczne z utajonych w pomroku, a nieśmiertelnych obszarów; nieugaszony głos płaczu pełen...
I wczoraj, i dziś, i jutro, zarówno bez odpoczynku... i pokąd jeszcze wieczysty twój głos, o, morze?

Przez długie dni kwietniowe oto tak być przed tobą, jako ten, który duszą wyszedł z siebie, by — słuchać.
Długie, kwietniowe dni błękitne przeleżane bez poruszenia na złomach wysoko spiętrzonych głazów. W dotyku rąk i skroni ciepło od rozgrzanych w słońcu kamieni i kie, żywe ciepło nad głową, a oczy idą przed się spojrzeniem — i toną.
Zanurzyć się oczyma we mgle niebieskawej, a słuchem w szepcie niewyłkanych nigdy tajemnic... Twój głos nade mną, wkoło mnie i jakby we mnie; jedyny, sobie jeno podobien, niewyczerpany, a najsmutniejszy ze wszystkich głosów stworzenia. Być całą istotą swoją jako struna podatna ku tobie, naciągnięta ku graniu twojemu, ku twym otchłannym przelewom...
Ale oto dłużej nie mogę.
Napięta struna, bolesnego przerwania blizka...

Widzę w pamięci jedną chwilę natężoną, najwyższą u przejścia nocy, — nad ranem.
Mieszkanie w domu stojącym na pustce wybrzeża. Nic w koło, ni drzew, ni zarośli; insze osady ludzkie daleko.
Dom tak przybliżon do oceanu, iż pono w dni wielkich burz zimowych przelewają się przezeń fale.
W zwykły czas przed oknami kilkanaście głazów zwalonych, często wilgotnych; w pogłębieniach zsypy drobniejszych kamieni i kępki zczerniałych, morskich traw po odpływie, a dalej zaraz i bezpośrednio — odmęt.
W takiem mieszkaniu przed rankiem otwarte nagle okno...
Wyjrzeć...
Wychylić głowę z bolesnym i pytającym, a niewydanym jękiem.
Zgłuszony — zanim się dobył.
Noc stoi...
Przedranna, miesięczna, matowo jasna.
Nie wiesz, zali to białe przeczucie dnia, czy ostatnia poświata, którą wysoki księżyc daje?
Morze stało się mlecznej barwy.
Pod przeraźliwem sklepieniem to morze mleczno-białe już się nie łamie w skardze, ale w szaleństwie — krzyczy.
Zgłuszon twój jęk, człowieku.
Rozkołysana przestrzeń i beznadziejnie wzdęta; z białawych przepaści huk — nieskończenie smutny.
Szalony smutek ogarnia i twoje serce, człowieku.
Morze krzyczy, i niemasz, ktoby mówił inny.
Ale ty waż się sercem, i kładź swój smutek stworzony w poprzek hukowi jego, i kładź go pytaniem, ażcię przepastny, wezbrany ból — usłyszy.
I będzie wołanie twoje do morza:
„Nazwij słowo niewymówione, a które wiecznie w tobie... Oto je nosisz brzemieniem w łkaniu odmętów przez dzień i noc, i znowu dzień, i znowu noc, — nieustannie. Oto powstajesz niem w zlewie rozszalałych fal przeciw ziemi, w nieukojonym wybuchu natężasz się przeciw niebu.
A słowo twoje niedocieczone przez wieki“.
W białawą noc rozkrzyczaną chcę o tobie powtórzyć przedziwną myśl poety, jakoś jest „głos w pracującym na przyszły kształt chaosie“.
Objaw się!
Wyciągnięte ramiona skrzyżowały się ruchem ukorzonej modlitwy, głowa w prośbie nizko na piersiach, dusza ludzka stęskniona aż do przepaści błagania, topnieje, w dziwny, niepojęty pokłon przed tobą.
Słysz mię i nazwij słowo!


III.

„Powierzchnia moja połamana w tysiące nieprzepartych pożądań, w tysiące wzgórz ruchomych, krzyczących słupami pian ku niebu.
Idę i wracam, i jeszcze idę rozwahaniem wieczystem, idę, nie idąc i wracam bez powrotu.
Niemasz nade mną oznaki wypoczynku, ni oznaki czasu.
Ja jestem Nieobjętość.
Oto w pewnej zgubionej chwili runąłem wałem gniewnym i tchem od wichrów północnych ku tobie kędyś, pobrzeżny skrawku ziemi. Idą skłębione bałwany żółto-szare; im bliżej do kresu, tem wścieklej pęd ich rośnie: głuchy stuk uderzenia — i piana daremna... na murowaniu ochronnem wybrzeża.
Kamienny brzeg i to ponad niem, co się zowie ulicą, i to, co zowiecie wspaniałem miastem i rzędami domów.
Nieżywe, osowiałe, kamienne twory.
A jam — naprzeciwko...
Zmalałeś skrawku pobrzeżny.
Gdzie pyszne miasto twoje i patrzące mi w twarz ulice? Zniżyły się do linijki cienkiej, zdrobniały do garstki, której się nie widzi.
Jest niebo ołowiane i pod niem ciężko zmącona, gniewliwa pełnia moja.
Ja jestem i ani się kiedy wyczerpię...
A wy, patrzając we mnie z onego miejsca, mówicie: „północne srogie morze“.
Dotykam falą, kędy mi tęskno, objawiam się, jako zechcę.
W sierpniowy dzień oto idę rozkołysaniem o barwie świecącego szmaragdu — do łąk normandzkich, zielonych.
Świeże, bogate, jaskrawe łąki. Za niemi wonność i poszum liści od ciemnawego lasu, za niemi złoto zbóż.
Bogato dziergana ziemia... kolorem łęgów soczystych i żółtawego pola, ciepłe barwy dojrzałe w słońcu sierpniowem, a już omglone lekkiem przeczuciem jesieni.
A ja jestem w obliczu twojem, rodząca ziemio. Toczę fale przejrzyście zielone, wzdymam się kędyś nieprzemożonym oddechem i z onej jakoby wyżyny staczam ku tobie skłębiony wał po wale. Srebrna piana na każdem zgięciu; patrzaj w świetlistość moich fal nadchodzących...
Srebrna piana rozpryska się i rozperla...
Patrz! zali widzisz?
Niosę-ć ku tobie w plusku przeciągłym... Niewysłowione widma niosę...
Każda fala podjęta... przez chwilę niepochwytnemi oczyma świeci, mignęła na chwilę twarzą dawno zjawioną...
Trupia twarz, trupia głowa.
Patrzaj w falę, a ujrzysz głowę, którą kochałeś.
Błysnęła, zgasła.
Senna twarz, trupia głowa...

Wtłoczyłem napór wód między lądów dwoje. Skarżę się! Kanał zielonawego odmętu pełen i ścieśnionej skargi, zdławienie płaczu we mnie... Ale ja jestem i ani kiedy się wyczerpać mogę.
Dalej na zachód mgłą otchłanną wypełniłem widnokrąg, wszystkie słoneczne skry są moje, migocę...
Roztocz moja nieprzemierzona, i rozlew mój sam jest z siebie.
Przychodzę...
Do lądu szmerem błękitnym i zda się prawie łagodnym, ale w niem czuć westchnienie... toni.
Wiem, że jesteś, drobny człowieku.
Wiem, że idziesz drogą wzdłuż brzegu i niedaleko brzegu.
W pewnem miejscu skręciłeś i otoś jeszcze bliżej, zstępujesz w małą kotlinę, porosłą przez rzadki lasek sosnowy.
Czysty, upalny błękit nieba; drzewka stoją nieporuszone, z wątłości swojej, rzekłbyś, przezrocze i — smutne.
Wokoło aromat mocny igieł sosnowych, ale lasek zdrętwiały nie szepce, jakoby wstrzymał oddech...
Dlaczego?
Cicho! czy słyszysz wskroś powietrze stłumiony, ale niczemu nie podobny i wszystko napełniający głos jedyny?
Niewidzialny ocean — wzdycha.

Idź kędyś jeszcze przed siebie: obaczysz zarośla po falistym gruncie nierówne i wysokie kępy traw rozechwianych, obaczysz gdzie niegdzie skrawki łąk trochę siwych i początki pól zbożnych, rozmaitych i ciepłych w słońcu. Napotkasz w onej starej wandejskiej krainie... gdzieś rozwaliny opactwa z kościołem, pustym gotykiem: okna wydarte dawno, wiew otworami przeciąga, ciemnawe wnętrze, a na wysokim dachu porosły bujnie źdźbła traw i kłosy zboża.
A wszędy przed tobą i wkoło ciebie uciszenie jakieś, niezwykłością i czekaniem brzemienne, uciszenie przedziwne i trawom, i skrawkom pola, i poruszeniom zdrętwiałych drzew.
To pieczęć blizkiej obecności mojej...
A ja, ocean, wzdycham...
Wynijdź nagle z zagięcia cichego, karłowatego gąszczu i stań przed obszarem na rozsypisku z kamieni; obejmę małość twoją nieprzemożonem olśnieniem. Niemasz nic... jeno objaw mój błękitnawy, przestrzenny, wiekuiście rozlewny i nadchodzący, a zda się, wiecznie nowy.
W świetle iskrzącem wzbieram ogromną, nieokreśloną piersią i niedobytem przez wieków ciąg — westchnieniem.
Tajemnica moja nie wyjdzie.
Tajemnica moja na głębi.
Gdzie niemasz oznaki wypoczynku, ni oznaki przemiany i miłosierdzia, ni oznaki czasu, gdzie w przeraźliwej obecności ja, — Nieobjętość, i niebjęta nade mną Ręka Boga, który mię stworzył, a nie wiem zali mię odkupi?
Są miejsca przestrzenne, ku którym nigdy żaden wasz statek lotny przybliżyć się nie ośmieli.
Są miejsca, po których lotne statki wasze przeminą cicho, i głucho, i ślepo, jakoby w zaklęty sen strwożone.
Tam... we mnie wiedza... o mnie.
Tam ponad głową zgiełk, ale nie mew żałośnych, jeno krzyczących w wiekuisty przestrach obłoków; tam od dołu rozwarcie czarnych wód nienazwanych i bezimienna topiel.
Z topieli w bladą noc zimną, albo w dzień martwy podobny do tej nocy, wynikające niewidziane okręty — widma... Wielkie okręty z bolesnymi żaglami, z majaczeniem mnogich postaci, rąk załamanych, skręconych ku górze ramion.
Wynikają okręty z ciężkim ładunkiem złotej, pożętej, a zawilgłej w topielisku pszenicy; z przeraźliwym ładunkiem białych postaci i pokoszonych, złocistych główek dziecięcych, z obfitością daremną zrodzonych dzieci i zrodzonego chleba.
Stoją okręty z rozpiętymi boleśnie żaglami, z księgą nieogłoszonych praw na pokładzie... Gryząca woda zalewa nieprzegryzione dotychczas karty, pisane ongi z wielką miłością i w zgromadzeniu wielkiej rady...
Uwięzion okręt, który chciał płynąć z księgą praw żywych do żywego brzegu.

Zamęt wód moich porwanych w przestrzenny krzyk protestu; zgroza wszystka wód moich będących Niezbadaniem dla samych siebie, wściekły ryk fal wydętych, gór ogromnych, wilgotnych, żałośnych, przewalających w łoskocie jedna drugą.

Przeciągły płacz mój okropny ponad głębią przeszłości i pod sklepieniem przyszłości; zlew onych Dwojga w Jedno ogromne, a mnie wiadome jako wieczystej Tęsknocie...
W pośrodku płacz mój nieprzepłakany mieszka...
Tajemnica moja nie wyjdzie...
Są miejsca przestrzenne, w których wszystko ustaje, jeno ja jestem w zagubieniu własnego ogromu; w przepaściach nieustających idę, nie idąc i wracam bez powrotu.“


LEGENDA.

Zdawało mi się przez chwilę, jakoby zlał się na głowę moją sen niewymowny i szum wezbranych od głębi tajemnic.
Podnoszę twarz, ale nie wiem.
Chwila — jak sen odeszła.
Uszy mam pełne niezgłębionego szlochania, serce miałam jako wiązkę strun naciągniętych...
I — pękły.
Serce bije rozdźwiękłym, bezładnym bólem.
Długo leżałam twarzą na głazach w płaczu aż zbytnio ciężkim i pod ulewą złotego słońca.
Podnoszę głowę.
U dołu cichy klekot; wpół majacząca postać rybaka. Idzie spodem tak nizko, iż woda od czasu do czasu zalewa mu z pluskiem nogi.
Wychylam się z nad kamieni:
„Czy ono tak zawsze będzie?“
Podniósł twarz dziwnie senną.
— „Kto ono?” pyta.
— „Morze“.
Usiadł na wystającym skalnym obłamku; nawpół go widzę, zda się po pas wrośnięty między nadbrzeżne kamienie, albo wtopiony w wodę.
Myśli.
Twarz ma senliwą i jakoby zmytą od przejścia niejednej długiej fali; wzrok głęboko schowany i opadnięte powieki.
Poczynam szeptać: „Mówcie.”
Odpowiada do myśli swojej:
„Ja wiem; nie wszyscy wiedzą.”
— „A wy dlaczego?“
— „Ja utopiony byłem“...
— „I jakże?...
— „Fala nas żywi i oto grzebie fala: porwała kiedyś i zniosła.
Poszedłem na dno jak do matki“...
— „I jakoż przecie?“
— „Wyratowali podobno, ale szept został w uchu odkąd gadało do mnie morze“.
— „Powiedźcie“.
— „Stary jestem! dawno, zalana odmętem wód, opowieść... Jeszcze starsi mówili. Ja, utopiony, skroś przestrzer1 wód pamiętam“...
Podniósł palec do góry:
„Dawno, niezmiernie dawno, u początku wszystkiego i przed nazwaniem czasu, kiedy Bóg świat uczynił, przystąpiła doń wielka tęskność, i ujrzał, jako nie wszystko dobre było, i zapragnął dać każdej rzeczy stworzonej oddzielną, wieczną duszę.
Więc nadał górom duszę, która się modli, a gęstym borom duszę, która wieczyście i wonnie śpiewa, a jeziorom duszę, która pamięta...
A księżycowi powiedział; będziesz miał słodycz błogą nieopisanej, cudnej miłości, abyś po wieki goił ból nieskończonej modlitwy, i wstrząsanego śpiewu, i wywołanej pamięci.
I gdy tak wszystkie Pan Bóg po wszystek czas obdarował, ostała jedna dusza — za wielka...
Zamyślił się oto Stwórca, a potem... przechylił się mocą swoją nad bezmiarami przepaści i oddał tę duszę — morzu.
I wnet poczęło ogromnie cierpieć — morze.
Wstawało rozparte nieokiełzanym oddechem, płakało strasznem szlochaniem wiecznej żądzy...
Aż wreszcie kędyś wzdęło się w przeraźliwym łoskocie i szło niszczące ku ziemi.
Ale Bóg wiekuiste dłonie rozłożył: nie pójdziesz.
Opadło w wielkim bólu: „O, pozwól, Panie! Pozwól, a w jednej chwili tę nędzną łupinę ziemską okryję, i przejdę po niej, i sięgnę, kędy jest męce mojej świetlista ulga przez słodki blask miesiąca“.
Ale głos Boży nad niem:
„Żywie ziemia, którą-m utworzył i nie dam na zniszczenie“.
Więc rozgorzało krzykiem niezmiernej męki, aż po święcony próg wieczności:
„Czyż nigdy, Panie?“...
A Boży sąd odpowiedział:
„Pokąd na onej ziemi żyjący sami nie poczną zabijać i deptać Życie“.

EPILOG.

Przyjdzie kiedyś wczesną jesienią rzeźwy i trochę ostry poranek w jeszcze zielonym borze. Usiędę w takim gąszczu łaskawym, w pośrodku moich lasów rodzonych, gdzieś w moim bardzo dalekim, a polnym, a leśnym kraju. Patrzeć będę na zieleń bujną i trochę zwarzoną pierwszym chłodem jesieni, na ścianę drzewną, pełną przetykanych złotych promyków i tęsknego liści szelestu.
I mieć będę w oną rzeźwą godzinę pierwsze zjawienie idącej ku mnie śmierci.
Mojej śmierci, nie naszej.
Krótkiej śmierci, po której dusza uspokojona powróci znowu, gdzie śpiew i żal, gdzie las i pole, tchem nieodłącznym we wspólny, kwietny i zbożny, ludzki i twórczy ciąg żywota...
Rosa błyszcząca na śródleśnej polanie; odległe echa gwarów...
W około ostępy krzów zielonych, jezioro gąszczu, jezioro daleko rozlewne, górą chwiejne od szczytów drzew wystających, a dołem nieco od siwej mgiełki siwe.
Łady liście weselne pierwszą czerwienią tknięte, Kupały paprocie przyćmione nieco i rdzawe...
Rześki chłodek pociąga.
Z tajemniczych ostępów spokojna, tęskna Marzanna idzie.
Spójrz we mnie twarzą leśną, idąca śmierci moja...
Las — obiecywanie przyszłości pełne... Ziemia moja — daleka, brzemienna głębia lądu; ziemia moja — wydajna, cudowna przepaść gleby: na wiosnę co roku kwiat nieprzekwitłej nadziei, a w porze żniw na szerokiej przestrzeni wybuch sił żywiołowych i płowego lata.
Spoglądasz we mnie bratniemi bez dziwu, oczyma; stoisz, śmierci, i patrzysz.
Wyszłaś oto nie z kosą, ale z pamięcią snopów pożętych, a z poszeptem ziela.
W cichem obliczu twojem wyniknę duszą z człowieczej, ciasnej piersi.
Jest gwiezdna, niewysłowiona kraina, kędy na chwilę stęskniony duch się położy...
Widzę...
Ztąd prawda osiągnięta przestrzeni i prawda czasu.
Widzę ciebie, przepaści morska i ciebie, średnico lądu, zgubiona kędyś, lesista przepaści gleby; w obojgu was nieobjęte, podobne, jutrzejsze serce bije.

W lipcu 1903 roku.




II.
W PRZESTRZENIACH CZASU




I.

W archeologicznem muzeum ateńskiem, w sali imienia Posejdona, na wysokiej, marmurowej podstawie umieszczony jest posąg tego boga — wspaniały.
Jest — taki prawdziwy bóg wieczyście błękitnych Jońskich i Egejskich mórz; piękny i młody, niewyczerpanie radosny, pełen dumnego entuzyazmu życia.
Patrzącemu dziś człowiekowi poczyna dziwnie uderzać serce: „Takimżeś był, ty, — bóstwo? W postaci twojej, w ruchu pochwyconym, a zaklętym na wieki — niewysłowiona młodzieńczość sił! I owa radość! Nieosiągnięta już nigdy potem, a którą weseli się słońce i morze“.
W temże muzeum i bodaj w tej samej sali prześliczna postać młodzieńca. Rzecz uszkodzona, bowiem brak obu ramion, ale nie zmniejsza to, nie obniża wrażenia. Raczej przeciwnie. To tak, jak z ową przesławną Nike Samotracką w paryzkim Luwrze: jakiś przedziwny urok właśnie w tem się zawiera, że to jakby fragmenty niedostępnej, piękniejszej nad wszelką o niej myśl, całości; że to objawienia częściowe śnionych, a niewyśnionych nigdy światów.
Marmurowa, naga postać owego młodzieńca wyrażona w ruchu jakby wstępującego pod górę. Ale niema w tem wysilenia, tylko tęsknota. Twarz bardzo piękna, głowa wzniesiona i lekko w tył odgięta; we wszystkiem owa tęsknota. Bynajmniej nie gorzka: nie ta szarpiąca, ta straszna; nie nasza... O! nie nasza. To jest tęsknota w słońcu. Inaczej nazwać nie można. W pełni słodkiego blasku. Prawdziwie boska. Bowiem bóg olimpijski tęsknić jest zdolen, ale taka tęsknota, ta jego tęsknota — nie boli. Jednakże jest, ażeby była twórczość.
Dlatego ciebie, który dziś patrzysz, pomimo owej wielkiej słodyczy, przeszywa coś, do głębi przenika. Odczułeś prąd i tchnienie wiekuistej, tworzącej, niespracowanej duszy.
Jako Posejdon, bóg młody z błękitnych Jońskich i Egejskich mórz, tak wyniknęła w przestrzeniach czasu, żywota i światła, owa — niepowtórzona już nigdy radość ludzkości — Hellada!
I uczuła w sobie, nosiła w sobie, piastując, a rozwijając większe, silniejsze niźli gdziekolwiek i kiedykolwiek pragnienie piękna, prawdziwie boską tęsknotę. Dlatego też i przez to stała się sama nieśmiertelnym i już umocnionym na wieki przedmiotem tęsknoty wszystkich czasów, promienną wyspą na oceanie dziejowym, błogosławioną wyspą, nieprzepłaconem wspomnieniem.
Jest to jedyna w swoim rodzaju i w całym świecie pospólna własność i prawowite dziedzictwo wszystkich ludów. A więc i dzisiaj dąży się do tego kraju jako do czegoś, co rodzone. Dla głębin duszy niezaprzeczenie rodzone.
Tam — na wschodnio-południowym krańcu naszej wieloplemiennej i ciągle zwaśnionej Europy leży ta mała kraina w tęczowym wieńcu skał i nad morzami, których błękitu nie wypiją nigdy żadne najbardziej chciwe i zachwycone oczy.
Jakże daleko do tego kraju, gdy się jest w środku sarmackich, polnych ziem. Jakże daleko! A przecież dąży się nie jako do czegoś, co cudze.
Tylko — rozpoczynając tę drogę, wychodzi się z ram współczesności naszej. Dziwne to, a prawdziwe. Można najzupełniej zatracić poczucie własnej, teraźniejszej epoki. I zatraca się; mgłą przysłonione są granice wieków.
Stało się tak, bo wszakże nie jedziemy „coś zwiedzać“. Ani porównywać, ani nawet oceniać. Tu jest pielgrzymka w całem znaczeniu tego wyrazu. Dążymy — aby stęsknioną, ludzką duszą dotknąć się bezpośrednio wspomnień nieprzepłaconych i brzegów błogosławionej wyspy, zachwyconego bytu. A wyspa owa przecież na oceanie czasu.
Utrzymuje się to wyjątkowe usposobienie z powodu bardzo mizernego zainteresowania się dzisiejszą Grecyą, jej obecnymi mieszkańcami, obecnym stanem. Właściwie zainteresowanie się jest żadne. Nowożytne Ateny to nie Roma, żyjąca ciągłością wieków; zawsze wielka, zawsze skarbnica, bijące rozmaicie ale bez przerwy źródło.
Nic podobnego w krainie, kędy była Hellada. Przerwała się żywa nić tak dawno; zakończył się w sobie, zamknął i stężał cudowny świat. A potem strasznem brzemieniem zwaliły się jedne na drugie hańbiące wieki niewoli. Wyjałowiły glebę, wyżarły wszelki dobytek ducha.
Dziś nic!
A raczej nic wspólnego między tem nowoczesnem, jeszcze małoletniem, i niewyraźnem państewkiem, a Helladą. I kto objawienia Hellady przyszedł tu dotknąć stęsknionem sercem, ten dla dzisiejszej Grecyi pozostaje tak obojętnym, jakoby jej zgoła nie uznawał, nie widział.
Płynie się szafirowym gościńcem Adryatyku...
Niewysłowione są dni i noce na morzu; niewysłowiony jest żywioł-ojciec, z którym gdy dusza obcuje, nalewa się do niej, jakby do wielkiej muszli, pełno tajemnych, a niewyczerpanych już szeptów i szumów.
Jak ta powierzchnia pod słońcem blaskami srebrnemi gra! Od granic horyzontu i linii wzdętej, ruchomej, żywej, po pochyłości stacza się ku twym oczom nieporównana rozlewna rzeka, najsłodsza, upajająca toń. Głosami srebrzystej radości pod słońcem śpiewa morze.
W stronie przeciwnej, gdzie tak prosto nie uderzają promienie, przestrzeń stała się niezgłębionym szafirem, przepaścią rzeźwych, leciutko wyniosłych, przepływających fal. Wyłania się z tych bezkresów oddech wilgotny, wielki, niewychwalonej nigdy świeżości i mocy.
Jest cichy szum, nawet w najcudniejszą pogodę.
Gdzieś na otchłaniach potrąciły się zlekka fale; następują kolejno kaskady słodkich zlewów. Na dalekościach, ale rytmicznie bliżej i bliżej. Załamały się w jednym kierunku, wnet pojawiają się w drugim, płyną. Cicho. Ale to szepce ogrom, więc przytłumiony głos ten posiada przenikający do trzewiów szmer nieskończonych rzeczy.
Jest to wieczyście rozparta i pracująca pierś morza.
Jakże lśni, i goreje, i raduje się boskie słońce! W prześwietlonem, srebrnem powietrzu dokonał się czyn cudowny: wyszła dusza człowiecza z obrębu ciasnej piersi, z powijaków wspomnień i troski, z więzów własnego bólu. I popłynęła jak ptak nad nieskończonem morzem pod nieskończone niebo. Białemi, szerokiemi skrzydłami w ulewę promieni bije; szczęśliwy lot; radosny, wolny ptak.
I tam — ze słońcem oko w oko uczuła nagle, że nie jest duszą „jednego“, ale „każdego“ i „wszystkich“. I poczęła się tembardziej radować za „wszystkich, którzyby tego chcieli“.
Jakże lśni, i goreje, i wielkie cuda sprawia niewyczerpane, miłosne, prawdziwie boskie słońce.
Wieczorem, kiedy po słodkim zmierzchu całkowicie odjęta jest pieczęć światła, otwierają się głębie głosu, poczyna mówić morze.
Albowiem zgoła odmienne są szumy dnia i nocy.
Od świtu aż do zmierzchania zostaje morze pod władzą króla — blasku i królewien — barw rozmaitych. Kolorami grać musi i odpowiadać niebu. Stłumiony jest plusk pod przepychem niezrównanego szafiru.
Ale teraz westchnęły oswobodzone, olbrzymie, tęskne piersi.
Od pierwszych, najpierwszych chwil stworzenia, morze w sobie posiadało tajemnicze, niezmierne słowo. I wypowiada je zlewem szumów tak — noc po nocy przez wieki całe, przez wieków setki, przez niezliczone okresy.
Słuchaj: duszo człowiecza.
Jest prawie zupełnie ciemno. Tylko bieleją na łkającej powierzchni rytmiczne bryzgi pian.
Z dalekości, z przestrzeni przychodzi nieukojona skarga. Cała nieśmiertelność w tej skardze i wieczysty szloch.
Słuchaj, teraz będzie odpowiedź.
Podnosi się... Czy od wnętrzności ziemi, czy jeszcze głębiej — ze trzew wszelkiego żywota i czasu?
Wstało.
Jest jako coś nieobjętego w wymiarze, a wobec czego zanika każda wielkość.
Słyszałeś?
Żaden zmysł nie pochwycił; utonęły wszystkie odrazu. Były chwilowo obrócone w nicość, nietylko w proch.
Przylgnęła dusza ludzka w żałobnym jęku do swego ojca, do świętego żywiołu.
„Jakąż odpowiedź twoja, nieukojone morze?“
Wzdyma się plusk i opada; na głębiach żywie słowo; nie umiesz wyrozumieć, człowieku! Przychodzą dziwne myśli; szepcą zdumione usta: „Co mnie, a tobie, morze? Co tobie do mojej duszy, która wszakże ze mchów i ziół gdzieś wynikła, z żywicznych pni sosnowych — daleko w ciemnym boru! Z roztoczy polnej ziemi“...
I zjawiły się majaczące obrazy.
„Że niegdyś, niegdyś było Sarmackie Morze. Niemal żadnej skały — wyspy nie nosiło na sobie; przelewało się z południa na północ nieskończenie rozpętane, swobodne.
Huczało w długie noce.
Pamiętasz słony oddech? Poznałbyś najwyższą pieśń upojenia, głos onych rzeczy, które się mają narodzić?
Z morza...
Lecz przyszedł czas, że się cofnęły owe sarmackie wody. Została płaszczyzna, przedziwny obszar dla wiatrów i szumów, dla tęsknot i pragnienia. I wszystko co na niej potem wyrosło, miało w sobie coś ze łkających poszeptów mórz.
I dusza tego ludu porywała się zawsze w jakimś nieprzemożonym oddechu. A dzieje ponad tym krajem przehuczały jak najstraszliwsza oceanowa burza, rozpadły się w bryzgi pian...
A na roztoczach tak samo i to samo pozostało utajone słowo bytu.
I upojenie rzeczy, które się jeszcze narodzą.
Szukaj, ażebyś wyrozumiał, człowieku.
Potem zachodzi mgłą ta wizya i wszystko z nią połączone — znika.
Wobec wiecznego głosu poczucie wiecznej duszy. Już się nie pytasz: „Zkąd to?“, albo „Jakim sposobem?". Zatopiły się oczy w ciemną, szumiącą zawsze przestrzeń. Wszystko stało się zwolna jedynie wrażeniem słuchu. Szum ponad głową twoją. Otoczył cię i ogarnął. Roztworzyło się wnętrze szeptów i zamknęło wzwyż ponad tobą. Jesteś jak krzyk, który upadł lecący na dno morza. Przedzierasz się sercem przez nieskończoność otchłani. Aż tam, gdzie za obrębem globu, nie! za obrębem tysiąca współpowołanych globów, przeczuwasz opasujący pierścień wiecznej potęgi, twórczości, która z niczego wywiodła życie.
I wtedy mówisz do Niej jednem, niewysłowionem tchnieniem: „Boże“.
I wybłysła na chwilę ta prośba, już zaraz potem nieujęta dla samego ciebie:
„Daj słowo prawdy w posiadanie mocne — i nietylko mnie. Albowiem jestem z wielu, a wszyscy jesteśmy, abyśmy kiedyś mieszkali w Tobie, czyli w Duchu i w prawdzie“.
Taką bywa historya duszy ludzkiej na morzu.
Pierwsze objawienie się Grecyi jako krajobrazu na dzisiejszem Korfu, starożytnej Korcyrze.
Wstał wiatr nawet dosyć gwałtowny.
Ale niebo jest bardzo, niepokalanie czyste, więc pod tem niebem kołysze się morze głęboko, ciemno błękitne, nieledwie granatowe. Na przestrzeniach zrywają się fale, jakby rumaki Posejdona. Każda do pewnego poziomu wyrasta w tym swoim przepysznym, granatowym kolorze, a potem gwałtownie słupi się wzwyż, wyciąga; nagle prześwietla się w słońcu cała zielona, i jeszcze wyżej, i jeszcze naglej, z szumem i krzykiem rozpryskuje się w białe piany.
W porcie jest znacznie ciszej.
Spojrzyj: dokoła masz wieniec skał.
Nie są-ć to już wyniosłe, ale spokojne w linii, styryjskie lub dalmatyńskie pobrzeża Adryatyku. Tutaj każda ze skał jest indywidualnością, jest sobą. Wyodrębnia się, sama przez siebie mówi. A chwilami grają wszystkie powiewnym napływem kolorów. Lekko różowa, lub czerwonawa, zawsze omglona, subtelna barwa. Czasem przewija się wątły błękit jak zmierzch łagodnie siny.
Na wyspie ogarnia słodycz południowego powietrza. Tu i owdzie kołyszą się palmy, ale zrzadka i wyglądają na przybyszów, nie na mieszkańców; wyglądają na gości.
W zamian jest całe bogactwo innej roślinności, która narazie wprost oszałamia człowieka z północy.
Za miastem, w okoleniu szarych, kamiennych murów ciągną się ogrody, ogrody, ogrody. A drogi pomiędzy niemi wązkie i kręte. Zwieszają się poprzez mury jakoweś gąszcze, jakieś cudowne sploty; czasem wybuchnie gdzieś krzew osypany całkiem błękitnie albo różowo.
Wielkie wrażenie sprawiają po raz pierwszy widziane drzewa oliwne.
W tajemniczej, nawpół trwożnej, a nawpół słodkiej czci dla imienia „Góry Oliwnej“ rozwijały się niegdyś w dziecięctwie nasze dusze. I teraz wyłania się z głębin myśl o tej nocy największej, jaka kiedykolwiek była.
Jest na południu od dzisiejszego miasta Korfu gościniec, wiodący do miejscowości, zwanej „Canone“, a z której oglądać można wysepkę „Pontikonisi“. Wzdłuż owego gościńca na lewo położone łagodne wzgórza: rosną na nich ogromne, stare, rosochate oliwne drzewa.
Powiewny szum wązkich listków przenika cichem wzruszeniem.
Z miejscowości „Canone“ widok na nieskończenie spokojną zatokę „Kalikiopulo“.
W starożytności podobno był to znany i ważny port wojenny. Czas zrobił swoje: dziś na tych wodach niezamącone ukojenie.
Na gładkiej, przezroczystej tafli wysepka. Powiadają, że natchnęła ona Böcklina myślą stworzenia „Wyspy zmarłych“. Łacno wierzy się temu, patrząc.
Wśród niezmiernego spokoju czystych wód skalisty, szczupły występ, na którym rosną, jakby idące w górę, cyprysy. Jest cisza i najdoskonalsze, o jakiem pomyśleć można, odcięcie od całego świata.

II.

Droga z Patras do Aten poprostu wżera się w pamięć. Można to potem wywołać sobie przed oczy w każdej chwili, plastycznie i z całą mocą kolorów. Ale bo też się patrzy z natężeniem, jak chyba nigdy w życiu.
Jedzie się nad błękitną smugą wązkiej zatoki Korynckiej.
Po tamtej stronie — skały. Występują poszarpanym łańcuchem na jasnem tle nieba, odcinają się silnie od jasnej tafli wód.
Ponad linią toru kolejowego tak samo skały. Oddalają się kiedy niekiedy w głąb lądu, i wówczas ku błękitnemu morzu ścielą się urodzajne dolinki. Gęsto, jedne za drugiemi — winnice, albo sypnięte tu i owdzie gaje oliwne. Zdają się biedz przed siebie ku brzegom morskim te rozłożyste, szaro-zielone drzewa. Nie są, jak na Korfu, wspaniale wysokie. Trochę krępe, szeroko rozwidlają konary.
Mignęło po nich spojrzenie nasze. Ogarnia już nowe, biegnące, drzewne kępy. W pośpiechu dalej i dalej...
Leci obok spojrzenia myśl półświadoma, że one, te oliwki z szarawej, posrebrzanej zieleni — do naszych wierzb podobne.
Urodzajność pobrzeży słabnie; coraz większe przestrzenie zalegają zbocza skalne, jałowe; skąpą i do otwarcia trudną staje się macierz ziemia.
Zamigotało w słońcu skupienie budynków kamiennych, białych. Wysunięte to jest śmiało ku morzu.
Korynt.
Aliści nie ten dawny. Ślady starożytnego miasta znajdują się o sześć kilometrów dalej w głąb lądu. Tutaj nic... Przeniosła się tylko do nowego siedliska nazwa stara.
Poza Koryntem, w niewielkiej odległości, na lewo od toru kolejowego, zwierają się wysokie pobrzeża, znacząc koniec kanału. Okolica piętrzy się kamienista, biała; zbocza usłane żwirem; rzadko, coraz rzadziej siedzą oliwki, częściej pinje.
U góry przejasne, niezgłębione niebo.
Chciałoby się tu zostać przez chwilę w wielkim spokoju, przylgnąć piersią do białych kamieni, słuchać. Możeby się odczuło duszą, jak z ziemi mówią — wieki...
Nagle po prawej stronie błysnęło rozlewem szafiru. Znowu toń. Widać zatokę Sarańską... Jakże ukochana jesteś przez błękit mórz, ty, Hellado!...
Jedziemy niedaleko brzegu.
Wśród kamienistej roztoczy ukazała się jeszcze odległa Megara. W białem świetle bezdrzewne, białe, skupione, o płaskich dachach miasto. Zda się, nigdzie zieleni. Widzimy gród w oddali na prawo, ale tor kolejowy zwrócił się raptownie, więc przy zbliżeniu Megara ukazuje się nam po przeciwnej, lewej stronie.
Dziwnie kołacze serce od dźwięku tych nazw — tak znanych...
Pociąg bieży; występują i giną coraz to nowe kamieniste i jasne zjawy; można się zapamiętać w patrzeniu, można zapomnieć, w jaki sposób jesteśmy unoszeni; zostaje tylko wrażenie śpiesznego ruchu. Zaszumiały mijane drzewa; przelotnie chwycony słuchem szum przejmujący, głęboki: Eleuzis...
Jakże kołacze serce od dźwięku nazw tak ogromnych... Imiona! imiona!...
I dlaczego przecie — to wszystko? Skąd w nowoczesnej, dalekiej duszy taka skala wzruszenia? Błogosławiona wyspa? Cha, cha! Na niezgruntowanych odmętach niedoli. Na barkach krwawego niewolnictwa świątynia marmurowa... Wzniosła się przed wiekami dziecinna radość ludzkości na pominięciu albo niewiedzy tylu rzeczy.
Prawda! Ale także, jeżeli ma być obniżeniem i urąganiem, nieprawda! Cudowna w egoizmie swoim jest pierwsza, żywiołowa i niepowrotna młodość. Wiosenne oczy, jeśli nie rozdzierają mroków dalekich, to nie wiedząc, że istnieją podobne rzeczy, rozkoszują się kołem promieni — i nie kłamią. Bardzo młode dusze są same sobie pełnością, upojeniem i szczęściem. I nie kłamią.
Żywiołowy, wiosenny pęd życia. A jeno, że powrócić do tego — już nie można.
Więc spracowanym i rozdrażnionym tak bardzo duszom zestarzałego świata służy kojące prawo — kochania Jedynej Wyspy na wielkiej toni czasu.
Po zboczach coraz bardziej jałowych rosną już tylko agawy. Spieczona i biała w słońcu leży jego nieśmiertelna kochanka — Attyka.
W pobliżu miasta przybywa trochę zieleni; znów tu i owdzie oliwki, potem winnice. Oto już gdzieniegdzie podmiejskie zabudowania i szerokie, wysadzane drzewami drogi.
Gdyby wiedzieć, w którą wychylić się stronę, można by już stąd, zdaleka, zobaczyć — Akropolis.
I możnaby w przebiegu zatrzymać oczy na nagiem dzisiaj i smutnem wzgórzu Kolonos... Ale gdzie szukać, tego się jeszcze nie wie.
Chwila przybycia...
Tak, to jest jednak niezaprzeczenie — Wschód.
Z wrześniowego nieba leje się światło, któreby trzeba nazwać, używając niezastąpionego określenia: une lumiére crue. Zaiste, bezwzględne, srogie światło. W jego powodzi białe o płaskich dachach domy wydają się rozstawione szeroko. Pomiędzy nimi przestrzenie bezdrzewne, pełne białego piasku i kurzu.
Dalej w głąb miasta zwierają się ulice. Ale nie o nich mówić będziemy, nie o tem wszystkiem, co nosi nazwę dzisiejszych Aten, a z pierwszego pozoru wydaje się skojarzeniem wschodniego niechlujstwa z pseudo-cywilizacyą Zachodu.
Przecież — nad zgiełkiem nieznośnych ulic wyniośle panuje, na tle powietrznem stojąca, ujrzana teraz odrazu zachwytem wzroku i duszy, owa skalista, smutna, nieporównana wyżyna, a na niej przeczyste, wprost zjawiskowe kolumny Partenonu.

Trzeba iść na Akropol w złote południe tutejszego dnia wrześniowego, w południa blask i żar. Kiedy się prawie nie spotyka turystów z czerwonymi „Baedekerami“ w ręku. Kiedy nikt tak bardzo przeszkadzać nie może. Trzeba się energicznie, a krótko opędzić napastującym przewodnikom, przekupniom kart widokówek i pamiątkowych kawałków marmuru, słowem — wszelkim szubrawcom natrętnego rodzaju.
Potem, gdy się już jest za bramą, nastaje pożądany spokój. Brama, tak zwana „Porte Beulé“ od imienia Francuza, który ją odkrył. Nie jest to miejsce wrót starożytnych, które, zdaje się, leżały nieco poniżej.
Oto wznosi się wprost przed nami przedziwna białość, rozigrana w złotych połyskach słońca. Wiodą ku Propylajom ogromne marmurowe, tu i owdzie poobłamywane schody. Były one, jak się zdaje, zbudowane w czasach późniejszych (w pierwszym wieku po Chrystusie), ale z materyału dawnego. Krom schodów wszędzie, po całej spadzistości, odłamy głazów szarych i marmuru.
Wstępuje się wolno, wolno... Widzi się coraz bliżej nad sobą wielkie, doryckie kolumny Propylajów.
Nim się do nich doszło, jest przerwa, rodzaj wązkiego tarasu. Zatrzymałeś się tu, człowieku, i obróciłeś twarzą ku przebytej drodze... I — naraz nie jesteś już panem oczu swoich, bo odjąć ich nie możesz od cudu, od lekkiego zjawiska w powietrzu, od jasnej, maleńkiej, niewyrażenie ślicznej świątyńki Niki.
Stoi od nas, tak obróconych na lewo, na potężnym, głęboko w dół sięgającym bastyonie. Ale raczej nie stoi, unosi się, przedziwna, rozmiarami tak drobna, a boska. Widok od krużganku świątyńki — hen! w przestrzeń, że lecą jak ptaki oczy, aż gdzie błękitnieje Pireus. Przeciwległa świątyńce Pinakoteka, ongi wewnątrz tak świetna, dziś naga.
Ale nie będziesz tego wszystkiego szczegółowo rozważał. Za tą najpierwszą bytnością nawet nie będziesz wszystkiego widział. Nie porachujesz sześciu frontowych, doryckich kolumn głównego portyku Propylajów; nie będziesz wymierzał miejsca, gdzie stały wewnętrzne kolumny jońskie. Nie zapamiętasz, którą z pięciu bram, dzisiaj pustych otworów, wkroczyłeś w przestrzeń świętą i zdumiałeś się do dna serca przed majestatem Partenonu.
Ściele się olbrzymi dziedziniec, wprost zasypany odłamkami i gruzem marmurów. Leżą kapitele, i podstawy posągów, pozostałości ołtarzów.
Jak tego — strasznie wiele!
A słońce po białych przestrzeniach gra...
Ku środkowi, chociaż nieco na prawo, dziewiczy Partenon.
Nie obalony w zewnętrznych kolumnach i ścianach swoich, lecz pod niebem błękitnem otwarty, z ozdoby wszelkiej ogolony, pusty i jasny.
Jeszcze niewymownie piękny onym dostojnym szkieletem swojej chwały i krasy.
Patrzysz.
Długo, długo, długo.
Poczęło cię owijać jakieś niepojęte poczucie rozedrganej w słońcu białości i ciszy.
Potęga obalonych marmurów mówi do ciebie niesłychanemi słowy. Zrodziła się w tej przestrzeni jakby pieśń wielu świateł i oszołamia ci duszę.
Podniosłeś ręce do oczu. Pod zamknięte powieki napływa krótkie, jak błysk, objawienie.
Oto wszystko, jak było.
Zaludnił się święty dziedziniec lasem niepokalanych posągów. Wysoko, wysoko, na postumencie wyniosłym, aby widzialna była stęsknionym oczom aż z morza, stoi olbrzymka, Atene Promachos. Przywrócona jest świetność przybytku dziewicy, Partenonu, na jego frontonach po dawnemu jaśnieją w prześlicznych ugrupowaniach olimpijskie, pogodne, szczęśliwe bogi...
Hej!
Cicho...
Jesteś wśród ruin, pod złotym żarem słońca...
Było, było...
Powinien się od tego wyrazu podnieść ogromny smutek...
Aliści co się dzieje?
Oto z głębiny serca, wbrew wszelkim oczywistościom, promienny wybuch, krzyk wiary w dobro i szczęście. Z tego przyrodzonego źródła optymizmu, jakiem jest każde naprawdę polskie serce, dobywa się moc przekonania, że skoro ludzkość już raz w przestrzeniach czasu umiała wytworzyć sobie taki czar, takie arcydzieło życia, to niewątpliwie jest możność osiągnięcia tego kiedyś powtórnie, a jeno w olbrzymiem pogłębieniu i spotęgowaniu.





AREOPAGOS.




Lekki wiatr powiał od strony morza. Godzina była już przedwieczorna, na wschodzie niebo chłodło, nasiąkając stopniowo seledynowym, a później srebrzystym tonem. W pośród skalistych złomów pagórka szeptał wiatr.
Słońce, które w południe stoi nad Akropolem, stoczyło się oddawna za wyniosłości Pnyxu i wzgórza Nimf. Daleka błękitna linja pirejskiego portu migoce ostatnim gorącym błyskiem zachodu. Jeszcze dalej kędyś na wodach topi się złota głowa.
Nieporównane zjawisko Akropolu znalazło się teraz w uspokojonem przestworzu, na tle stygnącego nieba. Ochłodły z żarów dziennych przedziwne Propyleje i wyżej ponad niemi majestat Partenonu. Niepokalana czystość zarysów występuje w przestrzeni jak utrwalony cud...
U podnóża, obiegający boską skałę, w należnem uniżeniu, w białawym prochu — gościniec, przy którym na stokach sztywne, zakurzone agawy siedzą. Dwa rzędy akacyi podniosły się w samym dole i wyciągnęły, odprowadzając oną białą drogę ku miastu.
Cisza.
W obliczu Akropolu pagórek. Samotny i pusty. Od wzgórz zachodnich poniżej, a przecież ponad nie stokroć większy.
Jedyny, który nie zgniecion majestatem kolumn patrzących w świat. Niemal do stóp im rzucony, a jednak stwierdzający się nieskończenie.
Smutny.
Okrągławy, ciemny grzbiet wzniósł się twardo; po zjeżonych głazach przeciąga oddech wiatru.
Coś straszniejszego bywało tędy i zmiotło życia ślady, nieubłagane tchnienie czasu obnażyło skalistą głowę. Jako pustkowie stoi Areopagos. Aliści w tem obnażonem zjawisku jest dla serca ludzkiego niewysłowiona, tragiczna waga.
Zwalon ciężar posępnej, wieczyście surowej bryły.
Właśnie jakby na serce ludzkie...
Szarzeje.
Słodka, srebrzysta szarość: powolny zmierzch nie pochłania zarysów Akropolu, a tylko przyoblekły się one, te nieśmiertelne kształty, w ciche złudzenie snu. Tajemniczą myślą tchnie jawa, gdy obleczona w pozorny sen.
Dźwignijmy się natężonem pytaniem; poznamy, że kolumnowe zjawisko patrzy.
Świadek to jest i widz jest niepomiernego znaczenia, zgoła najdostojniejszy, przewyższający chwałą nawet ów lud ateński, ludów lud, który siadał na zboczu świętej góry, w rozwartym ku błękitowi nieba i ku nieskończonej pamięci — teatrze Dyonizosa.
Tragedya rozegrywać się będzie, godna takiego widza.
Chór z wiekowych strof, antystrofy jak wieków echo, maski rzeźbione przez ciąg człowieczego bólu. Rozegra się tragedya: prosty i zwięzły najgłębszych rzeczy tok.
Areopagos orkiestrą i sceną.
Wzdycha wiatr w rumowisku srogich, ciemnych kamieni; w nierówne linje łamana jest powierzchnia wzgórza, a tu i ówdzie, powyżej i niżej, kute w skale podstawy: dla ołtarzów, które zniszczały, dla bogów, których oddawna niema.
Zagasło przemijające światło jednego dnia. Rozegrywanej tragedyi gwoli zapali się słońce nieprzemierzonych, tajemnych spraw...
Widzicie słodycz blasku? Sączony jest przez mgłę; spłynął uspokojeniem na krwawe oczy duszy.
W orkiestrze szumi wiatr, zwiastun nadchodzącego chóru.
Oto już blisko; oto się wzbiły szepty jakby rytmiczne odgłosy śpiesznych kroków...
W skalistem łonie skarb leży, świadomość wszystkich kolejnych dni, bo niestarganem świadectwem wsiąkała obecność każdego z nich. W skalistem łonie zawarty, zgłuszony, echowy świat; z jego nagłych przejawień uwita dusza, którą żyje Areopagos w tragicznej przypomnienia godzinie.
Wzbiera tętno i rośnie; zaszemrało, wstał jęk. Tysiączne czucia zagrały tysiącami przeróżnych brzmień. Chyżej, szerzej, donośniej; zlanie tonów, pieśń, śpiewny zgiełk; rytmiczne odgłosy śpiesznych kroków: chór do orkiestry idzie.
Rozsunęła się wielka zasłona — czasu.
Widzicie błękitniejące w powietrzu smugi? Dymią się zlekka czczonych bogów ołtarze: Woń jest dokoła, rzeźwości powiew i wiosny. Patrzajcie, którzy możecie, bo oto tragedyi wstęp — szczęśliwy.
Jakie świetliste niebo, jakie na ziemi rozradowanie barwy; jakże cudowne są bogi ludu tego!
Nigdy ręka obłędna nie ulepiła potworu, przed którymby się ugięło błędne serce. Nie było wielogłowych, lub mnogoramiennych; nieludzkich nie było. Wszystkie na miarę wyśnionej piękności — człowieka. Trwał moment w dziejach świata, gdy człowiek w ludzie ateńskim uczuł się boskim i wyrzeźbił sam siebie.
Przeminął jako moment.
Śpiewa chór. Brzmiącem pluskaniem wód Egejskiego morza, rozdęciem żaglów, które idą ku Troi.
Jakże prosty tok rzeczy rozegrywanych na podsłonecznej scenie. Półbogów śmiałe zamiary, każdy z nich godzien wziąć sławę na Olimpijskim szczycie; czoła są w świetle, piersi oddechem wiatrów dyszą, stopy wparte o ziem. Zda się, niemasz różnicy: młody bóg się weseli młodem szczęściem człowieka; ta sama wartkość i pęd, i śmiech, i gniewny ból; współżycie nie zadziwia nikogo. Prostota spiżowych głosów pełna, pod słońcem dźwięczy spiż, — Upojenie.
Zaś ci, niedosyć, o duchu rodzący tragedyą swoją?
Którzyście chcieli widzieć, obejrzyjcie się za gasnącym wstępem „szczęśliwym...“.
Śpiewa chór. Prometejskie to są wołania, wicher wstający z przestrzeni świetlistych pól. Ludzki bóg, boski człowiek, nacieszył się sprężystością członków toczonych, nasycon jest pięknem kształtu. Zapragnął w sobie samym przerosnąć wszelkie ograniczenie.
Zaznaczyła się na jedną bolesną chwilę różnica, przedział Olimpu od ziemi. W tej samej chwili bunt targnął obrębem niebios dawnych, nie ostoją się władne siły. Męczeński Prometeusz mocen obalić Zeusa: a sam nieśmiertelnym będąc, wie, że nie zginie.
A przeto bogi zrodzone z zarannej myśli greckiej uczynią pakt z człowiekiem.
Witaj, Pallas-Athene, gościu nasz na skalistem wzgórzu! Z czem przychodzisz, Mądrości? Wicher zażegnać, aby nie zerwał gwiazd? Skierować w piersi, we własne piersi nasze.
Po raz wtóry lud ludów ma uczuć boskość w sobie.
Zakołysały się zgromadzone chmury; oto rozpływać się będą w wolnym rytmicznym ruchu, aż zajaśnieje głębsza niźli ongi pogoda. Tętno poruszeń wymierza wielka myśl.
Oglądajcie na wyżynie Areopagu kute z kamienia ławy; dostojny lud zasiadł miejsca i uprzejmem wejrzeniem, a królewskością serc raduje się gościowi, Pallas-Atenie.
W pośrodku jest Orestes.
Nieszczęśnik, którego winy nie mogły rozplątać, ani zniweczyć, ani osądzić — bogi.
Przerażający niedolą grzech Orestów Pallas-Atena oddaje na sąd ludu...
I stało się. Zawarte porozumienie. Niech się święcą bogowie białością marmuru całowanego przez usta słońca. Niech trwają nad ołtarzami w niebieskiej dymu mgle.
Dla nich krew jałówek i byków, ofiara mleka i wina. Aliści odebrana im władza najwyższa rozeznawania i sądu dusz.
Dokonało się to przesunięcie wśród głębokiej pogody, kiedy po chmur odejściu widnieje przestworze spokojne, niezmącone, dalekie...
Wielkim obrotem twórczej myśli posiadł człowiek tragiczną potęgę nad samym sobą.
Nie odrazu przejawia się tragedya. W obrębie Areopagu zasiadają sędziowie, a lud przy zmienionych ołtarzach „po przyjacielsku“ pali bogom ofiary. Mądrze i górnie poczęte wszystkie sprawy.
Spoglądaj życzliwa z wyżyny Akropolu Ateno-Niko, Ateno-Promachos i ty najcudniejsza, wyrzeźbiona z kości słoniowej Ateno-Parthenos, dziewico.
Zaiste, sąsiedztwo wzajemnie godne siebie.
Nigdy jeszcze Heleńczyk nie czuł tak wielkiej, słonecznej, słusznej dumy. Oto umie czcić bogi, które utworzył dla się, a osądzi się sam...
Jednakże w tej osiągniętej chwale poczyna się wikłać tok rzeczy... Może dlatego, iż zstąpił tak bardzo wgłąb?...
Trylogii ostatnia część. Chór śpiewa.
Zaliż to jeszcze śpiew? Niesą-ż to raczej wydarte z trzewiów łkania?
Orestesowy lęk, gdy mu włosy podnosił wicher grozy; Jokasty niezapomniany, najstraszliwszy, beznadziejny krzyk: biada! Cóż się tu stało na świetnej scenie życia? Dojrzewa tragiczny owoc wielkiego czynu.
Boskiem uczuciem było wziąć w dłonie bogatą duszę swoją i rzeknąć: „Nikt ponad tobą jeno mój własny sąd”.
Aliści za onem słowem natychmiast zstąpiło się w przepaść, w siebie.
Napadowi dostoi obrona, przed pościgiem ucieczka i kryjówka schroni, ale gdy we mnie sąd, któż mię ocalić może?
Ukazują się jakieś przerażające głębie; czarno... Chłód się wydobył i daleki jeszcze świst wężowy.
Wstrzymany dech, ciszy chwila...
Jest na północno-wschodnim stoku Areopagu stłoczenie głazów tak dzikie, jakby je tu zwaliła beznadziejność rozpaczy.
Ze szczeliny skalnej wychodzą...
A może ze szczeliny gdzieś na dnie duszy?
Wstrzymany dech, w żyłach krew lodowata...
Słyszycie świsty żmij? Czerwone oczy goreją nieskończonością dręczenia.
Erynie na scenę idą...
Któż nie wie, co potem być musiało? Kto nie widział Edypa podnoszącego ręce do oczu, które już odtąd światła nie ujrzą nigdy? Kto nie cierpiał z całym szeregiem przedziwnych postaci Eurypidesa?
A męka ich coraz zawilsza, długa.
Gdy człowiek Heleńczyk podobien słońcu wszystek świat opanował, odkrył jedyną nieprzejednaną rzecz — w sobie.
Gdy nie było ponad nim żadnego ograniczenia, wstała karząca władza — w nim.
Erynie wstały.
I ten jest tryumf tragiczny greckiego ducha.
Zaprawdę, wielkości do tego potrzeba było i wolności, jakich przed onym czasem nie oglądano w świecie.
Lud ateński wyznaczył Eryniom mieszkanie na stoku Areopagu.
Duma pokrywa ból.
Te są następne dzieje.
Aliści w splocie dojmujących męczarni wytwarza się samo przez się pytanie: za co?
Nie zawsze wystarczy tu z odpowiedzią sprawiedliwość, albo wysiłek myśli, albo wysiłek dumy.
Tok rzeczy pogmatwał się straszliwie.
Jeszcze raz się obraca, niewidzącemi oczyma patrzący poza siebie, król Edyp u wrót cienistych w Kolonos. Jeszcze raz się obrócił z tą ślepą pustką czerwonych oczodołów.
Wnet rozchyliły się przed nim gałęzie srebrno-zielonych oliwnych drzew. Zaszemrał listków szept, owionął miły chłód ostatniego schronienia.
A tam, poza nim, w obliczu złotego słońca, pozostała bez odpowiedzi skrwawiona dola.
Coraz chmurniejsze dzieje.
Poprzez twórczość Eurypidesa już się przewija cichem dźwięczeniem nieskończenie bolesny śmiech z bogów i ludzi. Równiśmy wy i my. Wielcy, a jako liście nieubłaganem tchnieniem niesieni. I my i wy.
Posępnem kwieciem zakwitło, które już dawno, korzeniami w samych początkach tragizmu tkwiło, — straszliwe zrozumienie.
Jako przestworze niezamącone, obojętne, jasne, a głuche, zarówno ponad głowami bogów i ludzi — Los.
A przeto odtąd jedynym jest ratunkiem twórczego umysłu mężny trud. Nie roztrąci bezlitośnej kopuły, jednakże pomiędzy nią a prochem ziemnym, pochłaniającym wszelkie ciało, rozwiedzie tęczowy czar, nieśmiertelny, niedorównany już nigdy potem: sztukę grecką, klejnot, marzenie, chwilę cudu...
Chwała ci niestrudzona duszo, skrzydłami bijąca ponad przepaścią bólu...
Aliści musiało jej bywać ciężko.
Musiał się wydrzeć krzyk; jeden, w zgiełku wydarzeń niedosłyszany, ale takiem wytężeniem — ostatni, że po nim nastąpić mogła tylko śmierć — albo objawienie nowe.
Bo oto w pomroku zapadających chwil przedzgonnych wyłaniają się jakoweś ramiona i ruchem niewysłowionej tęsknoty ołtarz stawiają —
Nieznanemu Bogu...
Skończona tragedya starożytnych ludzi.
Aliści nie odchodźcie, widzowie.
Nie wiecież, jako w kolejach żywota pomiędzy ujściem, a wytryśnięciem przerwy niema?
Ciemno.
A wszakże to nie przeszkadza, że rozpoczęły się znowu dzieje.
Jeden głos ludzki wypełnia wszystką scenę. Kto słyszał taki dźwięk niepodobny czemukolwiek uprzedniemu na ziemi? Brzmienie tego głosu gorące: płomień i ciężkie, niewypłakane łzy. Człowiek, który tak mówi, trawiony jest miłością i z powodu onej miłości — bólem.
Słyszymy; rozeszło się w powietrzu.
„Mężowie ateńscy, we wszystkiem was widzę jakoby najpobożniejszemi... Bo idąc mimo bogi wasze, nalazłem ołtarz, na którym napisano: Nieznajomemu...
Owoż tego, któremu wy, nie znając, służycie, ja opowiem...“
Oczy przywykają do zarannego zmierzchu; zwolna objęły tę drobną i wyniszczoną postać Pawła, który przecie mocarzem jest w nędzy swojej. Ku wędrówce spieszą się stopy jego; nie spocznie ani się kiedy nasyci. Opowiadaniem nieustającem mówić będzie o rzeczach zakrytych, a rozpękających się ku zrodzeniu. Słowa jego jak błyskawice, krzyk jego: ognisty słup ku górze. Drżą wzywające, otwarte, wyciągnięte ku przestrzeniom ramiona.
Możemy iść, widzowie.
Nieskończona jeszcze tragedya nowych ludzi zstąpiła z Areopagu; skrwawionemi stopami w świat poszła, w przyszłość brzemienną, w dal.





ELEUZIS.




Jest popołudnie wrześniowe, wonne, ciepłe i ciche. Siedzę na jakowymś obłamku schodów zniszczonych, które niegdyś biegły w czworobok przy ścianach wnętrznych wielkiego przybytku wtajemniczonych. Łokcie oparte mam na kolanach, a twarz w dłoniach ukrytą.
Błogosławione ciepło słoneczne ogarnia mię ze wszystkich stron.
Aliści jest jeszcze coś nad to cudniejszego.
Oto przez głowę moją i nietylko przez głowę, ale przez całą zasłuchaną istotę przelewa się nieustanny śpiew szczęśliwego morza.
Starożytna Eleuzis leżała na cyplu łagodnie w toń wysuniętym; fale tu wokół śpiewały, stanowiąc nieutrudzony chór.
Dzisiaj głos ich — tak samo — dobiega, przelewając się bez ustanku ponad cichą przestrzenią, zaścieloną obłamkami szarych kamieni i zwietrzałego marmuru.
Nad obrębem przybytku wtajemniczonych świeci przeczyste niebo. Ściany runęły oddawna i wicher czasu porozmiatał do ostatka ich ślady. Ocalały jedynie szczątki stopni w głazie wykutych i widzialne są gdzie niegdzie częściowe podstawy kolumn.
Od strony północno-zachodniej schody najlepiej zachowane przypierają do niewielkiego pagórka, na którym wznosiła się ongi miejscowa akropolis.
Na północ, wschód i południe przestrzeń dość znaczna, a pełna drobnych obłamków i prochu.
Eleuzis posiadała kilka potężnych zabudowań świątynnych oraz wielkie i małe propyleje; dzisiaj wszystko jednako, bowiem doszczętnie, zmiecione z powierzchni ziemi.
Mizerne chałupki obecnego miasteczka wsuwają się w obręb tych ruin; gromadka kur z cichem gdakaniem grzebie się wśród miałkiego rozsypiska marmurów. Od czasu do czasu powietrze przeszywa krótkie, przenikliwe gwizdnięcie pociągu, który bieży z Aten, albo do Aten.
A zresztą wielki spokój.
Powinno być bardzo smutno.
A jednakże tak nie jest. Albo raczej tutaj ten nieuchronny smutek minionych świetnych rzeczy wlewa się w jakąś przepaścistą i nienazwaną, a ukojoną świadomość i jakby krótka, rozełkana kaskada topi się — w oceanie.
Słońce miłośnie świeci.
Poprzez skupione palce i przymknięte powieki, już nie widząc, jeszcze widzę to wszystko: w cudnych, ciepłych promieniach leżące przestrzenne pustkowie, nędzę chałupek z brutalną ignorancyą tu postawionych, — kury grzebiące w pośród szczątków świętej Eleuzis...
To wszystko mam przed sobą w obojętności już dalekiego, odchodzącego spojrzenia.
Śpiew szczęśliwego morza ogarnia myśli moje.
U brzegów greckich morze umiało być — podobnie jak starożytny duch helleński — potęgą woli szczęśliwe.
Śpiewa mi teraz o dumnej słodyczy, którą tytaniczny wysiłek przy wstawaniu z głębiny na barach swoich jak srebro przelotnych pian podnosi.
Bowiem bosko jest umieć nad przepaściami rozwodzić błękit radosny sobie samemu gwoli! Śmieje się dostojny wysiłek, stwarzający dla siebie własnego szczęścia złudę.
Nie patrząc, wiem, że jest teraz przecudowna gra fal najsłodszych i zwiewnych, rozswawolonych odpryskiwaniem ku słońcu tysiącznych złotych skier.
Słucham i serce moje temu głosowi odpowiada z pokorą: „Tak, uwielbienia godnem jesteś, o morze, wespół z tą glebą, która w objęciu twojem leży. Bowiem wśród nas urodził się lud jedyny, świadomy stwórca takiego piękna we wszystkich dziedzinach życia, że zdało się ono wypełniać wszystko od początku do końca i cudna o nim legenda długo cieszyła świat.
A jeno lud-twórca w głębi swej rozeznawał, że to dlań jednak nie zasłoniło „początku ani końca“.
Niewysłowiona woli potęgo! Grek poczuciem boskiego umiaru i rytmu wyrzeźbił dla się pełnię widzialnych rzeczy. Zaroiła się od kształtów prześlicznych, zamigotała w potokach światłości i upojeniach błękitu. Trwała najdostojniejszym wysiłkiem utrzymywana, jakby tam pod nią tragicznej przepaści nie było...
Dopokąd żywie świat, nie zaginie podziw dla ciebie, Hellado.
Aliści oto ten podziw, chociaż rzetelny, stopniowo staje się we mnie jakoby wyspą na oceanie — pod odchodzącem spojrzeniem dalekiem. Rozlewa się naokół świadomość, dla której jeszcze nie naleziono nazwania w ludzkiej mowie.
Bo tu w Eleuzis nie miejsce na krótkie myśli postoje i względne stosunki rzeczy.
Uświęcone prochy w milczeniu działają władzą swoją. Wszakże musi zadrżeć przy dotknięciu się do tej ziemi cała istota człowieka.
Tu — w tajemnicy, za granicami stworzonej przez wolę piękności odbywało się spoglądanie w nieosłonione już niczem czeluści początku i końca... Tutaj z pod cienkiego pokładu gruzów i miału, z wnętrza tej tysiąckrotnie upamiętnionej gleby wołają ku nam męczeńskie dzieje Persefony, wszechludzkiej, wiecznej duszy.
Wydaje ci się, człowieku, żeś jest w skupionej, nieruchomej postawie, ze stopami wspartemi o tę ziemię, ale w istocie ty na niej sercem leżysz i słuchasz...
Od niej to sączy się w ciebie zdrój nienazwanej jeszcze wiedzy — i ciszy.
Tymczasem złote godziny dnia ubiegają ku wieczorowi. Czuję, że deszcz słoneczny dosięga mię już tylko ostatnim rąbkiem z ukosa, a oświetlenie w tem miejscu stało się chłodne i błękitnawe.
Śpiew szczęśliwego morza przelewa się w szum bezdenny, pełen rosnącej trwogi. Krokami zmierzchu, wrześniowa noc nadchodzi.
Wszakci to w tym miesiącu, w pięcioletnich odstępach odprawowały się Tajemnice...
Cicho jest; poszum morski stłumiony stał się i głuchy. Niedostrzegalny, jeno sercem wyczuty, przejawia się dreszcz ziemi.
W głębinach, i na powierzchni, i w chłodniejącej powietrznej atmosferze, akordami tajemnych, niewysłowionych łkań rozegrywają się dzieje bolesne Persefony, wiecznej duszy, która z łona macierzystej, przedstworzennej światłości odłamała się własnej żądzy porywem i widzialnego kształtu pragnąca, upadła w nędzę i w cieśnię, w ograniczonego bytu więzienie.
Teraz poprzez prądy powietrzne, i zatapiające mórz fale, i ciężkie pokłady ziemskiego mułu słychać rozpaczny szelest skrzydeł spętanych, nieukojoną przez całe wieki tęsknotę.
Cicho, cicho, skupiajcie się, władze myśli i czucia...
Oto doznaję nieomylnego wrażenia, że się jakiś cień wielki położył na mnie znagła; że ktoś olbrzymi przede mną i zarazem nade mną nagle staje.
Jeszcze przez chwilę mam zamknięte powieki, a potem zwolna otwieram i wzrok mój już wcale nie zdziwiony padł na przecudny rysunek stóp i kolan uwydatnionych przez plastykę fałd po mistrzowsku rzeźbionej szaty.
Zwolna, idącem w górę spojrzeniem ogarniam całość posągu.
Stoi majestatyczna, wszakże nie sztywna, dzięki przedziwnym refleksom i ciepłemu tonowi kości słoniowej. Rysy jej zaprawdę bosko spokojne j bardzo piękne. Oczy patrzące a nieobecne, jakie zazwyczaj u posągów bywają.
Ale oto nagle w tych oczach zapalił się żywy, ogromny ból.
Oto jest, jaką ją z głębi świątyni ukazywano wtajemniczanym u schyłku wtórej „świętej“ nocy.
Matka bogów, symbol przedstworzennej światłości, Demeter...
Bez zdumienia spoglądam, że stoi, majestatyczną stopą depcąca prochy dawno zniszczonych przybytków swoich. Na tle tej pustki j trwożnego zmierzchu tak oczywiście zjawiona i tak samo — jakby nie było bezpowrotnego potoku czasu...
Z wyrazistością zupełną widzę w szarzejącem powietrzu posągowość jej boskich kształtów. Przygina mię swym ogromem, aliści nie niepokoi, ani też miesza.
Zasię z tych oczu, w których zapalił się żywy ból, poczynam uczyć się wielu rzeczy...
W jakiejś chwili dotknęła się skroni moich, może nie bezpośrednio, jeno kierunkiem rąk. Przebiega mię dziwne poczucie wsączającego się cicho strumienia...
Na fałdach rzeźbionego „chitonu“ zamigotał świetlisty obrazek; załomy szaty stają się miękkie, podatne, nieledwie żywe, a zaś wpośród nich, tajemniczym tchem przesuwane palą się dziwne, maluczkie a plastyczne zjawy.
I tak w drobnem, ruchliwem, czarodziejskiem odbiciu ujrzały oczy moje drogę świętą z Aten wiodącą i pochód nocny z płonącemi żagwiami, z niesieniem posągu odrodzonego Dyonizosa, symbolu ofiary i zmartwychwstania. Wżera się wgłąb mych źrenic kształt i ruch, przelewanie się świateł i cieniów.
Potem na wyniosłości w otoczeniu drzew uciszonych dostojność świętych budowli, zamkniętych jeszcze i tajemniczych.
Otwierają się zwolna pierwsze ochronnych murów wierzeje.
Potem szereg scen cudnych, malowanych doskonałością ruchów plastycznych i przemiennem natężeniem wyrazu. Twarze o ustach zamkniętych, wszystkiemi rysami mówią. Żyją linje ramion i rąk.
Oto Persefona, dziewica we wdzięku wczesnej wiosny, wśród przestrzeni czarownych łęgów. Zerwała kwiat swej żądzy. Otwiera się głąb Hadesu.
Oto Demeter w smutku jesiennym przez puste pola i ucichłe gaje bieżąca. Włos jej wszystek rozwiany, a w oczach ból się zapalił, ogromny, niepocieszony, żywy.
Czy w przestrzeniach powietrznych, czy w głębi naszej potrząśnionej pamięci słychać jej głos żałosny, przejmujący, matczyny: „Koro! Koro!“
A potem wnętrze piekielne, ucisk ograniczenia, smętna powaga królowej śmierci, która ma przecież w swych ręku tajemnicę żywota...
A potem olśnienie, szczęście wyzwolin: zawrotny polot, światło wybuchające ze wszystkich stron, promienie, które przetapiają istotę, macierzyste łono odnalezione: światło! światło! światło!
Zaś w świątyni w Eleuzis ukazany wtajemniczonym ostatni symbol: wyrastający, złocisty kłos...
Usłyszmy natężonem przeczuciem słowa o kilka wieków późniejsze, rzeczone do uczniów w Judei, najdostojniejsze słowa o ziarnie, które „obumrzeć musi“.
Ale cicho! położymy sobie palec na uściech, jak to czynili uczęstnicy tajemnic, mijając się bez szelestu na progach przybytku Persefony.
Czy to już wszystko, o czemby wspomnieć tu należało?
Zanim noc całkiem zapadła, ożył na mgnienie ostatni moment chwały.
Niemasz pustki, ruiny, kolosalnego zjawiska posągu i mojej drobnej postaci.
Wznoszą się w pełnej powadze święte chramy Eleuzis. Dookoła szum drzew zaledwo już dostrzegalnych w gęstniejącym pomroku. Piętrzy się zwarta, potężna masa. Przytłumiony głos morza szumowi drzew odpowiada.
Posąg Demetry ukryty jest w głębiach świątyni, na miejscu uwielbianem przez wieki. Tam wykwintność kształtów rzeźbionych z kości słoniowej i zaduma królewskiego oblicza...
Od niepamiętnych czasów stoi ten gród w Eleuzis i niewzruszenie osłania odprawowane we wnętrzu swem tajemnice. Zasię od trzech stuleci również niewzruszenie spogląda na wzrost stopniowy niebezpieczeństwa, które go wreszcie wygładzi z oblicza ziemi.
Jest schyłek czwartego wieku nowej ery i panowanie Teodozyusza. Imperyum rzymskie, które się jutro rozpadnie, dziś jeszcze zdaje się dzierżyć pod sobą świat. A chrystyanizm, który przedwczoraj nie istniał, a wczoraj był odrobiną, rozkorzenił się wszechpotężnie po wszystkiem cesarstwie, zaś jutro je przeżyje.
Wzdyma się młoda siła, osiągająca nad światem panowanie.
Gród Eleuzyjski patrzał na to i trwał. Zdawało się, że na frontonie świątynnym leży jakowaś spokojna zaduma, świadcząca: „wiem o nieskończoności, w której się wszystko pomieścić może i zestroić...”
Ale oto wydany jest edykt cesarza Teodozyusza, nakazujący ostateczne zniweczenie starego obrządku i opróżnienie chramu. A potem przyjdzie zagłada...
Widzę w tę noc przedzgonną twarz ostatniego już hierofanta, ostatniego z tych Eumolpidów, którzy straż i kapłaństwo sprawowali w Eleuzis, przez długie wieki.
W wielkim przedsionku „Filona“ jest prawie ciemno. W świetle lampy zaledwo się wyróżniają zarysy dwunastu potężnych kolumn doryckich. W głąbi dwoiste drzwi są otwarte, za niemi „telesterion“ tonie w zupełnej nocy.
Migotliwy płomień pada na twarz hierofanta. Postać schowana w mroku, głowa widnieje, jakby się unosiła w przestrzeni. Patrzy i cierpi...
Całe dotychczasowe dzieje Eleuzis streściły się i wyraziły w tej twarzy. Ściągłe rysy męczeńsko drgają. Najwymowniejsze są oczy, gorejące nieukojeniem tęsknoty.
A przecież teraz te oczy spoglądać muszą w oblicze nacierającej, nieuchronnej zagłady. Piętrzy się moc niszcząca: edykt cezara, nienawiść wyznawców nowej wiary, łupiestwo hord Alaryka, ruina, straszliwość pustki i zapomnienia; wszystko, co przyjdzie w niecofnionej kolei, ukształtowało się w zwartą okropność przytłaczającej zjawy.
W oczach gniewu nie widać. Jest ból i na początku zdumienie, pytające: dlaczego? Bo wszakże istnieje nieskończoność, w której pomieścić się winna wszystkość rzeczy... I zestroić...
Potem zwolna zdumienie owo wlewa się w jakąś przepaścistą i nienazwaną, a ukojoną świadomość i jakby krótka, żałośliwa kaskada topi się w oceanie.
Ale — cicho. Położymy sobie palec na ustach...





WZGÓRZE KRONOSA.




Szumią pinje w najsłodszym i wonnym powiewie;
gdybyś tak oczy przymknął, pomyślałbyś snadnie,
że jakiś bór — w Ojczyźnie... Serce niby nie wie,
a wszędy z sobą nosi to, co wgłąb zapadnie...
Czasami drży... Lecz oto złociste zarzewie
cudowną czyni szeptów i skier lotnych składnię;
przeniknął blask, obwinął drzewom chwiejne głowy;
świeci się gaj Kronosa w cichy dzień wrześniowy.

Po złotych ścieżkach spływa wzrok, gdzie stopy wzgórza
i ścielona w dal od nich przestrzeń dziwnej krasy.
Z oplotów ziół więdnących szary tors wynurza
kolumna jedna, druga... Zda się, rosły lasy

bajecznych głazów dumnych... Przeciągnęła burza,
przeszły oddechem wichru druzgocące czasy,
szarzeją szczątki; z gąszczów zielnych woń wytryska...
Cmentarz, gdzie były święte w Olimpii igrzyska...

Zejdź i w więdnącej usiądź trawie. Czcij oczyma
szereg prastarych kolumn, Hereonu znaki
i po gruzach w zadumie wzrokiem idź, gdzie trzyma
pierwszeństwo, nakształt zjawy, królewskiej majaki,
szkielet świątyni Zeusa, wielki cień olbrzyma.
Nagle, zda się, pytają-ć gruzy: ktoś jest taki?
I odparłeś ze łkaniem, które w duszy brzmi:
człowiek nowy, lecz ku wam pełen żaru czci...

Przez rumowiska obszar dostrzegłeś w oddali
sklepione przejście. Wiodło ze świątyń obwodu
do błoń, gdzie radość skrzy się, gdzie się sława pali,
gdzie ruchem bogów godnym przed sądem narodu
zapaśnicy do gonitw jak do uczt stawali.
A naród wrzał tym blaskiem, który-li zamłodu...

I tęskno sercu czuciem całej świata krzywdy,
że tych wieńczonych, cudnych, już nie ujrzy nigdy.

Od południa spłynęły aż na zrąb wieczora
godziny pełne cichej, niewymownej treści.
Topnieją kształtów linje, a myślom zapora.
Opodal strumień lekkim pluskiem wód się pieści.
Nadciąga noc w jesiennem przywitaniu skora;
na niebo wyszły gwiazdy jak dalekie wieści,
najsłodszy zmierzch zestąpił... Senna przestrzeń tonie,
pinje pachną; westchnęło niewidzialne błonie.

Cyt! kędyś tam podzwania owad w polnej trawie;
strumień Kladeos lekkim pluskiem fali gwarzy:
w najsłodszym zmierzchu tchnienie... Podniósł szept łaskawie
Kronion jak ołtarz stawion królowi mocarzy,
imieniem czasu wielki. Nachyliłeś twarzy,
myśli pytasz, gdzież teraz się wspomnieniem bawię?
Już zeszła noc... Jak ciemno! W nagłej serca męce
spłynęły łzy... Nie widzisz? Spadły ci na ręce...


Schodziłeś oto ziemię tak drogą tęsknocie
każdej spragnionej duszy. Oglądałeś całą
i masz ją teraz w sobie, by mówiła do cię
szumem wód lazurowych i słoneczną chwałą.
Dzierżysz w piersiach jak wielki skarb w cichym namiocie,
osłoną — twoje nikłe w cieniach nocy ciało,
a wnętrzem blask. I śpiewa ponad czasu ślady
wskrzeszony wszystek wonny, cudny czar Hellady.

Niechaj się nikt nie waży przerwać tu milczenia,
godziny, w której rzecz się niezgłębiona dzieje,
gdy dusza ludzka zwolna w taki świat się zmienia...
Nie w daleką, brzemienną, tęskliwą nadzieję,
ale w realność barwy, dźwięku i promienia.
Jeszcze chwila i w pełni wielki cud dojrzeje;
już są tęczą związane życiotwórcze tchnienia...
Dlaczegoż krzyk? Wstrząsł nagle... Wnet go cichość chłonie...
Upadły łzy palące na splecione dłonie.

W niezrównanym, najwyższym „fiat lux“ momencie
nie szumem drzew oliwnych przemówiła dusza;

ani strzeliła jako wyniesione święcie
kolumny Parthenonu, których blask porusza
samo zazdrośne słońce... Nie lśni się dotknięcie
błękitnych fal, gdy płynie okręt Tezeusza...
Jakiż to świat? Ból targnął. Bólem z serca wtórz...
Legło ogromne, tęskne pole płowych zbóż.

Oto jest źrałość twoja w cudotwórczej chwili!
Już ci nie dźwignąć duszy ciężkiej takim plonem.
Na mgnienie jedno słabość jako lęk cię chyli...
I wstała moc! Pojmujesz, co tam w głąb złożonem
i jacy gońce wieków tajną wieść znosili,
ażeby pierś zadźwięczeć mogła tak zagonem
grających kłosów żytnich i być znagła niwą
złocistą w cieniu kosy śmiertelnej — i żywą.

Szumią pinje; ołtarzem jest cieniste wzgórze.
W pomroku nocy pacierz nieustannie wstaje
i nieustannie czczony bóg przepływa w chmurze,
wieczysty Czas w nieścigłe uchodzący kraje.
Przy drogach schną — na krótko rozkwitnione róże,
nim wybrzmiał szept ich: „oto się wiosennie maję...“

Hellado! w lat przestworzu, w chwil bezbrzeżnej toni
Ziemia Polska ku tobie snop dojrzały kłoni.

Kosa śmierci nad polem naszem cień swój ściele
długi, ostry, już zdawna zwrócon na tę stronę...
A wszakże rośnie chyżo młode, żytnie ziele
i w lipcu ma wejrzenie słońcem ozłocone;
przepyszne stoją łany, boga dnia czciciele;
radośnie rwą poblaskiem czarny cień, osłonę...
Przedziwny kraj, gdzie falą oddech pól się zrywa
i twarzą w twarz ze śmiercią — ziemia taka żywa!

Miłująca młodości chwałę niesczerpaną,
wielka pani tajemnic szczęścia i tworzenia,
Hel1ado! K’tobie pokłon kłosów, które rano
czarowny uśmiech słońca jak bóg rozpromienia.
Ku tobie głos, gdy duszy w źrałej chwili dano,
że sławą zbóż wykwitły tęskne jej pragnienia...
Upadły łzy... Najsłodszy zmierzch w sennej dolinie;
szumią pinje i pachną; czas nieścigły płynie.





POWRÓT.




Pociąg idący z Alphos do Patras dociera do stacyi, kresu podróży. Zapadła przedwczesna, jesienna noc. Jedzie się już od pewnego czasu bardzo powoli wzdłuż oświetlonego rzęsiście bulwaru. Widać szereg kawiarni, przed każdą powystawiane na ulicę stoliki i krzesła, a publiczności tłumy. Hałas, charakter ruchu wschodni.
I możnaby tak w migotaniu świateł wieczornych doznać chwilowego złudzenia, że oto jakoweś wielkie miasto.
Aliści tam zaraz po za linią domów, po za wrzaskiem handlującego i bawiącego się tłumu, nie złudzenie, a rzecz naprawdę piękna i wielka.
W porcie na ciemnej tafli wód rozsypane ogniki, a iskrzą się wszystkie w niejakiem oddaleniu, bowiem tu statki nie przychodzą do lądu.
Świecą się, odbijają smugami na wodzie, większe i mniejsze, rozmaite.
A w tem wszystkiem pospołu jakby jakiś ruch przyczajony, gotowość odpłynięcia. I to naprawdę piękne.
A zaś rzecz wielka to przychodzący tutaj w cichym poszepcie oddech morza.
Noc bardzo ciepła. W powietrzu zdają się jeszcze unosić wspomnienia przesłodkich żarów dnia... A oto chwilami nadciąga wilgotny, słonawy wiew.
Bo przecież tam, za owym pierścieniem światełek zamykającym widnokrąg portu, jest ono, które nie odpoczywa, wieczyście bezsenne, pełne morze.
Cicho pomyka barka, wioząca podróżnych do statku.
Patrzy się na tę ciemną, niemal że czarną wodę, słyszy się jej szept lekki o dalekich, przedziwnych nad odmętami sprawach.
Chwilami wynurza się nam na drodze wysoki zrąb, ściana. Opływamy ją, spoglądając do góry na wyniośle sterczący pokład.
I znowu przestrzeń czarniawa a po niej smugi złote.
Tak się porzuca brzegi Grecyi.
W myśli zarysował się moment przybycia.
Nietylko się zarysował, ale przecudownie zagrał kolorem.
Było wczesne, świeże, nieco chłodnawe rano; jeszcze się rozpraszały ostatki zmierzchu. Powietrze lekko błękitne, niebo głębokie, jasne, niczem niezachmurzone. Od fal wstająca ogromna, jakby radosna świeżość.
A przed nami owo skaliste i przedziwne w rysunku wybrzeże.
Są miejscowości, są kraje, na których pierwszy widok powstaje wrażenie: „piękne!” „wielkie!“„ciekawe!“
Ale o brzegach greckich mówi się odrazu, a z głębi duszy: „Niewysłowione i drogie”.
Nadmorskie skały greckie nie piętrzą się nigdzie w jeden pospólny wał, jak się to np. napotyka po drodze w Albanii.
O każdej skale greckiej można powiedzieć, że się z pośród łańcucha ostro wydziela i zachowuje odrębny kształt wyrazisty, jest sobą.
Na takiem tle oczom przybysza pojawione zdaleka portowe miasto Patras.
Jak smuga wstęgi pomiędzy spięciem przez dwie rozmaite a przedziwne klamry, tak w granicach owych dwóch chwil odmiennych wyrasta w pamięci, odtwarza się i drga życiem niedawny pobyt w cudownym kraju.
Onego rana, wylądowując na greckiej ziemi, poszło się nie w przeszłość, ale w świat jakiś jedyny, bo miniony, a przecież nieskończenie obecny.
Napotykane w dzisiejszej Grecyi zwaliska i ślady działają na otwartą duszę, jak potrącenie mocniejsze strun. Nastaje oddźwięk i tworzy się rzeczywistość czyli pieśń.
Tak w każdym z nas tkwi poczucie żywej ongi Hellady; tak cała ludzkość nosi w piersiach i wielbi relikwię swoją, obraz i woń młodości.
A przytem... Wszakże niebo jest, jakiem było, i morze, i powietrze, i mieniące się w słońcu skały. Nieopisany urok wieje w tym razie z krótkiego słówka: „to samo”. Zaczarowuje całą, nieporównaną z innemi, wędrówkę.
Stanąwszy na ziemi greckiej, w onem zaczarowaniu, człowiek odwiązuje się od danego współczesnego momentu, i od jednodziennej troski swojej, i od pokolenia, w którem ograniczać się musiał. A jest to wielkiem zaprawdę dobrodziejstwem. Niejednokrotnie tak nam tęskno żyć w czasie — wprost przypadkowym — naszego urodzenia... Tak ciasno... Każda dusza ma chwile, w którychby chciała pożywać z rzeczy, co zawsze sycą i pić ze zdrojów płynących wszystkim latom i wszystkim pokoleniom.
Przeto odczuwamy z rozkoszą, że otworzyła się głębia wielkiego zapamiętania...
Czemu jednakże to nagłe, przelotne, dziwne wrażenie? Czemu owego rana, najpierwszego na drogiej ziemi greckiej, stanęło za nami jakby widmo? Co prawda, tylko na mgnienie oka.
Było smutne i miało w sobie jakowąś bezbrzeżną melancholię nieuleczalnej pamięci,
Rozwiało się w przejrzystości powietrza i w radosnym przypływie słońca.
A może...
Te rzeczy umieją wchodzić w człowieka, że nie dostrzeże sposobu i chwili.
Ale nie pora o tem, nie pora! Otworzyły się takie błękitne, słoneczne, niewysłowione głębie!
Jeszcze raz zanurzyć się w to wszystko myślą i sercem... Jeszcze raz — przed powrotem...
Widzę ciebie, Eleuzis...
Jakże pluszcze i śpiewa u podnóża kamienistych pagórków szafirowa fala zatoki.
Koniec półwyspu wrzyna się tutaj klinem tak, że z wyniosłości współcześnie dojrzeć można oba ramiona obejmujących go wód. Wzgórza są nagie, skaliste i w wielkiem iskrzącem się słońcu ciche.
Taka sama cichość rozciągnęła się nad miasteczkiem. Jest skwar południa i ludzie tylko zrzadka tu i owdzie się snują.
Ubogie, szare, kamienne domki wcisnęły się aż pomiędzy ruiny, wkraczają na obszar zasłany rumowiskiem z marmurów...
Z jednej strony, północno-zachodniej, wzgórze, na którego szczycie wznosiła się niegdyś akropolis miasta, a zaś o zbocze wspierała się wielka, częściowo w łono skalne wprowadzona, świątynia.
Olbrzymie cmentarzysko lśni się pod słońcem niepokalaną bielą marmuru.
Można wstępować na stopnie, które już do żadnych podwojów nie prowadzą. Można dotykać się podstaw, z których runęły kolumny.
A krok mimowoli potrąca o rozsypane tu wszędy obłamki cudownych ongi kapitelów.
W cichości, której nie mącą żadne mizerne głosy, dochodzi radosny, tryumfujący śpiew morza.
Tak samo grało ono niegdyś, niewyczerpane i łaskawe, na cześć wielkiego symbolu i bogini, wieczyście żywiącej ziemi.
O, matko płodna! Demeter!
Wzrok topi się z rozkoszą w błękitach tego nieba! słuch utonął w spokoju tak pełnym wieczystych ech; dusza istotnie i całkowicie odeszła w promienne kędyś zaranie.
Jeśli coś pozostało z drobniejszych i osobistych cech, to chyba pragnienie, ażeby się chwila taka przedłużyła aż w nieskończoność...
Przesuwa się wejrzenie okólne w zachwycie czci. Zaprawdę, to miejsce godnem było stać się kolebką i domem rodzinnym Ajschylosa.
Przedziwna rzecz! Nie zgiełk oceanu i nie ponurość olbrzymich gór, ale właśnie to, wśród bajecznie zębionych brzegów grające, młodzieńcze morze i ta kraina wszystka migotliwa od wdzierania się szafirowych wód, wytworzyły największą siłę...
O! jeszcze raz obrócić się ku temu myślą i sercem — przed powrotem...
Jak dobrze jest przebywać w szczęśliwego piękna zenicie!
W Atenach, za miastem, pomiędzy pagórkiem Muz i wzgórzem Pnyxu, można znaleźć kotlinkę, wgłębienie, zkąd widzi się jedynie wyniesiony na jasnem tle nieba Akropol.
Nic więcej. Nic z tegoczesnych, natrętnych i przykrych ulic miasta.
W przejrzystem powietrzu z nieporównaną plastyką występuje rysunek tej wyniosłości: Propylejów przepych królewski i dziewicze zjawisko Partenonu.
Zaprawdę koronne jest to wzgórze.
Słońce zachodzi; tam gdzieś za nami zwolna nachyla głowę do błękitu pirejskich fal.
Zaś przed nami powietrzne tło Akropolu uczyniło się prawie srebrne. I ona sama, Akropolis niepokalana, zdaje się rosnąć w przedziwnej lekkości linji swoich, unosi się w górę, nie porzucając podnóża...
Zdaje się mówić wpatrzonym i zapatrzonym oczom: „Któż, jako ja, ma w sobie radość doskonałego piękna? Ześrodkowaniem jestem, i najsilniejszym wyrazem, i wszystkiem“.
Duszę człowieka ogarnęła srebrzystość spokoju. Zatraciły się granice krajów i epok, w świetle nieskończonego przestworza duch nieśmiertelny czci nieśmiertelną piękność i czuje się szczęśliwy.
Zaliż widmo-pamięć może pojawić się w takiej chwili?
Gdy tak odtwarzaniem w sobie wędrujesz, człowieku, po drogiej ziemi greckiej, godzinę masz jedną niepodobną do innych, jak przymglona purpura niepodobna jest do błękitu.
Pociąg zatrzymał się przed jakąś budką w obszernem polu. Sapnął i poleciał dalej.
Malutka stacyjka „Fichtia“. Ocienia ją kilka wysokich akacyi.
Obróćmy się ku północy. Płaszczyzna wydyma się przed nami i stopniowo podnosi aż do podstawy dwu wzgórz skalistych i surowych. Dalsze z nich jest ostro ścięte u wierzchołka; zaś oba w oświetleniu słonecznem przesłaniają się od czasu do czasu barwą leciuchno czerwonawą i chciałoby się o nich powiedzieć, że są smutne.
Idzie się drogą prostą i zrazu dosyć nieznacznie pod górę. Słońce pali, miejscowość jest bezdrzewna.
Upływa jakieś pół godziny. Po lewej stronie pozostała mizerna wioska „Charitzi.” Droga coraz bardziej górzysta i stopniowo zwraca się także na lewo.
Na zakręcie pojawił się, jakby z pod ziemi wyrósł, przewodnik. Stary Greczyn, dosyć obdarty, na chudym, nędznym koniu. Obie nogi ma przewieszone na jedną stronę, a koniowi umotał u pyska torbę płócienną z odrobiną jakiegoś obroku.
Z nieba leje się roztopione złoto.
Droga idzie teraz wzdłuż wyniosłości oddzielającej od Charitzi. Jałowy grunt; pagór jest polem kamienistem, a obecnie spiekłem do skwaru.
Po pewnym czasie trzeba, zeszedłszy z drogi, ścieżyną wspiąć się na zbocze owego pagórka.
Tu nieproszony przewodnik okazuje się przecież niezbędnym. W zboczu jest otwór zamknięty żelazną kratą, którą ten jegomość otwiera.
Dosyć długi, niesklepiony, ziemny korytarz; ściany podtrzymywane obmurowaniem, na końcu czernieje wnijście do podziemia, dawniej zwanego mylnie — grobem Agamemnona.
Powiał chłód. Ciemno. Przy zaświeceniu świeczki można dopatrzeć, że jest to wnętrze całe okrągłe i zwężające się u góry na podobieństwo słomianego ula.
W prawej ścianie otwór do przyległej czworokątnej komory.
Ale nam lepiej jest zagasić świeczkę.
Inne światło zrodziło się tutaj nagle...
„I wbiegło złote i do nóg upadło...“
Bo cóż nam do tego, że w 1877 roku Schliemann odkrył gdzieindziej istotne, autentyczne królewskie groby?
Wszakże dla nas jak — wtedy „cząbry smutne gór spalonych pachną“ i wiatr „obiegłszy górę ruin siwą, napędza nasion kwiatów, a te puchy chodzą i w grobie latają jak duchy“.
A gdy się powraca z podziemia znowu na świat, — cóż to? i jakże się to dzieje, że stoki Mykeńskich wzgórz przysłonił na chwilę cień „Krzemienieckiej góry“?...
Idźmy dalej.
Droga skierowała się teraz na prawo i, zda się, okalać będzie wzgórze. Wznosimy się ciągle, aczkolwiek stopniowo. Wszędzie odłamki i zsypy kamieni.
Oto już zakręt i nagle — nie podziw, ale wstrząśnienie całej istoty.
Droga się rozdwoiła. Jedno ramię gościńca idzie naprzód, w świat, w kamienistą jakąś i smutną krainę; a zaś drugie na prawo, wspinając się cokolwiek po zboczu, wędrownika przywodzi — do wrót.
Stoi Mykeńska lwia brama.
Wrażenie jest poprostu nadmierne.
Do tych wrót droga skręca gościnna i szeroka, jak ongi w przedhomerowych czasach.
Te wrota stoją nienaruszone, jakby za niemi było grodzisko wrzące barbarzyńskim jeszcze przepychem uczt, i szczękiem broni i twardą pieśnią.
A przecież od tysięcy, tysięcy lat ściele się tam jedynie, w znoju słonecznym cicha, obłamów i żwirów kamiennych chusta.
Potężny wał z szarych głazów półkręgiem idzie i przypiera do stromego zbocza.
Brama znajduje się właśnie w pobliżu tego miejsca.
Czasu wojny niełatwy był przystęp w dom Atrydów.
A dzisiaj, wszedłszy, widzimy zaraz na prawo przestrzeń niewielką, okrągłą, podwójnym rzędem stojących, ale nizkich, kamiennych płyt obwiedzioną. A z wnętrza tego pierścienia spogląda ku nam sześć kutych w skale i podłużnych czeluści. Zieją pustką po wydarciu swej zawartości, bowiem to są, gwoli nauce złupione, nieszczęsne i chwalebne groby potomków Atreusa.
Grodzisko było rozlegle; składało się z dwu części: dolnej i górnej; ta ostatnia pono starożytniejsza.
Cały świat zwalisk, a raczej szarego kamiennego gruzu. Fundamenty i ślady ścian. Dziwnie smutno wśród tego wyglądają dobrze zachowane schody.
Z wyniosłości starszego grodziska widok na wszystką przestrzeń Argolidy aż do morza.
Morze bowiem w tym kraju prawie wszędy obecne, a nigdzie bardzo dalekie.
Nie wynijdzie król Agamemnon do progów swego dwora...
Siedząc u bramy, słucha się wiatru, który tam pośród gruzów przechadza się i wzdycha, jedyny teraz gospodarz.
Ale chociaż się rozsypisko widziało na własne oczy, oto siedząc u wrót, nie wierzy się temu, przedziwnie się nie wierzy...
Król Agamemnon wynijdzie na groźny próg swego dwora...
Wielki i świecący orężnie, rozradowany, a dziki, jak kiedy się sposobił na zgubę Ilionu.
Ale oto rozdzierający powietrze krzyk wściekłości i bólu. To, tam w grodzisku król Agamemnon, zdobywca iliońskich murów, pada haniebnie uwikłany w purpurowym zwycięzkim płaszczu i ugodzon toporem wiarołomnej żony.
A teraz w cichem niebieskawem świtaniu Orestes przychodzi pokryjomu obcinać pukle sieroce na grobie ojca...
Żadne inne zwaliska nie sprawiają podobnego wstrząśnienia, bowiem tu już nie przeszłość, ale zamierzchłość staje się obecną.
I znowu spoglądamy okolnie, pytając tego widnokręgu, czem był, że wykołysał w obrębie swoim straszne i nieprześnione sny purpurowe, do których zawsze powraca najgłębsza pamięć ludzkości.
Niema kształtów olbrzymich; nie strzelają nad chmurami lodowce, nie leją się kaskady. Ale prostota tych czerwieniejących w zmierzchu pagórków posępniejsza jest ponad wszelką grozę. Z umiarkowanych zarysów tych linji wyłania się tajemnica nieśmiertelnej wielkości greckiej.
Nadciągnął wieczór. Dusza wgłębiła się w jakoweś zamierzchłe przepaści, odświecające barwą szkarłatu. Tam złożone są pierwowzory tragizmu; tam ziarna poruszeń przyszłych, surowe, płodne ziarna...
Jak czerwony kamień połyska wrażenie tej godziny; we smudze wspomnień rozpala się i gra.
Więc oto całą wstęgę tęczową uwozimy w sobie dla siebie, płynąc z powrotem po cichej, ciemnej, nieprzenikliwej wodzie.
Już widać statek, już pokład zamigotał światłami.
Lecz teraz się coś dokonywa w tym przedostatnim momencie. Pozornie z uprzedniemi to niezwiązane, a jednak...
Bo wstało uczucie dojmującego poznania.
Tak, było widmo...
W ono cudowne rano przyjazdu było, które opuścić nie może, widmo nieprzebolałych nigdy rzeczy. I chadzało za tobą, człowieku, nieutrudzonym krokiem.
W przeradosnem olśnieniu słonecznem nie obróciłeś się, ażeby spojrzeć; w szumie myśli szczęśliwych nie usłyszałeś stąpania.
Ale teraz, gdy wracasz, płynąc po cichej, ciemnej, nieprzenikliwej wodzie, ono ci mówi: „Byłem... Bo kędy jesteś, być muszę”.
Zali spytam: dlaczego? Wszakże wiem, że to moje uczucie pierworodzone. Zali spytam o nazwę.
Może mi pocznie odpowiadać słowami:

„Na Termopilach... nie, na Cheronei
„trzeba się memu załamać koniowi,
„bo jestem z kraju...“

I dalszy ciąg załamuje się krzykiem w sercu.





III.
WEZWANIE.




Onego czasu, jako i dzisiaj, kołysało się błękitne morze Śródziemne od skalistych zębatych brzegów Krety do białawych, płaskich afrykańskich wybrzeży. Na tej przestrzeni niema już żadnej wyspy i bujny, płynny, ruchliwy żywioł rozlewa się z poczuciem nieskończonej swobody.
Właśnie przed chwilą wzeszło było złociste słońce; wstępowało pod górę na niebieski strop. Wstawał dzień młody w całem znaczeniu tego wyrazu. Świeżość biła od wód.
Wszystka ogromna, lekko zwichrzona, płaszczyzna swawoliła pogonią biało-grzywych, spienionych „baranków“, które wydęcie fali na moment stwarza, a spadek fali w momencie znowu gładzi.
Sinawość powszechnej barwy nasiąkała stopniowo żywem słonecznem złotem, aż się rozigrał najczystszy błękit, przetykany siatką promieni.
W północno-wschodnim kierunku bielały długą linją lekko omglone, strzeliste brzegi Krety.
Na wolnym obszarze znagła głośniej plusnęła nadbiegająca fala; z za wodnego przezrocza mignęła twarzą Nereidy.
Wynurzyła się głowa dziewicza, perłami strojna, liczko wiosenne, do różowego kwiatu podobne, zaczem ramiona i piersi dziewicze. Obryzgiwało ją srebro pian.
Pomknęła z przelewającym się lekkim chichotem, z kaskadą jasnego śmiechu.
Tuż za nią błysnęły nadpływające w pogoni szerokie bary Trytona.
Ktoby mógł teraz pod światło spojrzeć w igrzysko fal, dojrzałby, że to pląs istot żywych, swawolnych, zwinnych, pełnych uciechy i rozkoszy.
Koralowe gałązki czerwieniły się nad czołami Trytonów, srebrzysta łuska skrzyła się w dół od pasa na poły ludzkich, na poły rybich postaci.
Chwilami sejmowało to wszystko, zataczając perliste, spienione kręgi. Zdawałoby się, że się odbywa zajmowanie miejsc w jakiemś uciesznem kole rady. Aliści w mgnieniu oka cały krąg pierzchał dalej. W wieczystem, upojonem rozkołysaniu mieniła się tu kolej zabawy, miłości, przestrachu i pościgu. Ze wszystkiego, nawet z chwilowej trwogi wstawała blaskiem szczęśliwość bytu.
Zdarzały się i łzy.
Czasami.
Jednak świeciły w słońcu roztapiały się chyżo, jak krople pian.
Tak było na powierzchni.
Inaczej w głębi.
Ztamtąd wznosiły się niejednokrotnie westchnienia takie ogromne, że gwoli nasyceniu tych chęci nie starczyłby cały świat.
Tam w nieskończonych mrokach przemieszkiwała tęsknota.
Wyzwalała się od czasu do czasu przeraźliwem zjawiskiem burz. Aliści po przejściu burzy była znów taka sama.
Nieukojona.
Dlatego ucieszna ludność nie lubiła głębiny. Ilekroć wypadło się w nią zanurzyć, rwano się z powrotem, mając pierś uciśnioną ogromem rozełkanego bólu.
Do słońca! do słońca!
Co noc czekano z upragnieniem poranka.
Co wieczór spadał smutek spółczesny z mrokiem. Jasne głowy Nereid pierzchały gdzieś w otchłanie.
A kto z owego ludku utrzymał się na powierzchni, ten żalił się w wieczornym przypływie, wstawał rosnącymi wzgórkami szumnych bałwanów, przylewał głos swój do bezmiernego szlochu.
Albowiem w nocy jest morze bardzo smutne.
Zacierają się wtedy różnice usposobienia pomiędzy wnętrzem a wierzchem, wszystko staje się jedną tęsknotą.
Całe szczęście, że wraca złote rano.
Więc tak codziennie owa krasa mórz rozigranych bywała podobna do wsławionej pogody helleńskiej, utrzymującej się nad otchłanią helleńskiego tragizmu.
Ile potęgi woli do takiego czynu potrzeba, o tem wie tylko geniusz Hellady.
Owóż pewnego dnia w młodem świetle weseliło się zwinne grono. Raz po raz zrywały się okrzyki i rozmowy, któreby się uszom naszym wydawały graniem i pluskiem wód.
Nagle zatrzymało się wszystko; Trytony opuściły muszle, właśnie do ust przykładane, muszle, które są jakby trąbki na godach w fantastycznym orszaku. Nereida zsunęła się z potwornego grzbietu delfina.
Gościńcem morskim przyszła wiadomość, raczej poczucie, że ktoś idzie.
Kto?
Czyżby ze wschodnio-północnej strony, z domostwa swego, którem jest szumne Egejskie morze, Posejdon w cwał wypuszczał swe złotogrzywe rumaki?
Nie, to nie on jest, zbyt cicho na jasnej drodze; zgoła zefir nic dyszy.
Czy Amfitryta wieziona w świetności konchy perłowej? Aliści przed Amfitryty orszakiem zwykły polatywać amorki blado-różowe, tu zaś nikt nie zwiastuje, jeno cisza spotęgowała się jeszcze i Zefir zamknięte usta położył na gładkiej fali.
Za chwilę zaczęło się dziać coś dziwnego. Oto ukośne jeszcze promienie ścieliły się coraz wyraźniej w jedną drgającą smugę, jakoby kładąc szlak powitalny pod jakieś dostojne stopy.
Wreszcie na błękitnej, lekko nabrzmiałej linji morskiego widnokręgu ukazał się, zarysował...
Nie leciał...
Nadchodził bardzo cicho, szybko, spokojnie; stopami zaledwie muskał wodę.
Nie leciał, ale w tym ślicznym sposobie nadchodzenia była cała powiewność lotu.
Wydawał się zadumany i zapatrzony, śpieszący wprost przed siebie, jak goniec z rozkazem jakiemś lub wezwaniem.
Skrzydła miał ku przodowi przegięte i na piersiach złożone. Smukły był, wszystek biały...
Anioł...
W oczach morskiego ludku odmalowało się wielkie zdziwienie: takiego zjawiska nie oglądano bo jeszcze nigdy. Więc mnóstwo oczu błyszczących iskrami słońca na toni mówiło doń zapytaniem...
Ale on nie spostrzegał.
Przemijał.
Szedł ku dalekim, płaskim, afrykańskim wybrzeżom.
Nie żaden bóg, albo pół-bóg, nie przyjaciel, albo wróg Posejdona. Był to poprostu anioł do Egiptu posłany z wezwaniem Józefowi:„Wstań, a weźmij dziecię i matkę jego, a idź do ziemie izraelskiej“.
Bo — działo się to dawno, w zaraniu ery, „onego czasu“.

Szedł dziwnym krajem, złotymi obszarami piasku, kędy pobrzeżne nilowe okolice wyglądały jak czarodziejskie oazy na wielkiem łonie pustyni. Szedł dziwnym krajem, o którymby można powiedzieć: zamyślony.
Kto wie, czy droga nie wypadła mu ową stroną, gdzie na tle głębokiego nieba odcina się niemal niepodobne do wiary zjawisko piramid, zaś bliżej z żółtego piasku wyrasta olbrzymia, kamienna, ludzka głowa. Może cień jego smukły przesunął się wzdłuż podstawy Sfinksa?
Niezbadane oczy mogły to widzieć, ale tajemnicy nie zdradzą, tak jak nie zdradziły jeszcze nigdy nic w ciągu wieków.
Oto masa prawie potworna, niekształtność olbrzymiego oblicza; narazie tylko to. Ale jeśli doczeka się chwili i takiego stosunku oświetlenia, że od górnych części cień pada na dolną twarzy połowę...
Wieczyście zamknięte usta wyjawiły — niewysłowioną linię uśmiechu. W łączności z uśmiechem tym oczy patrzą. Ten ledwo zarysowany nieśmiertelny uśmiech jest tego rodzaju, że chciałbyś, człowiecze, nagle zatopić ręce we włosach i rzucić się na ziemię i jak robak wić się, poprostu jako robak pod uciskiem niemiłosiernego poczucia, że nic nie pomoże, nic cię nie wesprze, ani ci ulży, ani cię osłoni; co więcej, że jest jakowyś olbrzymi, głuchy obszar, na którym wszystko topnieje i nic nie znaczy.
Czy Sfinks oglądał przechodzącego anioła? Jeśli tak, ułożyła się tajemnica owa z wielu innemi w niewysłowionej linii uśmiechu.
Sfinks jest wyrazem pierwszego wewnętrznego objawienia przepaści bytu, więc kamienny uśmiech rozwiązany będzie dopiero przy końcu ludzkiej ery, wtedy roztworzą się usta zagadki.

Prawdopodobnie była to nizka lepianka z ubitej wyschłej ziemi z jedynym na drzwi otworem; taka, jak zwykle w Egipcie mieszkanie ubogich, wiejskich ludzi.
W pobliżu wznosiła się kępa wspaniałych strzelistych palm; pióropusze ich rysowały się na błękicie powietrznym; za muśnięciem wietrzyka powstawał osobliwy szelest przejmujący, choć krótki.
Świetne, olśniewające, już niemal prostopadłe promienie słońca; okólna cisza południa; poprzez otwór dojrzane ciemnawe wnętrze lepianki z pościelą palmowych liści — spoczynek ubogich ludzi.
Wtedy na progu stanął bez szmeru anioł, przynoszący wezwanie.

Na morzu odbywały się dziwne rzeczy.
Jeszcze nie znikła świetlana smuga znacząca ślad przechodnia, gdy ludek wodny zaczął doznawać niepojętego uczucia. Łagodnie, bez żadnego wstrząśnienia rozpływał się i roztapiał. Było to bezwolne, a świadomością stwierdzone rozdziewanie się z kształtu. Zupełnie jakby ciche przejście nieznanego wysłańca gasiło dotychczasową możliwość bytu tych pląsających i fantastycznych, twórczem pragnieniem i wolą utrzymywanych na powierzchni tragicznego odmętu.
Rozdziewanie się z kształtu nie jest nigdy bez bólu; ten ból to właśnie protest dotychczasowej formy. A więc i ludek morski protestował cierpieniem.
Jednak z głębin przeczucia szedł dreszcz, wstawał z przepaści tęsknoty. Przyroda poznaje nadchodzące rzeczy i, gdy są uwielbienia godne, uwielbia, wyprzedzając w tem o wiele pychę człowieka.
Jak się to stało? Czy na powietrzu wykwitła tęcza, znak, że idzie z Egiptu do „izraelskiej ziemie“ Ten, który posłuszny jest anielskiemu wezwaniu, bo już czas...
Dość, że przedwieczne morze poznało, kto idzie i co się rozpoczyna.
Żaden kształt nie zanika bez bólu, ani się bez bólu w inny przetwarza. Ztąd owa sprzeczność, że gdy stęskniona otchłań radośnie drży, na powierzchni w plusku fal protest tych, co przeminąć mają.
Jeszcze i jeszcze płacze niewolna męka spływaniem srebrnej piany.
Przez długą chwilę.
Protest zdaje się nawet przybierać w mocy; wyrasta jakoweś wielkie wątpienie...
Patrzy świat: starożytne lądy, siedzące wokoło Śródziemnego morza i samo niebieskie morze. Są to widzowie. Zaś akcya, rozegrywana przed niemi, to światłem i krwią malowane obrazy tych rzeczy, które się odbędą w Judei.
Bowiem w przyszłość pobiegło pytające spojrzenie lądów i mórz.
Starożytny świat sądzić poczyna. A więc to jest to i dlatego? Gwoli jednemu wydarzeniu?
Wzgórek Golgoty wydał się bardzo mały... Przypłynęły tłumnie wspomnienia, spiętrzyły się jak zwały zaczerwienionych chmur.
Zaliż nie bywało męczeństwa w starożytnym świecie? Każdy najazd i wojna, każdorazowy przewrót wywoływał potoki krwi.
Wszakże ludzie już nieraz śmierć ponosili na skutek przekonań swoich, miłości swej... W czemże tu nowość przetwarzająca? w czem epokowe znaczenie?
Tysiące krzyżów przeciwstawić by można temu jednemu; starożytność hojnie szafowała tym znakiem kary.
Oto są, oto jawią się strasznem półkolem: las szubienic, tysiące okropnie rozpiętych ciał.
Zaiste, mały jest pagórek Golgoty. Spójrzcie nań teraz, na ten jeden punkt w malowanym krwią widnokręgu... Jeden maleńki punkt...
Zawszc-ć tak było: przemoc zatapia świat; sprawiedliwość na krzyżu umiera.
To wszystko zewnętrzna prawda, ale zarazem to wszystko nic.
Bo znaczenie sprawy, która się rozegra w Judei, zawarte jest we słowach: „Nikt jej (duszy mojej) nie bierze odemnie, ale ja kładę ją sam od siebie i mam moc położyć ją, a mam moc zasię wziąć ją...“ (św. Jan 10).
Tego dotychczas nie było.
Nie z konieczności, nie jako wynik konfliktu, albo zwikłania losu, lecz z doskonale pełnej, świadomej, wolnej woli: „Mam moc położyć ją, a mam moc zasię wziąć ją...“
Tego dotychczas w tym stopniu i z taką wyrazistością nie słyszał świat.
„Kładę ją sam od siebie...“
I w tem to jest odnowienie świata.
To uciszyło protest przemijających form starożytnych, a dzisiaj, w chaosie kształtów obecnych, jest do odkrycia, do znalezienia, do osiągnięcia...
Wyzwalająca dostojność...
Ale taką rzecz przynieść i objawić ludzkości mógł tylko — w człowieku — pierwiastek Boski.





W NOC ZMARTWYCHWSTANIA.




Idzie się w dół uliczkami, które, niezmiernie wązkie, wprost zadziwiają oczy Europejczyka. Tu i owdzie poziom załamuje się w drobne schodki.
Skręt na prawo i droga wsunęła się pod sklepienie. Takich nizko sklepionych uliczek w Jerozolimie jest bardzo dużo.
Po obu stronach — handel; stragany z towarem mającym tutaj odbyt przeważny: więc rozwieszone i rozłożone obrazy, różańce, medaliki, malowane świece woskowe. Krzyżują się różnojęzyczne nawoływania przekupniów: „Dix sous le chapelet!“ „Cheap prices! cheap prices!“ i t. p. Są stragany do użytku łacinników, inne dla greków, te ostatnie bodaj jeszcze liczniejsze i zdaleka widne jaskrawością kolorów.
Znów skręt, ale tym razem na lewo i coraz trudniej postępować uliczką — bazarem. Napiera z dwu kierunków przeciwnych fala ludzi: przedzierają się objuczone i popędzane krzykami osły: na różnej wysokości widnieje wyciągnięte, cierpliwe, zczerniałe dłonie nieskończonej linii żebraków wszelkiego rodzaju.
Pomiędzy straganami „dewocyonaliów“ gdzie niegdzie sklepik z żywnością; krągłe placki arabskie, oliwki, stosy pomarańcz, serki, które może w swym czasie były poniekąd białe. Albo maleńka, srodze zaśmiecona kawiarnia: powystawiane filiżaneczki do kawy.
Fala ludzka spiera się, stłacza: runęła w dół po brukowanych w ulicy schodkach na kwadratowy podwórzec. Tu głowa jest przy głowie; pod otwartem niebem wzbił się nieprzerywany, różnojęzyczny, odurzający gwar.
Widać frontową ścianę kościoła; podwójny, bogato rzeźbiony łuk portyków, poniżej których wnijście jest tylko jedno, bowiem drugie (na prawo) zamurowane.
Z tym samym niesłabnącym pędem i zgiełkiem wtłacza się tłum do świątyni.
Zajaśniały w przedsionku wspaniałe lampy alabastrowe zawieszone nad wielką płytą kamienną, kędy, według podania, Nikodem namaścić miał zdjęte z krzyża ciało Chrystusa.
Olbrzymie świeczniki ustawione są wkoło, zaś lampy bez przerwy dzień i noc się palą.
Ze wzdychaniem i płaczem wali ciżba ku płycie. Przypadają postacie czarne i szare, kłonią się twarze, przylegają w pocałowaniu usta. Tłum to jest korny, wierzący, zapamiętały. W roku bieżącym zeszły się wielkanocne święta katolickie i greckie: z tego powodu pomnożony napływ pielgrzymów i nieustanne miejsc czczonych oblężenie.
Znaczną większość stanowią przybyli z Rosyi włościanie; liczono ich w tym czasie conajmniej na jakieś sześć, siedm tysięcy. Rosyan ze sfer zamożniejszych prawie nie widać; wszystko to w tułubach, w długich butach, futrzanych czapach, brodate. Kij w ręku, sakwa przez plecy. Kobiety z węzełkami, w przykrótkich spódnicach, z głowami obwiązanemi w ogromne chusty. Przeważnie twarze tych przybyszów niemłode; częstokroć poorane zmarszczkami, zupełnie stare.
Snują się ludziska, obchodzą niestrudzenie wszystkie miejsca i ślady. Przypadają w żarliwych pokłonach do ziemi.
Zaświecona pokornie świeczka i wymotany z węzełka pieniądz na ofiarę. Poczem znów dalej i jeszcze dalej. Niemal zawsze słychać głębokie westchnienie, a niekiedy płacz, który, zda się, rozdziera piersi człowieka.
Pielgrzymi są: tęsknili, wierzą i przyszli.
Nie ostają się jednak ci ludzie bez opieki.
Mają tutaj w Jerozolimie pokaźną posiadłość w najzdrowszej części miasta. To jakby cała dzielnica. Cerkiew, szpital, „duchowna misya”, szeregi domów mieszkalnych, tania, a dobra kuchnia, ogród do odpoczynku i t. d. Mieszkania bezpłatne, albo za bardzo nizką cenę.
Wskazówki, ułatwienia; zamawiane specyalne pociągi do portu w Jaffie.
Słowem pod wszelkiemi względami punkt oparcia.
Obok tych inni. Odziani również ubogo; prawdopodobnie ubożsi, szaraczkowie.
Ludzie-sieroty. Dość im się przyjrzeć przez chwilę.
Oto np. gromadka... Długie różańce zawieszone przez szyje. Zgoła pytać nie trzeba, ani podsłuchiwać słów żarliwie szeptanych: „Zdrowaś Marya, łaskiś pełna, Pan z Tobą...“
— „Zkąd wy?” — „Z lubelskiego powiatu; z chełmskiego; z zamojskiego; z Wilna“...
Niemal że najczęściej właśnie z Chełmszczyzny i z Podlasia.
„Któż was tu przywiózł? Kto ułatwił?”
— „A nikt... My tak sobie sami“...
I rzeczywiście są sami. Jedyną ich tu prawną i oficyalną opiekę stanowi ksiądz Franciszkanin, zniemczony Ślązak, który po polsku piąte przez dziesiąte rozumie a szkaradnie mówi i podobno jest dla Polaków niesympatycznie usposobiony.
Owóż tacy, gnani tęsknotą, przychodzą. Szanowni są. I... jeśli cokolwiek ma być policzonem...
W przeciwieństwie do tych — słowiańskiego świata — siermiężnych przedstawicieli, pielgrzymki niemieckie i francuskie składają się wyłącznie z osób względnie zamożnych i wykształceńszych, dobrze odzianych, a odżywionych nieraz znakomicie.
Wielkie „hospicyum” księży Augustyanów „Notre Dame de France“, gościło, przez dwa tygodnie przeszło 250-cioro pielgrzymów płci obojej. Druga, a także liczna pielgrzymka francuska mieściła się w hospicyum franciszkańskiem Casa Nova. Wszyscy bez wyjątku ze sfer zamożniejszych, z tak zwanej burżuazyi.
Przypominają się kościoły paryskie, gdzie jest łatwo napotkać strój kosztowny, a tak trudno dopatrzeć bluzy robotniczej...
Czy to lepiej, czy gorzej?
U nas życie religijne płynie żywiołowo zwartem korytem — u dołu... Jeżeli — życiem religijnem to nazwać można, co raczej jest tradycyjnym a serdecznym nałogiem.
Tam — oddawna wysuszone strumienie wierzeń ludowych; natomiast, jeżeli się coś przejawia w sferach poniekąd wykształconych, jeżeli coś tamtędy powraca, może to być pozbawionem niektórych ujmujących cech poetyckich, ale jest bezwątpienia bardziej świadomem, a więc duchowem w wyższym stopniu.
Ktoby chciał, przybywszy w świątecznym tygodniu do Jerozolimy, doszukiwać się sercem prostych, a niezgłębionych przypomnień zdarzonej przed wiekami największej sprawy, strudzi się daremnie...
Właściwie pragnienie swe na potem odłoży, z takim tu gwałtem narzuca się oczom i myślom panujący, obecny stan rzeczy.
Zaledwo zdołało się wzrokiem ogarnąć i ściągnąć w wewnętrzne swe posiadanie to, co się przecież poniekąd nie zmieniło.
A więc koloryt kraju biały i szaro-zielony pod chmurnem częstokroć niebem.
Smutne góry Judei, kamieniste i nagie, gdzie niegdzie po zboczach i w rozpadlinach rzędami oliwek przystrojone.
Otwierający się kędyś ze szczytu widok, szczególniej gdy promień słońca pada. Bo naonczas jest przestrzeń w tem zestawieniu białawej barwy i jasnej zieleni przejmująca, niepokojąca i niepodobna do czegokolwiek innego na ziemi.
Wszystka dusza tego dziwnego kraju wyłania się przed badawczą tęsknotą człowieka.
Zaledwo się to wgłąb wzięło. Należałoby teraz mieć możność nie widzenia niczego więcej, tak ażeby na tle zachowanem zajaśniało bodaj przemknienie tych kilku prostych, ale wieczystych tonów i linii: zjawisko Wieczernika; prześwietlający zmrok; dźwięk nieśmiertelnych słów; potem cisza, w której się dokonywa Rzecz...
Tymczasem jest zgiełkliwa, barwna i chaotyczna chwila obecna. Podobne to poniekąd do dzisiejszej bazyliki Grobu Pańskiego, kędy jest wewnątrz stłoczenie i pomieszanie kształtów, stylów i ozdób wszelkiego rodzaju.
Właściwie przez ciąg wielkiego tygodnia bazyliki tej obejrzeć nie można. Zalega ją zwarty tłum. Wypełnia w najlepszym razie — gwar. Bowiem od chwili do chwili zrywają się kłótliwe wrzaski; wszystek temperament wschodni wybucha.
Podwórze przed kościołem jest targowiskiem, sam kościół, aż nadto często miejscem bójki. Niewzruszony spokój zachowują jedynie dozorcy tureccy, usadowieni przy lewej ścianie przedsionka w wyścielonej kobiercem niszy. Ci palą fajki z obojętnością i niezmąconą powagą.
W wielką środę wystawiony jest w jednej z kaplic szczątek „kolumny biczowania“ (własność Franciszkanów). Dokoła tego wystawienia dzieją się wówczas szczególniejsze rzeczy: nietylko ścisk, ale poprostu spychanie się wzajemne, bowiem każdy chce dotrzeć, łokciami i krzykiem toruje sobie drogę.
Jednocześnie w pośrodku bazyliki odbywa się nabożeństwo łacińskie — „ciemna jutrznia“.
Modlących się otacza podwójny szereg żołnierzy w czerwonych fezach z karabinami w ręku. Ci dopuszczają lub odtrącają według tego jak im się zdaje. Czasami łamaną francuszczyzną pytanie: „Vous... catholique? W razie twierdzącej odpowiedzi wstęp wolny. Czasami wprost odprawa.
To samo w innej chwili przy nabożeństwie greckiem. Wyznaniowy cenzus kontrolowany przez siłę zbrojną...
Przed ołtarzem śpiewa chór pod batutą księdza Franciszkanina. Śpiew piękny i skala głosów pełna, bo obok mnichów należą do chóru chłopcy różnego wieku.
W momencie gdy przebrzmiewają ostatnie tony, z galeryi, okrążających tę część bazyliki sypie się — grad oklasków... Wrażenie conajmniej dziwne.
We wspomnianych krużgankach usadowiła się snać publiczność nie biorąca osobistego udziału w obrzędach danego wyznania; usadowiły się stada Anglików i Angielek, oprowadzanych przez agentów Cook’a. Wypowiadają zadowolenie swe oklaskami. Słusznie, ale do tego trzeba się przyzwyczaić, jak zresztą do wielu tutejszych osobliwości i znamion.
Po pewnym czasie niejedno, co z początku raziło, razić przestaje. Natomiast zaczyna rzeczywiście zajmować. To wszystko głośne jest, żywe, namiętne i, jeśli tak można określić, wielce barwne.
Człowiek przybyły z zachodu dostrzega, że to, co się tam w Europie stało oddawna sprawą prywatną, dla wielu podrzędną, lub całkiem nikłą, tutaj wyrasta, czy powraca do pierwszorzędnego znaczenia.
Wyznanie zaznacza się jako najwyraźniejsza i oficyalna cecha jednostki.
„Oficyalność” — rzecz raczej przykra, ale jest obok tego pewna gorącość uczucia, która nieprzyjemne wrażenie łagodzi. Wogóle wszystko tu ostrzejsze, jaskrawsze i „gorętsze“, aniżeli na zachodzie.
Ta ostrość i jaskrawość występuje najbardziej w chwilach szczególnych, gdy się zbiegają, jak w tym roku, świąteczne obrzędy wszystkich wyznań. Odczuwa się wówczas w tej przepełnionej wszelakim ludem bazylice zdenerwowanie, podniecenie, zazdrosną gorączkę w pilnowaniu swojej kolei, swojego miejsca i prawa.
W wielki piątek wieczorem uroczysta procesya łacińska z kazaniami w siedmiu językach.
Zaczyna się w kaplicy N. Panny.
Jest ciżba. Janczarowie kościelni uderzają laskami, pojawia się brodaty ksiądz Franciszkanin. Mówi po włosku. Stara się mówić bardzo donośnie. Przeciskają się zewsząd Włosi ze skupionemi twarzami, chciwi usłyszeć „swoje słowo“.
Aliści nie jest to łatwą rzeczą. Z poza ściany dochodzi wzrastający gwałtownie śpiew, a możnaby słusznie powiedzieć, wycie. Coś absolutnie sprzecznego ze wszelkiem pojęciem o muzyce. Szereg monotonnych, gardłowych, niezmiernie przykrych dźwięków.
To nabożeństwo ormiańskie, wrzekomo z umysłu odprawiane tak hałaśliwie, ażeby zagłuszyć łacinników.
W kaplicy zrywają się pomruki: „Oh! questi Armeni!...“ Czuć zbierającą się burzę...
Jednakże po chwili procesya ruszyła we względnym ładzie.
Drugie z kolei kazanie jest neo-greckie, a trzecie — polskie.
Potem na górze w kaplicy kalwaryjskiej — francuskie i bodaj że niemieckie.
Znowuż na dole, przed głazem Nikodema arabskie; wreszcie ostatnie po hiszpańsku.
Zajęło to parę godzin. Oddawna już nic wyraźnego nie słychać, nie dociera żadne ze słów kaznodziejskich. Rozkołysał się tłum; w jarzącem świetle huczenie wielu głosów. Różnojęzyczność tego zgiełku stanowi odrębną, jedyną w swoim rodzaju, cechę chwili.
Jeszcze przed ukończeniem procesyi łacinników na posadzce kościoła rozkładają się przybyli tutaj — na nocleg pielgrzymi prawosławni.
Rzeczywiście na nocleg.
W wielką sobotę rano jest grecka uroczystość świętego ognia. Pojawia się ogień jakoby z nieba i każdy z wierzących pragnąłby od tego płomienia swoją świeczkę zapalić. Ażeby miejsce zdobyć, przychodzą ludzie zawczasu, z wieczora do bazyliki. Czekają całą noc. Widać porozścielane kaftany i chusty, na których leżą i siedzą.
Nieco dalej obozowisko Koptów; przykucnęły na ziemi gromady ciemnoskóre w białych zawojach i białej fałdzistej odzieży. Migotanie wielu lamp sprawia jakoweś dziwne dziwnego obrazu oświetlenie...
Zajmuje ta zgiełkliwa chwila obecna. Gdy pierwsze, cokolwiek nieprzyjemne wrażenie przeminęło, myśl uświadamia sobie, że oto jest wielokształtna i różnobarwna budowa wzniesiona nad pojawionem przed wiekami źródłem cichych i prostych, a niezgłębionych słów.
Że oto wynik dotychczasowych wysiłków człowieka w kierunku zrozumienia...
Każdy wysiłek tego rodzaju budzi uszanowanie i zarazem otwiera przed nami coś dalszego. Uczuwamy się znagła na jakimś punkcie ogromnej drogi; wiew jest i szlachetne szczęście przestrzeni: po jednej stronie minionych tysiąc i dziewięćset bez mała lat, po drugiej możność nieskończonego naprzód pochodu.
W sobotę wieczór chmurny, a zatem w uliczkach jerozolimskich prawie ciemno. Sklepiki zamknięte; zwyczaj ogólnego oświetlenia miasta tutaj nieznany.
Trzeba ostrożnie zstępować nierównemi schodkami, ocierać się o nagłe zakręty muru; iść przed siebie, kierując się na głuchy, przecie rosnący gwar.
Bowiem nastała kulminacyjna chwila, dziwna, bezsenna noc.
Po ostatnim załomie uderza w oczy blask: bazylika goreje wielkiem światłem.
Wypełnia ją mrowie ludzi. Od wieczornej godziny, aż do świtu odprawiają się jednocześnie, przy różnych ołtarzach, a bez przerwy nabożeństwa wszystkich obrządków; ta obszerna świątynia wre śpiewem, zgiełkiem, zapamiętaniem radosnem i ogromnem, jedynem w swym rodzaju.
W kaplicy N. Panny uroczystość łacińska, zaś w środku bazyliki dokoła olbrzymich filarów procesya Ormian z wysoko podniesionemi chorągwiami. W pewnej chwili powstaje weselny krzyk i te procesyonalne sztandary, wstrzymane w swym pochodzie, poczynają obracać się w krąg bardzo szybko, na powietrzu łopocą ponad głowami ludzi... Wytwarza się jakiś szczególny, zapamiętały wir.
Większą część nocy wypełnia rozgłośne nabożeństwo greckie. Grecy w tym czasie wydają się mieć przywileje z uszczerbkiem innych wyznań; rozporządzają przybytkiem Grobu, a zatem miejscem, o które tu wszystkim najbardziej chodzi.
W przeciwieństwie do ormiańskiego nabożeństwa, greckie posiada momenty pod względem muzycznym bardzo piękne. Wszechstronnie piękną jest chwila końcowa. Ogromną, a zwartą rzeką wypływa lud do przedsionka. We wszystkich rękach płonące rzęśnie świece. W powietrzu olbrzymi, chóralny, uszczęśliwiony śpiew. Ponieważ są to w większości chłopi rosyjscy, słychać wyraźnie, a raz po raz słowa: Chrystos woskresie.
Jest mniej więcej trzecia godzina. Jeszcze głęboka noc. Ten lud śpiewa o zmartwychwstaniu. Zestawienie narzuca się mimowoli.
Dokoła Grobu gwałtowny ruch: jeszcze nie uprzątnięto przyborów po odbytej uroczystości, a już nadbiegło i gospodaruje duchowieństwo ormiańskie, chciwe swojej kolei. Gorączkowe przygotowania nie odbywają się oczywiście bez kłótni i krzyku.
Gdy wszystko przysposobione, rozpoczyna się wielokrotny, okrężny pochód, rzeczywiście wspaniały. Patryarcha w infule; dostojnicy w najrozmaitszych biretach, kołpakach i zasłonach lśniących od złota, we wzorzystych i barwistych ubiorach. Niektórzy z kadzielnicami w ręku, inni mają na dłoni wieżyczki wyzłacane.
W miarę, jak noc uchodzi, odczuwa się coraz bardziej pewne nieuniknione rozdrażnienie, wynik współubiegania się różnych kultów na tej wspólnej przestrzeni. Rozumiemy, że w takiej atmosferze powstawać mogą gwałtowne zajścia, o których się tutaj często słyszy.
Tymczasem jeszcze nic się nie dzieje, wszelako każdy drobiazg zdołałby naruszyć utrzymywaną mozolnie równowagę. Położenie jest tak drażliwe, że jedno maluczkie „coś“ potrafi zepsować linię przyzwoitości, granicę. Wtedy rywalizacya, dotychczas głucha, stanie się już zanadto — ludzką i — płaską.
W tej niebezpiecznej chwili obrządkowi łacińskiemu należy bezstronnie przyznać wysokie poczucie godności i miary.
Nic w rodzaju ryzykownego wyścigu. Spokój. Wobec tego, że główna część bazyliki zajęta, o dwunastej w nocy wchodzi do jednej z kaplic ksiądz w białym ornacie i rozpoczyna mszę... cichą. Wnet przy innym ołtarzu drugi, dalej, trzeci i czwarty. Współcześnie i bez przerwy, bowiem w ścisłej kolei, odprawiają się te msze białe i ciche, po różnych w koło kaplicach i tak aż do świtu. Jako odgłos dolatuje jedynie delikatny dźwięk ruszonego dzwonka.
Nie dotykając względów innego rzędu, poprostu ze stanowiska estetycznego ocenić w tem potrzeba niezaprzeczony dowód — wyższej kultury.
Przybliża się świtanie.
Zapewne, że cała ta noc osobliwa, zapamiętała i wrząca, rozstroiła, czy nastroiła nerwy człowieka. Ale jest przecie coś więcej. Niewysłowiona rzecz powstająca z tożsamości miejsc, z tożsamości ziemi. Niewysłowione uczucie, z jakiem od wieków ludzkość słuchała powieści, że oto pewnego dnia, bardzo rano „stało się wielkie drżenie... albowiem Anioł Pański zstąpił z nieba i przystąpiwszy, odwalił kamień i siedział na nim...“
Przybliża się świtanie.
Jako wybuch tęsknoty wzleciał ku zorzy ten różnorodny i rozgorzały, wielojęzyczny, nieskładny, wszelkiego ludu gwar.
A jeżeli teraz w tym tłumie są, których straszny, bo niewyrażony dźwiękami, wewnętrzny krzyk mówi za całe, przywalone kamieniem pokolenia... Jeżeli są tacy, muszą jeszcze raz wszystko przeżyć...
Bielejąca zaranna chwila staje się bardzo ciężka. Do niezniesienia, do ostatecznych, już przeraźliwych granic...
Tymczasem w bazylice pobladły światła jarzących lamp; powietrze nasyca się delikatnym, srebrzystym odcieniem i jakby nadchodzącym rzeźwiejszym tchem.
Ostatnia msza łacińska stanowi moment subtelnie piękny.
Na dole u przybytku Grobu jeszcze rozbrzmiewa przykry dla ucha, wrzaskliwy śpiew ormiański. Tu w górze, w kaplicy kalwaryjskiej, w pośród białości przyborów i ołtarza, trwa msza, tak cicha, że nawet bez koniecznego zazwyczaj dotknięcia dzwonka. Wywiązuje się jakiś szczególny urok. Zdawałoby się, że na tej ciszy i bieli położy się najpierwszy wschodzący promień dnia...





„ZOSTAŃ Z NAMI”.




Było to po południu w dniu wielkanocnym, może podobny czas i taka sama godzina, jako gdy przed wiekami „szli dwaj do miasteczka, które o sześćdziesiąt stajów od Jeruzalem, na imię Emaus“.
Droga wybiegła poza miastem w przestrzeń szeroką; wyciągnęła się, mając na obu stronach kamienistą roztocz pagórkowatą, malowaną gdzie niegdzie w srebrno-zielony pas oliwek, albo w ciemniejszą barwę niewielkich pól.
Po niejakiej chwili trzeba skręcić na prawo. Ostawia się ten gościniec wiodący do starożytnej Joppy i do morza; wstępuje się na ścieżkę, jakich wiele w Judei. Po głazach i wpośród głazów, niekiedy po rozsypiskach drobniejszych kamieni; w górę a stromo na dół i znowu dość uciążliwie do góry. Czasem po nikłych śladach odszukiwać należy kierunek tej drożyny.
Zapewne — wspinając się tak i schodząc„ dążyli uczniowie w fałdzistych, przestronnych szatach, z zakrytemi głowami, każdy z podróżną laską w ręku.
Dzień jest dosyć pochmurny; może i wonczas był taki?... Dzień wczesnej wiosny z pamięcią niedawnych wiatrów i dżdżów.
Rzeźwy powiew rozgania skupione dosyć gęsto obłoki. Światło przychodzące na ziemię ściele się złagodzone, szarawe, trochę smutne.
Cicho i pusto. Naokół, jak zatoczyć okiem, nigdzie postaci ludzkiej, nigdzie żadnego ruchu.
I prawdopodobnie była podobna cisza... Tylko oliwki, dziś rozsadzone dość rzadko, wtedy zwierały się w szumne kępy. Można przymknąwszy oczy, a przypomniawszy, usłyszeć sercem nieuchwytny dla ucha szept gajów, które były...
Ścieżka poczyna snuć się pod murami ogrodów. Nizkie to ściany, a poczynione sposobem bardzo prostym ze zwalonych na kupę dużych szarych kamieni. Za niemi sady po zboczach górskich siedzą.
Właśnie obłoki rozstąpiły się i znikają; wyjrzało czyste, blado-błękitne niebo.
W zaostrzonem świetle rysują się powyginane konary i młode, ciemno-zielone, zębiaste liście fig.
Dziwne oku naszemu to zadrzewienie: przejrzyste i jakby nieśmiałe, a wszystko za nizkim wałem stłoczonych na się głazów.
Ze strony prawej otwiera się cudny widok na przerywane głębokością parowów góry. Faluje ten wszystek uroczo-smętny kraj. Na stokach leżą błękitne cienie.
Słońce stoczyło się już powoli na zachodnią część widnokręgu...
Czy słyszymy na rozsypiskach kamyków szeleszczące kroki dwu uczniów, którzy idą w fałdzistych szatach z zakrytemi głowami, każdy z podróżną laską w ręku?...
„A rozmawiali ze sobą o wszystkiem, co się było stało“.
U wierzchołka jednego ze wzgórz mała wioska. Zaledwo, że nieco występuje ze skalnego tła, bowiem barwą zgoła się nie odcina. Z takich samych kamieni sklecone niewielkie, czworokątne, bardzo proste budowle. Okienka, jeżeli są, to osadzone zrzadka i stosunkowo wysoko. Dach zawsze płaski, czasem przysypan ziemią, a wtedy porasta trawą. Spokój ogólnej szarości przerywa gdzieś za murem srebrzysta oliwka, rzadziej ciemniejsza, a zieleńsza figa.
Zaliż nie w tym rodzaju musiały być owoczesne wsie?
Dalej przy drodze, która chwilowo w dół zbiega, niska i krągła w obramieniu kamiennem, przykryta studnia. Dziewczyna w ciemno-szafirowej, a podtrzymanej szerokim pasem sukni, w białej zasłonie, ze smukłym glinianym dzbanem na głowie, oczekuje snać towarzyszek, by społem zacząć mozolne czerpanie wody.
Wyminąwszy wioskę i studnię, ścieżka znowu pnie się do góry.
Zawarły się poza nami poszczerbione krawędzie; rozpostarty jest spokój linii i ciszy.
Przed nami i ku nam powiew, który na wyżynach panuje.
Spojrzmy: tam na lewo, nad ścieżką, roztoczonym cieniem poważna, wyniosła i rozłożysta, szumiąca kępa drzew.
Ukazała się jak zjawisko. Przyciąga oczy coś więcej — niż oczy.
W chodzi się w nagły, ale przyjemny chłód. Zaszeptały obfite drobne liście.
Potężne konary wyginają się we wsze strony, a niektóre najniższe wyciągnięte są niemal prostolinijnie nad ziemią.
Te wielkie drzewa przydrożne nazywają tutaj dębami, i jest podanie, że Chrystus odpoczywał w ich cieniu.
Kiedy?
Właśnie gdy wychodzimy z pod szeleszczącej kopuły, przejawia się w sercu chwila, bowiem „dzień się nachylił i ma się już ku wieczorowi“.
Spotęgowała się jeszcze niewysłowiona cisza; łagodny i marzący, szarawy błękit rozwodzi się w powietrzu, powoli wypełnia cały świat.
Cały świat.
Może teraz — przybliżył się do nich, by spytać: „Cóż to za rozmowy, które, idąc, macie pomiędzy sobą, a jesteście smutni?“
Więc od tego momentu stąpa się ze wstrzymanym nieledwie oddechem; bo wszystko w człowieku nasłuchuje.
Wszakże i myśmy smutni, a rozmowy, które miewamy między sobą od krańca do krańca szerokich, płowych pól...
Tymczasem zapada miękki mrok, w którym wreszcie zarysowały się wpół widzialne ściany miasteczka „o sześćdziesiąt stajów od Jeruzalem, na imię Emaus“.
O takiej chwili, gdy „okazywał, jakoby miał iść dalej“, rzekli Mu w prośbie serdecznej: „Zostań z nami“.
Jest prawie ciemno.
Jeżeli tam, w obrębie zaledwo dostrzegalnej mieściny, stoi maluczki domek z płaskim, porosłym trawą dachem?...
U drzwi rozwartych figa szeleści wiosennym liściem młodym: przez drzwi rozwarte z małego sadku nadchodzą ożywcze, świeże, przednocne wonie.
Wewnątrz rozniecono płomyk lampki oliwnej, ażeby świeciła do wieczerzy. Chleb jest położon na nizkim stole i wino przysposobione. Albowiem „wszedł z nimi“.
W migotliwem jaśnieniu dostrzega się twarze uczniów pełne rozbudzonego zajęcia i uwagi. Ruchome cienie ślizgają się po ścianach; szelesty płyną z sadu.
Potem dwie ręce podniosły się powoli i rozłamały chleb...
Czy widzicie to nagłe, olśniewające, ogromnie białe światło?...

Niewiele jest w dziejach ludzkości wspomnień, przemawiających z taką silą poezyi serdecznej, a głębokiej.
I było raz pragnienie wyrażenia tych rzeczy, uwieńczone zupełnym tryumfem piękna. Nieznacznych rozmiarów obraz, zdaje się, że Rembrandt’a (Louvre w Paryżu). Postacie uczniów zarysowują się z niesłychaną żywością ruchu, zdumienia, olśnienia, wstającej szczęśliwości. A postać Chrystusa rozwiewa się w smudze światła.

Starożytne Emaus znachodziło się prawdopodobnie w miejscu, gdzie dzisiaj mieścina El-Kubeibeh, o 3 godziny pieszej drogi w kierunku zachodnio-północnym od Jerozolimy. Jest to niemal powszechne tu przekonanie. Dopiero w ostatnich czasach Augustyanie francuscy (péres Assomptionistes) poczęli doszukiwać się tej miejscowości gdzieindziej, w znaczniejszem oddaleniu. Przypuszczenie potąd nie potwierdzone.

W Emaus-Kubeibeh Franciszkanie posiadają dosyć obszerny kościół. Część nawy lewej znajduje się poniżej ogólnego poziomu; należy zejść po stopniach.
Ma to być właśnie miejsce i rozmiar domostwa Kleofasa, dokąd wszedł Chrystus, gdy Go „przymusili, mówiąc Mu: zostań z nami“...
Podobno odnaleziono fundamenta, ślady, wskazywane tam przez tradycyą.
Tylko szkoda, że — zwykłe w tych wypadkach barbarzyństwo powierzchownej czci nakazało rzecz „przyozdobić“; więc ową przestrzeń, obręb skromnego domku, wyścielono starannie marmurem.
Nie szeleści figa u nizkich, rozwartych drzwi, nie dochodzi z zagłębień sadu wieczorne, a tęskliwe koników polnych granie.
Ale cóż znaczy, że wygląd tych miejsc dzisiaj taki, a za sto lat może być znowu inny? Cóż to znaczy, gdy jedynie prawdziwym i wieczystym jest moment, który się wonczas objawił a utrwalił i zniweczony nie będzie nigdy.
Oczy oglądać mogą więcej, niżli się zdaje. I naprzód, i wstecz. Zaś ucho natężone słyszy... Bo według słów Ewangelisty:
„Izali nie pałało w nas serce?“...





BETLEEM.




Od bramy Jafskiej ku południowi wybiega szeroka, biaława droga, łącząca Jerozolimę z Betleem. Tuż za miastem przecina zachodni kraniec wązkiej i posępnej doliny Hinnom; na lewo widać górę „Złej Rady“, gdzie według tradycyi chrześcijańskiej kapłani i starsi ludu, w zamiejskim domu Kaifasza zebrani, naradzali się nad sposobem ujęcia Chrystusa.
Następnie idzie gościniec okolicą falistą ciągle w kierunku południowym.
Dzień jest pogodny; skowronki śpiewają pod jasnem niebem. W prawo, w lewo i nawprost przed nami szeroki widok, pagórkowaty, coraz zieleńszy kraj.
Cudna rzecz tak wędrować tędy o wczesnym ranku pieszo i cicho.
Już się za sobą pozostawiło wszystką posępność Jerozolimy. Tutaj oczy chodzą po pólkach, przebiegających coraz szerszemi smugami wśród kamienistych roztoczy. Zieleni się młode zboże. Srebrzyste oliwki pousiadały tu i tam w długich szeregach. Stopniowo im bliżej ku Betleem, tem żyźniej dookoła, tem weselej oczom i jaśniej sercu ludzkiemu.
Od chwili do chwili spotyka się gromadki dążące w przeciwną stronę, do miasta. Są to przeważnie kobiety; niosą na głowach kosze owoców i jarzyn, albo wysmukłe dzbany. Niektóre jadą na objuczonych osiołkach. Mijając napotykanych przechodniów, uśmiechają się z cichym wdziękiem. Bywają przeważnie śliczne. Urodę ich podnosi odrębny strój betleemski, bardzo ładny, gdzieindziej nieużywany. Na ciemno-niebieskiej sukni przepasanej szeroko, rodzaj wierzchniego pół-długiego kabata, który jest z przodu rozwarty; barwa w drobne paseczki czerwone i szafirowe. Na głowie i na ramionach powłóczysta namitka biała.
Spieszą na targ co rana, zaś przed zachodem słońca z wypróżnionemi koszami powracają do domu, do Betleemu. Niektóre wiodą za rączki małe dzieci. Spieszą się ale cicho, gibkiemi ruchy, miłym, rytmicznym krokiem.
Mniej więcej w połowie odległości nade drogą na prawo widzi się mur wysoki, ponad którym szeleszczą górne konary drzew. Brama nawpół otwarta. Podchodzi się, zaziera...
Nagle jest wielkie wrażenie: oto oliwny sad... Drzewa stare, cokolwiek smutne, w drobnolistnych, srebrno-zielonych koronach zadumane. Trawa porasta niedeptana, wysoka, zaś tu i owdzie przedziwne kępy blado liljowych irysów...
Opuszczenie i cisza.
To przydrożne, dostrzeżone zjawisko daje stęsknionej myśli pojęcie „oliwnego ogrodu“ dużo lepiej, dużo prawdziwiej, niźli na autentycznem miejscu w Jerozolimie utrzymywane starannie ścieżki, klomby i stacye z figurami...
Teraz gościniec bieży ciągle pod górę aż do wzniesienia, na którym stoi „Mar Elias“, czyli klasztor Eljasza. Tu się otwiera ku południowi widok na rozsypane po stoku wzgórza Betleem. Na wschód szeroka przestrzeń falistych górskich rozłogów i można dojrzeć daleko, daleko błękitniejące pasmo skał za Jordanem.
Całkowita odległość pomiędzy Jerozolimą a Betleemem wynosi zaledwo 8 kilometrów. Na siódmym kilometrze, już niemal u wstępu do mieściny Judzkiej i Dawidowej, znajduje się niewielka budowla kamienna z dwu zestawionych czworoboków złożona; wyższy z nich nakryty kopułką. Powszechna tradycya, chrześcijańska, żydowska i muzułmańska utrzymuje, że to jest grobowiec Racheli.
Betleem w wyglądzie swoim zachowało dużo miejscowych cech, a można powiedzieć, że to są cechy dawne, zważywszy, iż na wschodzie formy życiowe podlegają przemianom tylko bardzo nieznacznie, bardzo powoli.
Wzniesiono kilka klasztorów z kościołami, kilka gmachów dla instytucyi filantropijnych, oświatowych i urzędowych; ale poza tem wszędzie ostały się uliczki wąziutkie, kręcone, tu i owdzie przebiegające pod sklepieniem, zachował się typ domków kamiennych, płasko krytych, z rzadkiemi okienkami nieledwie tuż pod dachem. W wązkich przejściach z poważnym trudem kroczą wielbłądy, przeciskają się ludzie i osły. Po obu stronach otwarte na oścież sklepiki i rękodzielnie, w których siedząc na ziemi, wśród opiłków lub skrawków pracują rzemieślnicy. Wyrabiają tu dużo drobnych, subtelnych przedmiotów z konchy perłowej: krzyżyki, medaliki i t. d.
Jest także osobna dzielnica cieślów. Większość mieszkańców utrzymuje się jednak z rolnictwa i hodowli bydła.
Labirynt uliczek trudny do rozwikłania, przecież w końcu wychodzi się szczęśliwie na placyk dość przestronny.
Nawprost przed nami wysoka ściana skalna. Jest to front bazyliki, mur z głazów ciemnych, surowy i prosty, wywołuje narazie to przejmujące wrażenie skalistości. Dopiero po chwili dostrzega się krzyżyk na szczycie.
I nagle serce przychodnia oblewa radość, że tak jest, jakby się mieć pragnęło, bo właśnie tutaj powinna w majestacie prostoty wznosić się tylko uwieńczona krzyżykiem, skała...
Wejście główne z obawy napaści tureckich oddawna zamurowane; z boku są jedyne drzwiczki, tak nizkie, że zgiąć się potrzeba.
Wnijdźmy.
Zaraz u progu, rozprostowując się i podnosząc głowę, jesteśmy ogarnięci poczuciem wielkości. Jakaś przestrzeń mroczna, rozległa; szeregi wysokich kolumn pobiegły w głąb...
Wzniesienie bazyliki przypisują Konstantynowi W. Następnie miała uledz niejakim przekształceniom za czasów Justyniana. Krzyżowcy znaleźli ją w dobrym stanie. Baldwin odprawił tu koronacyą na króla jerozolimskiego. W wieku XII ozdobiono ściany mozaiką, która dziś prawie zupełnie zniszczała.
Przyzwyczaiwszy się do półcienia, rozpoznajemy cztery rzędy wspaniałych kolumn monolitowych dzielących wszystką przestrzeń na pięć podłużnych naw. Wielce ucierpiała piękność bazyliki na odgrodzeniu ścianą poprzecznej nawy. Wznieśli tu mur ten grecy, w zatargu z łacinnikami (w 1842 r.), chcąc część odgrodzoną zachować wyłącznie dla siebie.
Idźmy dalej, właśnie tam do poprzecznej nawy.
Gdybyśmy chcieli teraz utrzymać tak zwaną trzeźwość, czy też krytyczny sposób we wrażeń odbieraniu, widzielibyśmy, że w głębi jest ołtarz grecki, zaś w lewo na uboczu ormiański, którym to ormianom dano tutaj na własność dosłownie tyle miejsca, ile pokrywa kobierzec przed ołtarzem. Pamiętalibyśmy, że tuż za ścianą po lewej ręce jest kościół łaciński, przybudowany do bazyliki; że do „stajenki“ Narodzenia Chrystusowego prowadzą ze stron przeciwnych oddzielne schody, jedne dla katolików, drugie dla greków; że o prawo korzystania z obu tych zejść w niektóre szczególniejsze dni staczają się walki; że grecy niejednokrotnie pobili się z ormianami o rozpostarcie kobierca poza dozwoloną granicę; że wreszcie tam na dole w tej uświęconej grocie bezustanku stoi na straży żołnierz turecki, jako stróż bezpieczeństwa i uśmierzyciel sporów...
I to wszystko przejęłoby nas oczywiście smutkiem — niesmaku...
Aliści tak zwana trzeźwość, ta nasza krótkowzroczna, codzienna trzeźwość czasami obumiera. A dzieje się to, gdy naraz, a niekiedy ku zadziwieniu własnemu, poczynamy na coś spoglądać poprzez tęsknotę wieków.
Rozświeciły się zwyczajne oczy, rozrosło się jedno zwyczajne serce na miarę wiekowych bólów i snów.
Upragnienie tysięcy lat patrzy przez nas ku chwili, która będzie; niespokojność tysięcy lat w nas się ogląda za chwilą, która była.
Jednemu i drugiemu na imię jest tęsknota.
Dlatego nie widzimy, ani pamiętamy szeregu drobnych szczegółów. Wzrok nasz przechodzi po tem, jakgdyby mówiąc:
„Nie istniejecie“.
Migocąca smuga światła napływa od dołu przez otwór, którędy stopnie schodzą.

Grota jest niewielka i bardzo wązka. Dzień i noc jarzą się mnogie lampy, drży blask, który się dalej rozprasza, walcząc z cieniem w załomach skalnych ścian.
Słychać od czasu do czasu głębokie, przebolesne westchnienie; to znowu szept słów błagalnych, niewyraźnych, zdyszanych jakby szelest liści, które przywiane tutaj zdaleka burzą świata.
Albo inna chwila: jest wczesne rano, właściwie jeszcze noc, godzina wpół do trzeciej. Na górze odbywa się nabożeństwo greckie, tu w grocie łacińska msza. Od chwili do chwili dyakon Grek schodzi z lekkiem brzęczeniem łańcuszków kadzielnicy. Rozbujał ją i napełnił pieczarę wonnym dymem. Przez moment trwa dziwny urok współczesnego czci oddawania.
Dyakon wrócił na górę. Jest cicho. Ruchy księdza zaznaczają się prawie niedosłyszalnym szelestem, wyrazy padają w prawie niedosłyszalnym szepcie.
Zbiegiem okoliczności mszę odprawia ksiądz Polak.
Potęguje się cisza.
Tu w grocie, a także zstąpiła w głąb człowieka, w otchłań wiecznego bólu.
Słyszy się tylko bicie własnego serca, a potem wpośród tej mszy milczącej znagła półgłosem wymówione słowa:
Salvator mundi...
I wydaje się, że dźwięk ten uderzył o sklepienie, że nabrzmiewa tutaj w obrębie „stajenki“, że ją przekracza. Idzie na rozłogi bytu i bólu, spływa do piasku mórz, sięga do gwiazd; napełnia cały świat..

Ma się ku zachodowi; łagodny wietrzyk szeleści w łanach zielonego jęczmienia.
Tu jest, według tradycyi miejscowość, kędy Ruth Moabitka zbierała kłosy za żeńcami Booza. Trochę opodal znajduje się „pole pasterzy“.
Dobrze jest spocząć tutaj przez chwilę na jakim przydrożnym głazie. Ogarnia słodycz nadchodzącego wieczoru.
Gleba tych pól kamienista, jednakże plon się obiecuje bogaty. Oliwki tu i tam siedzą w zbożu, jak u nas na miedzach „ciche grusze“. Dookoła na horyzoncie pasmo wzgórz.
Przed nami w stronie zachodniej leży wioseczka Beit-Sahur; tradycya mówi: że stamtąd byli rodem pasterze, nad któremi w oną noc „mnóstwo wojska anielskiego“ rozśpiewało się słowami: pokój ludziom dobrej woli...
Powyżej, w kierunku północno-zachodnim widnieje rozsypane na spadzistości Betleem.
Czemże jest „dobra wola“? Zaliż nie gotowością do czynu wstającą zawsze mężnie nawet ze zwalisk podruzgotanych nadziei? I jakiż pokój obiecywany? Czy wyrzeczenie się, ograniczenie, bierność, sen?
Jest w nowym zakonie wielkie, prawie nieznane słowo o „puszczaniu miecza na ziemię“... Pokój w poczuciu twórczości, w bohaterskim ciągłym wysiłku, w spełnieniu obowiązku.
Zciemniło się... Niebawem nad Betleem gwiazda wzejdzie.
Pokój ludziom dobrej woli.





CÓRKA SYOŃSKA.




Wstał „pierwszy dzień szabatu“ a było jeszcze „bardzo rano“. Zaledwo rozeszły się ciemności i powietrze nasycało się srebrno-błękitnym świtem. Wietrzyk szeleściał w zaroślach drzew migdałowych i fig.
W onej to chwili Marya z Magdali boleścią złamana odchodziła od pustego grobu.
Kamienistą ścieżką zwróciła się na prawo...
A tak czyniąc, znagła — „ujrzała Jezusa stojącego, a nie wiedziała, iż Jezus był.
Rzekł jej Jezus: Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?
Ona, mniemając żeby był ogrodnik, rzekła mu: Panie, jeśliś Go Ty wziął, powiedz mi, gdzieś go położył, a ja go wezmę. — Rzekł jej Jezus: Maryjo! —
Obróciwszy się, ona rzekła mu: Rabboni!...“
Opis w Ewangelii (u św. Jana) jest bardzo zwięzły, przedziwnie prosty, lecz właśnie to stanowi cechę ewangelicznych opisów, że w tej prostocie zawierają się potencyalnie skarby wszystkich piękności.
Są to wytyczne linje, po których myśl bieży i dokoła których wyobraźnia rozkwita. Jest to zwarte i jeśli się da tak powiedzieć, zaczarowane bogactwo, które dotknięciem stęsknionej duszy dla siebie — a czasem i dla innych — ożywić można i rozwinąć.
Odkąd w dzieciństwie zasłyszeliśmy po raz pierwszy, jak się to działo onego czasu „pierwszego dnia szabatu — bardzo rano“, przy wspomnieniu o tem, zawsze widzimy szeleszczący na cichym wietrze figowy i migdałowy sad, cudne przeciwieństwo zieleni i zrębów skalnych, w których grób jest wykuty. I ogarnia nas świeżość powietrza nasyconego srebrno-błękitnym świtem. Twarz Magdaleny widzimy, jak się przemienia w błysku niewysłowionej radości, gdy obróciwszy się na dźwięk głosu, z nadmiaru szczęścia rzekła tylko: „Rabboni“... I nieledwie się nam wydaje, że gdybyśmy byli godniejsi, zobaczylibyśmy Chrystusa.
I oto mając to wszystko w duszy, stoi się teraz w mroku kościelnym, pomiędzy kaplicą łacińską i jednym z ogromnych filarów okalających środek bazyliki i spogląda się na ułożony w posadzce krąg marmurowy, oznaczający miejsce, — gdzie Chrystus ukazał się Magdalenie...
Ciemno i smutno!..
Codzienna, popołudniowa procesya Franciszkanów przesuwa się ze śpiewem żałosnym, z cienkiemi świeczkami w rękach.
Przeszli; żółte światełka migocą w oddaleniu.
Gdzie świeżość sadu? gdzie grupy drzew szeleszczących na wietrze? Rzeczywistość nie przechowała śladów najlżejszych...
Ale — co to jest rzeczywistość, albo raczej która jest rzeczywistość? zali nie ta, którą mieć chcę? nie ta, którą w sobie czuję?
A więc — nie odrazu się rezygnuje. Właściwie nie rezygnuje się aż do końca.
Bo tu w Palestynie wytworzył się w nas dwoisty sposób odbierania tych wszystkich wrażeń.
Pierwszy przyjmując, stwierdza automatycznie i porządkuje, a jednak wiemy, że to na powierzchni zostaje i pod znakiem tymczasowości.
Natomiast tamten drugi wszystko odnosi do wewnętrznego obrazu, który to obraz trwać będzie własnem życiem żyjący, i rozwija się, i wypełnia, nasyca się kolorem.
Tamten drugi z rzeczy widzianych bierze co mu potrzeba i jak potrzeba. Nie zadawalnia się pozorami; z ziemi i z kamienia wyrywa dla się świadectwo, odgaduje milczące dla innych głosy.
Jedna wielka Ludowa obejmuje dziś i nakrywa wszystkie przez tradycyą wskazane miejsca: zgonu, pogrzebowego obrządku i zmartwychwstania.
Począwszy od IV wieku ery naszej bywały tu wznoszone świątynie; zrazu pomniejsze oddzielne kościoły dla uczczenia poszczególnych miejsc pamiątkowych.
Ulegały one kilkakrotnemu zniszczeniu.
W XII-stem stuleciu Krzyżowcy wszystko ogarnęli ścianami wspólnej, ogromnej bazyliki. I tak jest od tego czasu, choć oczywiście zmiany zachodziły przeróżne. Niszczyły napady i pożary; pobożność wyznawców dźwigała znowu z ruiny.
Przeróbki i dodatki przeinaczały pierwotny charakter budowy. Jednakże część środkowa: rotunda, w której jest grób, i potrójna nawa przechowały się aż dotąd w ogólnym swym kształcie.
Bazylika Grobu Pańskiego znajduje się obecnie w śródmieściu, w natłoku krętych, sklepionych uliczek i bazarów. Jestto dzielnica chrześcijańska, która ku południowi przeciąga się aż do obrębu dawnego Syonu.
Na zachód wzdłuż drogi wiodącej od bramy Jafskiej, inaczej Bab-el-Khalil rozsiadła się najnowsza część miasta europejska.
Na południo-wschód położona dzielnica żydowska, istotne i przeraźliwe ghetto.
Strona północno-wschodnia i wschodnia, największy obszar, należy do muzułmanów.
Względy wyznaniowe są tu podziałem — dla miejsc i dla ludzi.
Więc utonęły w natłoku, zarówno samotny, kamienisty wzgórek Golgoty, jak i „grób nowy“ w skale wykuty, otoczony podmuchem wonnego sadu. Zatarte są starożytne granice miasta. Jeno w duszy ludzkiej to wszystko pozostało. Jeno w tęsknocie, która np. jakiemuś bezimiennemu artyście kazała namalować ten prosty obraz, o którym muszę myślę[1] w tej chwili.
Niebo przyćmione, rozdarte błyskawicą. Wielkie niebo, obszar skłębionych obłoków, powietrze, w którem się niespokojność wyczuwa, wiew przerażenia, smutku i chłodu.
Na tem tle krzyż z rozpiętym, umierającym Chrystusem. Samotność tego krzyża jest niewypowiedziana... Zaś pomimo to odczuwa się przenikające wrażenie łączności z ziemskiem podłożem, z „padołem”.
W głębi, w perspektywie widnieją mury Jerozolimy. Aliści to szczegół, który się z tłem nieledwie zlewa. Ziemia podnosi się, pukla, tak że ten krzyż samotny zda się wyrastać z całego globu.
Rzeczywistość, jeżeli o niej znów mówić, okazuje przeinaczenie wszystkiego.
Kataklizmy dziejowe przechodziły tą drogą. Tylokrotnym pokładem ścieliły się tu ruiny. Nienawiść robiła swoje i profanacya swoje, lecz bezwątpienia — najszkodliwszem się tu okazało barbarzyństwo zbożnego kultu.
Nierychło nauczy się człowiek prawdziwego szacunku dla wzniosłych rzeczy. Nierychło wyrozumie, że ślad, że ruina wymowniejszą jest od upstrzenia marmurem, adamaszkiem, złotem i klejnotami.
Poza tym względem dzisiejsza bazylika stanowi jakiś swoisty, w sobie zamknięty świat.
To nie przesada. Wszakże tu w jednym obrębie mieszczą się dwa kościoły, (dawniejszy kościół główny, dziś podzielony na dwoje), oprócz tego obszerna nawa północna, dwadzieścia kaplic, wielki przedsionek, zakrystye, galerye, korytarze i wchodzące w skład tegoż kompleksu budowli klasztory czterech wyznań oraz przytułek dla pielgrzymów greków.
Jest to jako całość obszerne, lecz przedewszystkiem ogromnie rozmaite.
I żyje jakiemś niespotykanem gdzieindziej życiem.
Nietylko w wyjątkowych świątecznych chwilach; tu zawsze szczególna atmosfera i osobliwy świat.
O świcie odmykają się drzwi kościoła. Łacinnicy i Grecy kolejno, zależnie od tego, czyje nabożeństwo w danym dniu rychlej przypada, uiszczają się z codziennej opłaty dozorcom kościelnym. Ci dozorcy to muzułmanie; o ile się zdaje, godność ta, a raczej to przedsiębiorstwo oddawna dziedziczy się w jednym rodzie.
W przedsionku, tuż u wnijścia na lewo, w niszy kobiercem wyścielonej, ku z owych dozorców dzień spędza przy fajce i kawie, a w niezmąconym spokoju, obojętnemi oczyma ogarniając przepływające wciąż tłumy.
Nawprost od drzwi wchodowych, ale już w głębi jarzy się wielkie światło. To szereg lamp, zawieszonych ponad tak zwaną płytą namaszczenia. Nieopodal i trochę na lewo oznaczone miejsce, z którego według tradycyi święte niewiasty przyglądały się namaszczaniu przez uczniów ciała Chrystusowego.
W tym przedsionku już nas ogarnia swoistość tutejszego dziwnego życia.
Szelest nieustających kroków i westchnień, głuchy stuk czół bijących o kamienie płyty, niekiedy wybuch głosów kłótliwych, a zawsze i pod wszystkiemi innemi dźwiękami — strumienie szeptów, mowa cierpiących serc. Bo tu się rozpoczyna ów świat osobliwy, w którym słychać, jak szepcą serca.
Dzieje się tak do nocy, częstokroć i przez całą noc. Wielu pozostaje tu po zawarciu świątyni aż do następnego rana. Są nawet udogodnienia — dla dostojniejszych pobożnych: Franciszkanie posiadają w górnym krużganku pokój gościnny z dużem oknem, obróconem na środkową część bazyliki.
Tak zwani „maluczcy“ słaniają się w cieniach pod filarami, mroczne zakątki napełniając szmerami westchnień. Raz po raz ciemna postać wysuwa się pod światło jarzących lamp, które płoną wokoło kaplicy grobu pańskiego; wtedy pada twarzą na ziemię z cichym szlochem.
Tak się tu życie przewija, upływa, a wzbiera w osobliwszych wybuchach, zatargach i zaburzeniach.
Przecież są ludzie, którzy się stąd nieledwie nigdy nie wynurzają na inny świat, pod słońce. Są mieszkańcy wcielonych do tego obrębu klasztorów, duchowni różnych wyznań będący tutaj na posterunku, każdy w obronie praw obrządku swojego. Pilnują jedni drugich, ścierają się z sobą, walczą.
Chodzi o cenny czas i o święte miejsce.
Kaplica grobu Chrystusowego i wogóle cała rotunda, w której się ten monument znajduje, stanowi własność pospólną łacinników, greków, ormian i koptów. Kolejno odbywają się nabożeństwa. Wszystko jest oznaczone. Aliści jednocześnie wszystko jest ciągle zagrożone. Bo tu się czyha na każde zaniedbanie lub opóźnienie się współzawodnika.
Istotnie trudno to nazwać inaczej, niźli współzawodnictwem jedynem w swym rodzaju.
Oto np. prawi się jeszcze jakoweś popołudniowe nabożeństwo greckie. Patryarcha jest wewnątrz u Grobu. Ale czas oznaczony dobiega, przeto w zakrystyi łacińskiej już się pospiesznie odzywa dzwonek. Przywołuje, oznajmia, krzyczy.
Orszak powracający od Grobu nieledwie że się krzyżuje z tym drugim już gotowym, z codzienną o tej godzinie procesyą Franciszkanów.
Wspomniana procesya pochód swój jako zwykle zamyka u Grobowca. Aliści następuje na nią kilku duchownych ormiańskich lub znowu greckich. Zda się, że niecierpliwie liczą minuty.
Zaledwo tamci ruszyli się ku odejściu, już ci są na terenie.
Narazie sprawia to bardzo przykre wrażenie. Ale można się z tem oswoić i wtedy dostrzega się drugą stronę rzeczy. Bo w tej natężonej, obronnej a często zaborczej postawie jest szczerość. Wyraża się w tem przekonanie. Wprawdzie np. duchowieństwo obrządku greckiego ze swego tu posterunku wyciąga zyski ogromne; (pielgrzymi składają nieprzeliczone opłaty i ofiary); jednak nie słusznem byłoby odnoszenie wszystkiego li tylko do tych względów.
Jest przekonanie.
I to się przyczynia do wytworzenia tu tej jedynej w swoim rodzaju atmosfery.
Bywają momenty wielkiego zaostrzenia; lecz i inne chwile, w których konflikty zdają się przygasać, odchodzą gdzieś w głąb i w dal.
Wtedy coś niezwykłego ma w sobie ten zespół obrządków i to splecenie tęsknot ludzkich najserdeczniejszych, ogromnych, wytężonych.
Zbaczajac jeszcze do stosunków panujących w tym świecie, dla sprawiedliwości nadmienić potrzeba, że zaborczością i zapamiętaniem odznacza się szczególnie duchowieństwo obrządku greckiego.
Ze strony katolików stróżami Grobu Pańskiego są nie księża świeccy, zależni od patryarchatu, lecz mnisi Franciszkanie.
Dozór nad zakrystyą łacińską wykonywa brat Władysław Markowski, Polak, od wielu lat pozostający na tym posterunku. Sympatyczna postać, pełna szczerości, energii i werwy.
Trzeba się oswoić z tą mroczną przestrzenią pełną zakątów, kaplic i ołtarzy; wtedy poczyna się odczuwać, iż tutaj mieszka ogromny kilkunastuwiekowy ludzki ból.
Skrzydła niepocieszonej tęsknoty ludzkiej szeleszczą w tym półcieniu.
Nie jest to bezkresny poryw duchowy, ale raczej serdeczna tęskność za czemś, co ongi widziane i słyszane, dotknięte, blizkie było...
W wieńcu otaczającym główną budowę zaciekawia starożytna kaplica św. Heleny. Zstępuje się w dół dosyć nizko szerokiemi schodami. Cztery wielkie czerwonawe kolumy z monolitu podtrzymują sklepienie. Światło skąpe i niepewne dochodzi.
Ten obręb dość obszerny należy do wyznawców obrządku ormiańskiego.
Jeszcze głębiej schodzi się do małej, ciemnej kapliczki „Znalezienia Krzyża“. Jest to już właściwie pieczara w samem łonie skały.
Środkowa, podłużna nawa głównego kościoła jest obecnie własnością Greków, którzy ją całkiem wyosobnili za pomocą ścian łączących filary. Wnętrze połyskuje od malowideł i złota. Z zachodniej strony nad wnijściem sklepiony wielki łuk.
Tu stanąwszy, jest się nawprost centralnego punktu świątyni, nawprost tego miejsca, ku któremu wędrują rzesze wyznawców z całego chrześcijańskiego świata.
Wznosi się kilkanaście potężnych filarów złączonych arkadami; tworzą okrąg; u góry dość wysoko bieży krużganek; całość nakryta jest kopułą.
Pośrodku tej przestrzeni wysoki, marmurowy, kopułką zakończony grobowiec, zawierający w sobie miejsce uświęcone.
Pobożność wyznawców — wyodrębniła tę przestrzeń z łona skały. Podobno za Konstantyna ponad odkrytą, ale jeszcze nienaruszoną pieczarą postawiono na występie skalnym kapliczkę. Dziś zrównane jest wszystko do jednego poziomu, zatarty wszelki pierwotny charakter miejscowości. Osamotniło się uświęcone miejsce w mauzoleum z marmuru, z zewnętrznemi ścianami okrytemi bogactwem bizantyńskich złotych i srebrnych obrazów, z okręgiem olbrzymich świeczników, sięgających niemal do szczytu.
A w dzień i w nocy wylewa się tu dookoła ludzka tęsknota i ludzki ból. Wiara ludzka przychodzi tutaj żywa i pełna skargi, niejednokrotnie męczeńska i wytężona. Od chwili do chwili słychać głębokie, rozsadzające piersi łkanie.
Ludzie, którzy się tu znajdują, wyzbyli się na ten moment wszystkiego, leżącego na zewnątrz duszy. Odpadły wszelkie względy doczesne; bezpośrednio przemawia uniesienie boleści, lub uniesienie wiary. Goreją serca.
Gromadkami po kilku wpuszczani są wędrowcy do szczupłej, całkowicie ciemnej kapliczki.
Tutaj — „anioł, zstępujący z nieba, odwalił kamień grobowy.“ I tutaj duszami ludzkiemi potrząsa rozdzierające wzruszenie.
W ciemności podnoszą się szepty serc. Najtajniejsze porywy zdołały wydobyć się i drżą... Przepaści otwierają się w głębi człowieka; rzeczy, o których sam w sobie nie wiedział.
Przez nizki otwór wynika struga świetlana.
Trzeba się całkiem schylić i wchodzi się po kolei.
A tam jest zalew złocisty od mnogich, jarzących się lamp...
Marmury, złoto, banalność pompy, to wszystko nie może całkiem przeszkodzić poczuciu tożsamości miejsc...
A takie poczucie — tutaj — istotnie wstrząsa całym człowiekiem...

Chrystyanizm, tak jak się w wiekach średnich objawiał... i później, bowiem i dziś jest to samo, wydaje się być przedewszystkiem nauką o bólu i ofierze. W tem jego przeważająca aż do dzisiaj cecha, uwidoczniona w charakterze i wynikach oddziaływania. Tymczasem żywiołowa tęsknota ludu zwraca się z całą siłą do innego dogmatu, do zmartwychwstania.
Oto np. tutaj w Jerozolimie tłumy pątnicze składają się w ogromnej większości z ludzi biorących rzeczy, tak jak im są podane; niema mowy o jakowymś krytycznym czynniku. Przybywają niebaczni na wielkie trudy, z najżywszem upragnieniem.
I oto tu, w tym kościele — jest kaplica Golgoty — częstokroć zupełnie pusta. Zaś w dzień i w nocy westchnienia się podnoszą i serdeczny płacz rozebrzmiewa dookoła grobowca z którego zmartwychwstał Pan...
Oczywiście, można powiedzieć, że wtóre wynika tu z pierwszego: po ofierze krzyżowej zmartwychwstanie. Tak się dzieje w dogmatycznym porządku, ale w wykładzie i przy oddziaływaniu, może być szczególniejszy nacisk na jedno albo na drugie położony.
Zresztą — to wszystko są przepaściste rzeczy, morze, nad którego brzegami ludzie chodzą.
Nawiasowo przypomina się stan rzeczy u nas. Zupełnie płytki sposób ujmowania tych spraw. Z równą płytkością postępują w tym względzie „niewierzący“ i ci „którzy wierzą“.
Kaplica Kalwaryjska znajduje się po prawej stronie głównego przedsionka. Trzeba się do niej dostawać po stromych schodach. Przedzielona jest przez dwa wielkie filary; prawa część należy do katolików, lewa do greków.
Panuje tu mrok.
I spokój.
Cisza, w której się tai głos dosłyszalny natężonemu sercu.
Tutaj objawił się światu szczyt bólu.
Zdawałoby się, że wobec tego wszystko inne powinno zmaleć do szczętu.
Ale krzyż ma ramiona, które się wyciągają ażeby objąć świat, a zaś z onego czynu ongi dopełnionego na Golgocie wypływa na nasz „padół“ taki ogrom litośny i takie gorąco braterskiego współczucia, jakiego nigdy przedtem ni potem nie mogło być i nie było.
I zapewne to jest przyczyną, że tu, w tem miejscu, i najdumniejsze serce nie mające łez swych dla siebie, może głęboko roztajać na krótką chwilę...
Ale nie to najważniejsze.
Chrześcijaństwo stwierdziło i uświęciło indywidualną wartość człowieka, ogromne bez wyjątku znaczenie każdej duszy. Jest to rzecz doniosłości nieprzemierzonej. Zasłabo to rozumiemy; zamało żywimy się tem wszystkiem, co ztąd wypływa.
Jednym z przedziwnych pokarmów, którebyśmy brać z tego mogli, jest poczucie nienaruszalności dostojeństwa ludzkiego.
W piekle dni teraźniejszych snadniej niż kiedykolwiek rozumie się, że — najstraszniejsza z rzeczy strasznych to poniewierka, deptanie, krzywda majestatu wolnego człowieka stworzonego „na obraz i podobieństwo Boże“.
W obec ciężaru obelgi niczem się staje ucisk najdotkliwszego bólu.
I w tej najgorszej męce tylko dzieje Chrystusa przekonać nas mogą, że niemasz tak okropnego nazewnątrz poniżenia, w któremby się człowiek nie mógł — naprawdę ostać niedosiężonym, najdostojniejszym, synem Bożym...
Dobrze jest o tem pomyśleć, gdy się należy do narodu... Dobrze jest sobie o tem przypomnieć, gdy piekące poczucie niezasłużonego zhańbienia wyżera szczęście serca i swobodę mózgu — we krwi dygoce i zatruwa życie.

Schodząc napowrót z kaplicy do głównego przedsionka znowuż napotykamy tę ciżbę kornego ludu, płynącego z tęsknotą do „Grobu“.
Już w głębokiej starożytności ukrywał się wśród wybranych dogmat zmartwychwstania. Prężyła się wola przeciwko granicom zbyt krótkiego żywota. Aliści dopiero chrześcijaństwo uczyniło to dostępnem ludowi.

Wnijdźmy na jakieś miejsce wyniosłe i ogarnijmy oczyma całość dzisiejszej Jerozolimy.

Nad zbiorowiskiem dachów i szczytów wyróżniają się dwie kopuły.
Jedna z nich wynurzająca się w trudzie z pośród śródmiejskiego natłoku, to kościół Grobu Chrystusowego; druga na wschodniej rubieży miasta, na wyższym poziomie, zdaleka widna i przyciągająca oczy to „Kubbet-es-Sakhra“, meczet Omara, na wzgórzu Moriah wzniesiony, w tym obrębie gdzie była świątynia Salomona...
Cała przestrzeń, grzbiet góry, nosi nazwę Haram-ek-Szerif. Cudzoziemcowi, właściwiej inowiercy, dostać się tam dość trudno. Pozwolenia osobliwego potrzeba i przewodnika a jeszcze w dodatku żołnierza do straży.
Wchodzi się jedną z głębokich bram sklepionych. Na spotkanie oczom błysnęło białe światło, w twarz wionął wiatr i smutek.
Jest tu bowiem przedziwnie smutno.
Wielki obszar otwarty. Białawy od niestłumionej, jednostajnej światłości, także od barwy tutejszej kamiennej gleby. Meczet Omara i drugi El-Aksa nie mogą zapełnić tej przestrzeni. Wydają się prawie małe.
Pustka pozostaje niepocieszona.
Jest tu ogromnie smutno. Przemawia wieczysta żałość obnażonej „córki Syonu“.
W paru miejscach niewielkie kępy drzew drobnolistnych szeleszczą bardzo cicho. Zresztą nigdzie zieleni. Monotonna, surowa światłość; możnaby o niej powiedzieć: żałobna, bowiem taka oświetla klęski niepocieszone.
Oczy widzą daleko. Schodzą urwiskami w głąb doliny Kedronu, na cmentarzyskach się kładą i na spiętrzonych zwałach kamieni. Zarysami białawych pagórków przebiegły i oparły się o najwyższy z nich, o Oliwną Górę.
Przestrzenność nasycona bladym kolorem; cisza, której moce słoneczne rozradować nie podołają; zabójczy smutek.
A teraz ponownie obejrzyjmy się tu wkrąg siebie i przeciwko sierocemu obnażeniu tej góry wystawmy sobie wspaniałość, o której czytaliśmy u Józefa Flawiusza.
Skała Moriah miała pierwotnie szczyt ostry, nie wystarczający co do obszaru. Wytężoną pracą dźwignięto olbrzymie podmurowania, na których poczynione są odpowiednie nasypy.
Jeszcze dzisiaj oglądać to można z podziwem.
Więc wyobraźmy sobie na tej, przez wolę ludzką uzyskanej przestrzeni, owe, cały czworobok otaczające, kolumnady podwójne, a „kolumny ciosane z jednej sztuki marmuru“. Od strony południowej tych kolumn były cztery rzędy.
Wyobraźmy sobie dziedziniec ogromny „wyłożony płytami różnorodnego kamienia“. Na wyższym poziomie dźwiga się obwód Przybytku, do którego prowadzą schody i bramy. Ośm bram od północy i od południa, a dwie od wschodu. „Pokrycia na nich ze srebra i ze złota“.
Bogactwa oszałamiające umysły ówczesnych ludzi.
„Ściany (zewnętrzne) przybytku pokryte ciężkiemi złotemi płytami jaśniały żywym blaskiem, rażąc oczy niby jaśnienie słońca“. U wnijścia zwieszał się olbrzymi złoty winograd, którego grona dochodziły — wielkości człowieka. Zasłona wnętrze przedzielająca utkana „z hjacyntu, bisioru, karmazynu i purpury“.
Było to wysilenie przepychu...
Meczet Omara wznosi się ściśle na miejscu pierwotnej świątyni Salomona. Jest to piękny, ośmiokątny budynek nakryty, jak wiemy, kopulą. Wnętrze prześliczne. Panuje w niem łagodne, tęczowe, cudne światło spływające z wysoka poprzez witraże okien. W dwu kręgach wznoszą się koncentrycznie rzędy filarów i kolumn wspaniałych. Na wtórem, wewnętrznem kole opiera się kopuła, której sklepienie przecudną mozajką wyłożone. Również bardzo misterne mozajki przyozdabiają ściany świątyni.
Środek otacza piękna krata fundacyi Krzyżowców z czasów gdy meczet chwilowo był kościołem. W obrębie onej kraty mieści się ogromny szary głaz, występ skalny, na którym według tradycyi Abraham i Melchizedech składali Panu ofiary.
Tutaj w późniejszym czasie był ołtarz ofiarniczy świątyni Salomonowej. Mahometanie otaczają to miejsce ogromną czcią. W ogóle Haram-ek-Szerif jest uważane za wielką świętość, wtórą po Mece.
Dzielnica żydowska przytyka do południowo-zachodniego stoku Moriah. Powracając z tej góry smętnej i wdowiej, można wstąpić do któregoś z dzisiejszych domów modlitwy.
Przedzieramy się przez uliczki niechlujne — niesłychanie.
Jest dzień sobotni. Synagoga uboga i ciasna. Napełnia ją w tej chwili ten przejmujący śpiew czy lament żydowski, w którym się rzeczywiście zrywa wicher rozpaczy.
Na ścianie poprzecznej, ponad chórem, naiwnie wymalowana ilustracya do przesławnego Psalmu:

„Siedząc po nizkich brzegach Babilońskiej wody
a na piękne Syońskie wspominając grody,
co nam inszego czynić, jeno płakać smutnie,
powieszawszy po wierzbach niepotrzebne lutnie“.

Narzędzia muzyczne obciążają gałęzie rozłożystego drzewa.
Tak się modli lud izraelski krzykiem przenikającym, w ubogich i ciasnych ścianach, w obliczu zniszczonej swoich praojców chwały.
W piątek o godzinie zachodu, gdy szabat się rozpoczyna, tłumy ciągną poprzez labirynt uliczek do stóp wielkiego muru.
Góra Moriah obmurowaną była od samego dołu; ściana, u której się żydzi gromadzą, piętrzy się bardzo wysoko; spodnia jej część złożona z olbrzymich głazów.
Światło kładzie się pożegnalnym promieniem. Roją się opończe cudnie barwiste: szkarłatne, złotawe, szafirowe, a wszystko z materyałów kosztownych: aksamity, adamaszki, atłasy. Roją się czapy ogromne, futrami bramowane. Z pod tych czapek wyglądają twarze mizerne a namiętne, o wielkich nosach zakrzywionych.
Przychodzą kobiety zwyczajem wschodnim otulone w zasłony.
Kolejno po kilkoro zbliżają się do muru. Wrychle jest długa linja postaci twarzami obróconych ku ostatnim świadkom — kamieniom.
O kilka kroków tłum zwarty czeka.
I rozpoczyna się ta osobliwa, straszna modlitwa wstrząsana prawdziwem łkaniem. Po twarzach tych ludzi, gdy odwracając się, innym ustępują kolei, widać, że były to — łzy prawdziwe. I można powiedzieć, że płacz to nieprzepłakany przez całe wieki.
Przy północno-wschodnim krańcu Haramek-Szerif koszary wojskowe wznoszą się na miejscu dawnej rzymskiej twierdzy Antonii. Według tradycyi, w obrębie tym znajdował się pałac Piłata; tu więc początek drogi Krzyżowej.
Prawdopodobnie co do szczegółów linji wytycznej musiały w przeciągu stuleci zajść pewne odchylenia, ale ogólny kierunek pozostał przecie ten sam...
I zachowane jest podobieństwo wyglądu.
Jako ongi tak i dziś droga idzie przez miasto; mozolnie, wązkiemi uliczkami, to na dół, to pod górę, częstokroć pod sklepieniem. Są załamania, gdzie w bladawem i smętnem świetle podnosi się, w twarz przechodnia spoglądająca — cicha, nieukojona przez wieki — groza. Są miejsca inne, szlak szczupły, przeciskający się pomiędzy kramami przekupniów, napełniony tym zgiełkiem codziennego żywota, który na wschodzie w charakterze swym zdaje się nie ulegać wpływowi czasu.
Droga Krzyżowa rozpoczyna się niedaleko bramy Św. Szczepana; krajowcy nazywają ją bramą Maryi „Bab-Sitti-Maryam“.
Ztąd na lewo idzie się do kościoła poświęconego Św. Annie. Zawiera on w sobie, jak utrzymują, szczątki mieszkania Joachima i Anny, dwie izdebki częściowo w skale wykute; zstępuje się do nich po schodach.
W pobliżu tego miejsca leży sadzawka Bethesda, dziś całkiem zasklepiona.
Wyszedłszy przez bramę św. Szczepana, przebywamy most na wyschłym dzisiaj potoku Kedron i jesteśmy niemal nawprost kościoła wzniesionego w dwunastym wieku przez córkę Baldwina II króla Jerozolimy. Obecnie to własność Greków. Pokazują tam w głębokiej krypcie grobowiec, kędy uczniowie mieli złożyć ciało Maryi.
Dalej w prawo ku południowi, ścieżka wiedzie do wyniosłości skalistej, ponad którą na zboczu mur widnieje, okalający sad...
Schodzi się korytarzem po kilku stopniach do pieczary, w której się Chrystus modlił przed męką.
Badania ostatnich czasów miejsce to odnajdują gdzieindziej, trochę wyżej, już poza dzisiejszym murem, na terenie również należącym do Franciszkanów.
Ale właściwie różnica kilkudziesięciu kroków tu nic nie stanowi; w ogólnych zarysach miejscowość jest ta sama.
Ogród na zboczu to miejsce sadu Gethsemańskiego. Nieświadome barbarzyństwo zbożnego kultu uczyniło tu wszystko, cokolwiek uczynić mogło. Jest przykro i szkaradnie.
Cała przestrzeń murami rozgraniczona na dwie posiadłości; katolicką i grecką.
Grecy mają drzewa dość bujnie i swobodnie rosnące i byłoby tam pięknie, ale wszystko przytłacza wielka i ciężka cerkiew ze złoconemi kopułami. Odbiera się wrażenie zupełnej brzydoty niepotrzebnych rzeczy.
A katolicka posiadłość? W czworobok idą stacye krzyżowe, same przez się dość ładne. Toby jeszcze ujść mogło. Środek przestrzeni obwiedziony jest kratą, i rośnie tam kilka, podobno ośm, drzew oliwnych prastarych, u pnia nadzwyczajnie grubych, potężnych, natomiast rozkrzewionych mizernie. Mają to być świadkowie z owych czasów... Może odrośle, bowiem oliwka jak wierzba nasza ze starego pnia długo wypuszcza nowe pędy.
Owoż gdyby te drzewa pozostawiono w przynależnej im samotności... Ale nie! W pośrodku i dookoła klombiki kwietne, różnobarwiste, utrzymywane z pieczołowistością w danym wypadku nieznośną i... ścieżki gracowane...
I jeszcze jakowaś altana, czy domek, schronienie dla pracujących tu Franciszkanów.
Możnaby pomyśleć: wzorowy ogród podmiejski, gwoli zyskownej produkcyi kwiatów starannie pielęgnowany.
Smutna dolina Kedronu (inaczej Józefata), bieży ku południowi kamienistym wąwozem aż do wioski Siloe i panującej ponad nią „Góry Zgorszenia“ nazwanej tak od tego, że tu Salomon w chwili odstępstwa wznosił ołtarze „bogom cudzym“.
Nad środkową i północną częścią wąwozu, oraz nad całą tą okolicą króluje Góra Oliwna.
Musiała być bardzo piękna w czasach, gdy ją porastały naprawdę — oliwne lasy. Dzisiaj tylko gdzieniegdzie kępy drzew widzieć można. Natomiast, niestety, w ciągu ostatnich lat bardzo się zaludniła i zabudowała ta góra.
Wyniosłość dosyć znaczna i wejście strome. Na najniższych stokach zachodnich pozostało ogromne cmentarzysko żydowskie, zbiegające w dolinę Kedronu.
Grzbiet rozłożysty jest, równy, szeroki. Rzeźwiący wiatr tutaj wieje, swobodny przechodzień, który, zkąd chce, przybywa i dokąd chce, odlatuje.
Od wschodniej strony przecudny widok na kraj pustynny, falisty, oświetlony błękitnie a płowy i na przedziwnie wyraźną, połyskującą matowe taflę Martwego Morza.
Nadzwyczajna przezroczystość powietrza powoduje to pozorne zbliżenie zupełnie dalekich rzeczy.
Łańcuchy gór moabskich omglone i sinawe piętrzą się tam za morzem...
Obróćmy się teraz ku południowi. Idzie wzrok po pagórkach skalistych, pomiędzy któremi odgadujemy drogę w kierunku Jerycha. Wynurzyły się ubogie domostwa miasteczka El-Azarye, starożytnej Betanii. Bliżej Betfaga, zkąd Chrystus rozpoczął wjazd swój do Jerozolimy. Stoi tam obecnie kapliczka.
Powierzchnię Góry Oliwnej pokrajały pomiędzy siebie różne wyznania. Miejsce Wniebowstąpienia należy do muzułmanów, którzy je czcią otaczają.
Na pocztku IV wieku istniała tu wzniesiona przez Konstantyna bazylika otwarta — bez dachu. Piękna myśl i jedynie godna.
Wnętrze dzisiejszej świątyńki sprawia miłe wrażenie przez brak ozdób wszelakich i właściwą meczetom jasną prostotę. W pośrodku posadzki w obramieniu z marmuru kamień, którego dotknęły odchodzące stopy Chrystusa...
Tu nawija się przypomnienie, że w wielkiej poezyi polskiej mamy tę chwilę wyrażoną stokrotnie wspanialej niźli w tak wielu modlitwach urzędowych.
Mówię o „Niedokończonym Poemacie“ Krasińskiego. O tym momencie, kiedy ze wstrząśnionej duszy Młodzieńca dobywają się słowa:
„Ach! kraj szaty tylko... znikający gdzieś w górze, w tem świetle bezmiernem... Ach! stóp dwoje tylko jak dwie gołębice śnieżne, wniebowstępujące... Oczy moje poleciały za tej szaty błękitem... ócz nie mam, przyłóż mi rękę do powiek... “
Na wschodnim stoku Góry Oliwnej zwaliska kościoła oznaczają to miejsce, gdzie Chrystus miał zapłakać, spoglądając na Jerozolimę.
Całe miasto ztąd widać jak na dłoni. Moriah ku niebu podnosi niepocieszoną żałość swojego spustoszenia.
I przypominają się słowa historyka Józefa (Flawiusza): „Gdy pielgrzym do Jerozolimy dążący spojrzał zdaleka ku świątyni, zdawało mu się, że widzi przed sobą górę śniegiem pokrytą, bo gdzie nie było blach złotych, świeciła jasność kamienia“...
Nad wąwozami Kedron i Hinnom całe miasto widzialne we wszystkiej swej posępności i dzisiejszej bolesnej brzydocie.
A historyk nam opowiada o potędze murów obronnych, ponad któremi wznosiły się wielkie czworograniaste wieże. A było ich wszystkich 164.
W północno-zachodnim załomie wieża „Psefinos“.
„Kto stanął na niej i spojrzał dokoła, ten sięgał wzrokiem aż hen! do Arabii i do morza, szumiącego na krańcu hebrajskiej ziemi.“
Na zachodzie „Hippikos“, pod względem rozmaitości, oporności i piękna, wieże całego świata nie mogłyby się z nią mierzyć“. Dalej „Fazael“, wieża „pięknemi wypełniona świetlicami, zaopatrzona w łaźnie, że całkiem miała pozór zamku królewskiego“. I jeszcze piękniej przyozdobiona „Maryamna“. A budulec gwoli tym olbrzymom użyty — to „bloki z białego pociosane marmuru“. Jakąż kolosalną białością musiało się to wszystko piętrzyć pod jasnem niebem.
„Do wież tych od strony miasta przylegał zamek królewski (Heroda), którego wspaniałości nie odda żadne ludzkie słowo. Otaczał go mur na 30 łokci wysoki, z którego w równych odstępach dźwigały się wieżyce o izbicach biesiadnych dla setek dostojnych gości. Kto opisze te powały o belkowaniu rozmiarami i ozdobnością przechodzącem to wszystko, na co kiedykolwiek oko patrzyło! Tę komnat zawrotną liczbę, te izbice przeróżnego kształtu, z których każda miała całkowite dla siebie urządzenie, a sprzęty ze srebra i złota uczynione. Całe szeregi kolumn krzyżowały się z sobą biegnące kołem. Pałac tonął w zieleni, a potem szły ogrody o wielkich, przecinających się wzajem alejach, obok których biegły kanały... Ale z ust słowo wszelkie ucieka, gdy się chce wypowiedzieć całą wspaniałość i piękność i tylko serce się ściska, że wszystko to stało się pastwą płomieni...“
Córka Syońska...





Siostrze mojej
Janinie Nekanda-Trepczynie.
VOX CLAMANTIS.




I. OJCZYZNA.

Była w dziejach ludzkości chwila wstrząsająca jej posadami do głębin niedocieczonych wtedy, ani dziś, ani jeszcze jutro. Zdarzenie, którego wszystkich dalekich skutków aż potąd nie możemy obliczyć. Błyskawica rozdzierająca ciemności stworzonych rzeczy, tak że ukazały się w mgnieniu odległe światy, ku którym jest przez ciąg wieków droga.
Wokoło takiej chwili musiało być podniesienie poziomu; to też istotnie wszystko, cokolwiek bezpośrednio przed nią lub po niej nastąpiło, posiada niezaprzeczone znamię wielkości.
Kiedyż, przed jakim faktem prolog podobny temu, gdzie, występuje w krótkich, ale nieporównanych rysach historya Poprzednika, duchowego olbrzyma, Chrzciciela?
Jan zalicza się do największych postaci w dziejach ludzkiego cierpienia i pragnienia. Widziany poprzez odstępy całych stuleci, wydaje się zawsze posągiem ogromnym, ulanym z niewzruszonego spiżu.
Cierpienie jego twarde. Duszę jego, o której nas doszły nieliczne, ale niezapomniane wieści, wyczuwamy dziś jako srogą. Jednakże niemasz w tem żadnych odstręczających i martwych znamion, jest to bowiem srogość wezbranej tęsknoty i wiekowego bólu.
W tej spiżowej piersi paliło się płomię i dlatego wszystek człowiek stał się wyrazem niestrudzonego, niezgłuszonego w przestrzeniach czasu wołania; „vox clamantis“...
Ewangelia i tradycya przyoblokły mistycznem światłem narodziny Chrzciciela, matka przyroda kolebkę tego, posępnego później, proroka otoczyła słodyczą ciszy, zieloności i kwiecia.
Były uczone spory o nie nazwane w Piśmie „miasto judzkie“, ojczyznę Wołającego. Wymieniano kilka miejsc, a pomiędzy niemi: Machaerus, Hebron, Betleem i samą Jerozolimę. Jednakże aż potąd najwięcej dowodów, a również powaga przechowywanych ustnie podań, przemawia za położoną wśród wzgórz łagodnych mieściną Ain-Karim, dla chrześcijan: „Św. Jan w górach“.
Już w epoce pierwszych wojen krzyżowych nazywano to miejsce „in Montana.“ Król Baldwin I posiadłość, objętą tem imieniem, nadał rycerzom zakonnym św. Jana w Jerozolimie. Baldwin III nadanie to potwierdził.
Miasteczko znachodzi się o dwie godziny pieszej drogi w kierunku południowo-zachodnim od Jeruzalemu.
Okolica falista. Jeżeli dzień jest piękny i bezobłoczne niebo, następuje przedziwne zestawienie kolorów.
Oto pod głęboko błękitnym stropem roztocz kamienista, szczero-biała, wznosząca się półkręgami, na których wązkie smugi obsianych, jasno-zielonych pól.
W ogóle koloryt Judei jest wielce odrębny; narazie działa uderzająco; potem wywołuje w nas zapatrzenie, w końcu poczyna być urokiem.
Wiosenne niebo bywa tutaj gorąco błękitne, a jednak nie szafirowe; barwy nigdzie nie dochodzą do natężenia, do bogatego zespołu. A przecież światło słoneczne tu wielkie, ulewne, można powiedzieć, srogie. Że w tym zalewie występuje przed oczy świat nie tęczowy, a tylko jasny, blado zielony i biały, to właśnie stanowi niespodziankę, odrębność i urok — trochę smutny.
Dzisiejsze Ain-Karim liczy jakieś 2,500 mieszkańców, przeważnie muzułmańskiego wyznania. Uliczki niezmiernie wązkie wiją się i przeciskają pomiędzy domami, które są niewielkie, kwadratowe, o płaskich dachach, wszystkie z szarego kamienia, całkiem podobne do siebie.
Ożywcze wrażenie sprawia bijące wśród miasteczka źródło. W tym bezrolnym kraju każdy strumień staje się błogosławieństwem dla okolicy, a uciechą dla oczu.
Ponad strugą, która ze źródła wycieka, zbudowano maleńki meczet ze smukłym jak zwykle minaretem.
Księża Franciszkanie posiadają obszerne budynki: klasztor, otoczony ogrodem, hospicyum, czyli dom dla podróżnych, z podwórkiem pełnem kwiecia; z przeciwnej strony szkołę.
W pośrodku wznosi się kościół.
Na lewo od wielkiego ołtarza schody prowadzą do kaplicy, znajdującej się poniżej ogólnego poziomu.
Lampy rozświetlają surową szarzyznę bardzo grubego muru. Według tradycyi, są to ściany komnaty, w której się ongi narodził Chrzciciel, kościół bowiem wzniesiono na domniemanem miejscu domostwa Zacharyasza.
Droga, czy też ulica główna, wiedzie z posiadłości franciszkańskich poprzez miasteczko do źródła i dalej aż do stoku przeciwległego pagórka. Tu wstępować potrzeba, mając na prawo wychylone zza ogrodzenia srebrzysto-zielone gałązki oliwek i ciemniejsze gałązki fig.
Niebawem po lewej ręce ukazują się w murze drzwiczki. Za niemi cmentarzyk, czy wirydarzyk, pełen rzeczywistego uroku; cyprysy stoją cicho, a na krzakach rozkwitają przepyszne, ciemno-czerwone róże.
Ku środkowi studnia, od której miły chłód.
W głębi kościołek „Nawiedzenia“ Elżbiety Zacharyaszowej przez N. Maryę Pannę.
Ewangelia św. Łukasza mówi:
„A powstawszy, Marya w onych dniach poszła na góry z kwapieniem do miasta judzkiego...
„I weszła w dom Zacharyasza i pozdrowiła Elżbietę.
„I stało się: skoro usłyszała Elżbieta pozdrowienie Maryi, skoczyło od radości dzieciątko w żywocie jej, i napełniona jest Duchem Świętym“.
Podobno w VI wieku wznosił się tutaj wielki kościół piętrowy: absyda górnego piętra zachowała się jeszcze nad dzisiejszą kaplicą.
W kaplicy tej jedna rzecz bardzo miła.
Liczne kościoły jerozolimskie i około Jerozolimy są, oczywiście, aż przepełnione obrazami, do których treść poczerpnięto z życia Chrystusa i Maryi. Jednak niezmiernie rzadko widzi się coś prawdziwie pięknego.
Otóż w danym wypadku wyjątek miły. Obraz, coprawda, w kolorycie dość twardy, i znawca znalazłby niejedno do zarzucenia, ale jest pomimo wad tych ekspresya w linii, w ruchu postaci, w twarzach rzetelność poczucia i odczucia; słowem, poezya w tem jest.
Elżbieta wybiegła na spotkanie Maryi. Stoi na pochyłości, wiodącej od progu domu. Stoi, cokolwiek naprzód podana, z wyciągnięciem ogarniających ramion.
W ramionach tych dzieweczka. Nie można określić innym wyrazem.
Głowa Elżbiety owinięta w chusty spływające aż ku dołowi, twarz poorana śladami długoletniej tęsknoty, rozświetlona promieniem nagłego w starości szczęścia.
Zda się nam, że słyszymy, jak mówi:
„A zkądże mi to, że przyszła matka Pana mojego do mnie?“
Pochyla się z nieskończoną tkliwością:
„Oto jako stał się głos pozdrowienia twego w uszach moich, skoczyło od radości dzieciątko w żywocie moim.
„Błogosławionaś, któraś uwierzyła, albowiem spełni się to, coć jest obiecane od Pana...
A dzieweczka, w ramionach sędziwej krewnej leżąca, poczyna odpowiadać: „Wielbij, duszo moja, Pana. I rozradował się duch mój w Bogu, zbawicielu moim“...
Niewysłowiony czar jest w uścisku owych dwu przyszłych matek, świadomych w sobie wszystkiej tęsknoty i wszystkiej pociechy świata.
Według tradycyi na miejscu tego spotkania wytrysło źródło, które zasila zbiornik przed dzisiejszą kaplicą. Kaplica zaś (a w VI stuleciu ów wielki kościół) wznosi się, kędy miał być drugi dom zamiejski Zacharyasza. Elżbieta brzemienna odosobniła się w onym domu i na jego to progu witała przybywającą Maryę.
Wogóle tradycya daje nam rysów niedużo, ale takie, że świetlistemi liniami wyciągają się w przestrzeni ubiegłych, mrocznych wieków. Zaliż nie będzie to sprawą a możnością chciwego serca za śladem owych światełek przeniknąć do głębiny i niewiadomość zapełnić pojawem odczutych, zgadnionych, jakby wskrzeszonych rzeczy?
Naszem jest wszystko, cokolwiek w sobie obaczyć i usłyszeć, wywołać i odkląć możemy. I prawdziwem dla nas to wszystko.
Naprzykład, czyż nie widzimy, jako w błękitny dzień jesienny kamienistą ścieżką po wzgórzach to wspina się, to zsuwa podróżujący orszak kapłana Zacharyasza ?
Lazur niebieski ogarnia tę smutną, spaloną przez letnie skwary ziemię. Osły i muły, objuczone wszelakim sprzętem, albo dźwigające czeladź kapłańską, postępują kolejno wydłużonym szeregiem.
Zacharyasz jedzie w środku: muł pod nim tęgi, bogato przystrojony. Jedzie przed siebie zapatrzon i poważny, jako wiekowi i godności przystało, aliści na twarzy rozlana dziwna słodycz.
Słudzy pomiędzy sobą szepcą o przytrafionem niedawno, a niepojętem zdarzeniu. Oto pewnego ranka wszedł był sędziwy kapłan do kościoła według kolei stanowiska swojego, bo właśnie przypadały nań losem miesiące urzędowania.
„A wszystko mnóstwo ludu było na zewnątrz, modląc się godziny kadzenia“...
I „oczekiwał lud Zacharyasza, a dziwowali się, że omieszkiwał w kościele.
„A gdy wyszedł, nie mógł przemówić do nich, i poznali, jako widzenie widział... A on skiwał na nie i pozostał niemym... “
Jakoż istotnie od onej chwili nic odezwał się jednym wyrazem. „A gdy się wypełniły dni urzędu jego“, wybrał się bardzo śpiesznie w drogę powrotną do domu, gdzie nań oczekiwała podeszła w leciech małżonka, Elżbieta.
Co powie niewiasta, obaczywszy kalectwo męża?
Ścieżka zwraca się ku dołowi. Już za orszakiem na widnokręgu zniknęły długo widziane białe świetne mury Jerozolimy. Jeszcze, jeszcze maluczko, a rozemkną się przeciwlegle wzgórza; powieje miłą rzeźwością od zachowanych po zboczach sadów, od bijącego źródła, od nadziei spoczynku w słodyczy domowych ścian.
Elżbieta, zawiadomiona o rychłem przybyciu, czeka. Wyszła na podwórze, otoczone mieszkaniem, zamknięte główną bramą. Nasłuchuje. Do uszu jej dochodzi dźwięczący świergot ptasi: z przeczystego nieba wprost na głowę spływają ogromne strugi światła.
W tej jasności widziana silna postać kobieca.
Elżbieta ma siłę. Z biódr, rozrośniętych szeroko, mogli się byli narodzić synowie dla Izraela; te piersi wykarmiłyby synów tęgich, to serce nieugaszonym płomieniem przelałoby się w dzieci.
Mocna jest w ciele i duchu.
Dlaczego taką właśnie Pan bezpłodnością pokarał i za co?
Upokorzył ją, jako w początkach Rachel, ale nie dźwignął i nie pocieszył na podobieństwo miłosierdzia, tamtej okazanego.
Oto już „podeszła we dniach swych“ pogrzebała wszelką nadzieję.
Ale nie pogrzebała bólu.
Przeżarł namiętną duszę, a sam nie stępiony żyje. Pali się w ciemnych oczach. Położył się w brózdach na czole, przejawia się czasami w raptownem drżeniu rąk.
Hałas u wrót za progiem, stąpanie licznych bydląt, głosy czeladzi; przybyli.
Co potem zaszło w duszach tych dwojga ludzi, mających wreszcie dosięgnąć szczęścia, wyglądanego przez całe życie?
Zacharyasz, którego najpierwszym odruchem było okazane aniołowi słuszne zdziwienie: „Zkądże to poznam? bom jest stary, i żona moja podeszła we dniach swych“, teraz, pokonany i przekonany znakiem niemoty własnej, radował się niezrównaną słodyczą oczekiwania.
Aliści Elżbieta w olśnieniu szczęścia uwierzyła odrazu. Nie pytała, nie badała, nie dochodziła; w piersiach jej otwarło się morze blasku; wszystko stało się możliwością, słońcem i prawdą.
Upłynęło parę miesięcy. W miejsce dotychczasowych przycinków, uszanowanie sąsiadek poczęło otaczać dostojną matkę; wyróżnioną przez tak niezwykłe błogosławieństwo Boże.
Nie było dla izraelskiej niewiasty poniewierki i ujmy nad pozbawienie potomstwa, ale też w zamian i tryumf dosięgał szczytu, jeżeli dolę upośledzonej dźwignęła niespodziewanie łaska Pana. Spóźnione lata jeszcze przydawały znaczenia, sądzono bowiem, że nadzwyczajnem być musi dziecko, w takich okolicznościach po wołane do życia.
Nagle Elżbieta zapragnęła usunąć się od tych oznak szacunku, przyjaźni i podziwu. Zapragnęła samotności i ciszy.
Dlaczego?
Rozpierało ją poczucie jakiegoś ogromu. Głucho wiedziała, że z tym ogromem połączona jest przyszłość dziecięca, które nosiła w łonie.
Trzeba w cichości duchem uklęknąć przed tajemnicą. Może rozemkną się osłony.
Przytem najpotężniejszą tęsknotą tęskniła do tego syna. W odosobnieniu, w spokoju przyśpieszy sobie chwilę. Bo oto bez przerwy i bez przeszkody pochylać się będzie, jak nad kolebką, nad swojem własnem łonem. Oto, jeszcze zanim uderzy obudzone serce dzieciny, bez przerwy, a z rozkoszą wsłuchiwać się będzie w tętnienie własnej krwi, donoszące zasób tamtemu życiu. Wszystkie momenty dni tak spędzanych, dokoła niej śpiewać będą niewysłowione imię: matka! matka!
Niedaleko miasta na wzgórku stał właśnie domek ustronny, kędy czasami przemieszkiwali we skwary letnie; tam się udała w towarzystwie paru służebnic.
Poczęły płynąć tygodnie bardzo ciche. Niebawem w powietrzu zapowiedziała się wiosna. Figi napęczniały listowiem młodem, jęczmień zielenił się już bujnie na smugach górskich pól.
Natomiast Elżbietę ogarnął ten niepokój, który się zwykł przejawiać na progu do wielkiej wiedzy. Z myśli jej nie schodziły słowa anioła, wypowiedziane Zacharyaszowi czasu widzenia:
„Nawróci wielu synów izraelskich ku Panu Bogu ich...
„Uprzedzi... w duchu mocy Eliaszowej...
„Iżby zgotował Panu lud doskonały...“
Zanadto powszechnem i wytężonem stało się w tej epoce oczekiwanie Mesyasza, aby niewiasta nie zrozumiała ogólnego znaczenia tych wstępnych słów.
Nie tylko w powietrzu odczuwało się blizką wiosnę.
A wszakże niespokojnością przejmował dotknięty, ale niepodniesiony rąbek potężnej tajemnicy; wszystko matczyne serce z cierpieniem wyglądało, rychło po onym wstępie rozbłyśnie królewska, jasna, dopełniająca wieść.
Była wczesna godzina i migotanie rosy w skośnych promieniach powstającego dnia. Poranny świergot jaskółek otaczał Elżbietę, zażywającą przechadzki na płaskim dachu domu. Nagle spojrzenie jej padło na dostrzegalną ztąd drogę. Kilka osób wstępowało pod górę powoli.
Niebawem wyłączyła się z tego grona smukła postać dziewczęca i, przyśpieszając kroku, zmierzała najwidoczniej do wrót domostwa.
Wtedy stało się coś, jak wstrząśnienie, jak błyskawica, jak rozemknięcie strzeżonych długo drzwi. W jednej niewysłowionej chwili brzemienna znalazła się na dole, przed progiem swego dworca i wyciągnęła ręce, wołając dzieweczkę z Nazaretu:
„Błogosławionaś ty pomiędzy niewiastami, i błogosławion owoc żywota twego... “
Teraz wiedziała, do jakiej wielkiej służby narodzi się dzieciątko, którego pierwsze ruchy uczuła, bowiem — „skoczyło od radości”.

Gdy trzej magowie, przybysze z krain wschodu, zatrwożyli serce Heroda opowiadaniem o gwieździe i zwiastowanym królu żydowskim, wydany został, jak mówi Pismo, nakaz „pobicia wszystkich dzieci od dwu lat i niżej, w Betleem i po granicach jego“.
A tradycya w dodatku opowiada, jak siepacze, wypełniając to polecenie, wtargnęli i do miasta, kędy znachodził się dwór Zacharyasza. Prawdopodobne to jest, gdy się zważy na parogodzinną zaledwo odległość pomiędzy Ain-Karim a Betleem.
Owoż wtargnęli siepacze.
Czy słyszymy przeraźliwy krzyk matek, nie mających się nigdy pocieszyć?
Elżbieta porwała synka na ręce. Jest wpośród domu swego, ale wie, że dom jej nie osłoni.
Poprzez odległość wieków uszu naszych dochodzi to straszne bicie zatrwożonego śmiertelnie serca.
Żołdacy już we wrotach.
Tu rozdwaja się pasmo tradycyi. Według jednego opowiadania matka ukryła dziecię za wielkim głazem, a Pan Bóg spuścił na szukających zaślepienie, że nie widzieli. Dzisiaj kamień, wrzekomo ten sam, wmurowany jest w ścianę kościołka „Nawiedzenia“.
Druga wersya, piękniejsza, ukazuje nam matkę ściganą przez siepaczy.
Wybieżała za miasto. Obu rękami przyciska do zdyszanej piersi skarb, dziecko. W szalonym pędzie miga przed oczyma naszemi ciemno-szafirowa suknia i biała osłona, odzienie, które do dziś dnia noszą niewiasty w tej okolicy.
Naprzełaj bieży nieszczęsna, przed siebie w pustkowie a góry. Dobywa ostatnich sił. Za chwilę upadnie na kamienie. A ścigający tuż...
Natenczas przejmujący krzyk: „Skało! o! roztwórz się, twarda skało! przyjmij matkę i dziecię!“
Dopiero późnym wieczorem, gdy przeminęła wszelka obawa, wydostała się Elżbieta z cudownego ukrycia. Cicho było. Gwiazdy migotały w głębokiem niebie. Mrok nie dozwalał rozejrzeć się w okolicy.
Matka ocalonego musiała osunąć się na ziemię w głębokiem podziękowaniu przed Panem.
Ale także osunęła się w trwodze.
Bo wiedziała, że nie wolno jej powrócić do miasta pod groźbą narażenia dziecięcia, a nie wiedziała, jakiem okaże się pustkowie, kędy z dziecięciem żyć wypadło.

Nazajutrz błogosławione poranne słońce oświetliło ojczyznę, którą Pan Bóg wyznaczył młodocianym latom proroka. Uspokoiła się dusza matki.
W pośrodku gór na łagodnem zboczu wytryska źródło i spływa o parę stóp poniżej do wyżłobienia w rodzaju okrągławej, dość obszernej sadzawki. Dookoła na stokach, pomiędzy kamieniami, wiotkie gałęzie krzewów i pojawienie się traw, a od tego kładą się na srebrzystej wodzie refleksy cudnie zielone.
Po prawej stronie sadzawki znajduje się pieczara. Ołtarz wzniesiono tam na miejscu, kędy, według podania, prorok przepędzał noce. Nieco dalej, już pod otwartem niebem jest kamień, na którym znowu odpoczywać miał czasem w przeciągu dnia.
Grunt jak wszędzie skalisty, lecz tu i owdzie pokryty warstewką urodzajnej ziemi. Więc rosną figi, oliwki, tudzież okrągłolistne drzewa, wydające strąki pożywne, które lud u nas nazywa „chlebem św. Jana”. Murawa, ściele się, przetykana drobniutkiem, białem i ciemno-niebieskiem kwieciem. Bujniej wykwitają maczki ponsowe.
Wszystka miejscowość odległa jest od Ain-Karim o jakąś godzinę pieszej drogi.
Ewangelia św. Łukasza mówi: „Dzieciątko rosło i umacniało się Duchem i było na pustyniach, aż do dnia okazania swego przed Izraelem“.
Tradycya rozdwaja się ponownie. Według pierwszego pasma Elżbieta umarła w kilka miesięcy po swojem przybyciu na „pustynię“. Jednakże danem jej było widzieć gasnącemi oczyma, jak zlecieli przysłani aniołkowie niebiescy, aby służyć sierotce, karmić, osłaniać i piastować. Więc odeszła w pokoju.
Druga wieść chwilę śmierci odsuwa aż do czasu, gdy Jan rozpoczął rok siódmy życia. A musiało być krzepkiem to dziwne dziecię, „karmione miodem leśnym“, a „umacniane Duchem“.
Na szczycie góry znajduje się kapliczka, zawierająca wrzekomy grobowiec Elżbiety.
Po odejściu matczynem snuło się w samotności to wychowanie tak nadzwyczajne, w którem żywiła puszcza, patrzało słońce, a nauczała bezpośrednio potęga Jehowy.
Jan jeden jest i jako zjawisko w dziejach ludzkości niepowtórzony, a ztąd wynika, że warunki jego życiowe także jedyne.
Chrystus, gdy, jako „Syn człowieczy“, chciał się stać wszystkiem dla wszystkich, nachylił się do wszystkiego; dziecięce Jego lata upłynęły codziennym sposobem w otoczeniu rodziny.
Inaczej Jan, vox clamantis, człowiek, lecz urodzony do wyłącznego celu.
Właściwie, nie tyle człowiek, co głos. Wszakże wieki złożyły się na to, by wreszcie przyszedł mający być ich pospólnem i nabrzmiałem, niezagłuszonem wołaniem.
Ewangelia powiada nam o Synu człowieczym, że był kuszony trzy razy. A Jan? Pismo nie wspomina, tradycya milczy.
Wolno przypuszczać, że nie. Zgadza się to z całokształtem wyjątkowej postaci. W niewielu dochowanych rysach Chrzciciela niemasz nigdzie nic, coby wskazywało przebytą walkę, załamanie czy pamięć osobistego bólu.
Jan był ześrodkowaną i wyrażoną tęsknotą Abrahama, Izaaka i Jakóba. Wszystkie właściwości jego natury zestrzeliły się w tym kierunku, napięły się wszystkie moce. W zielonem wonnem pustkowiu rosło to dziwne dziecię; kąpała je chłodna rosa, a wiatr opalał półnagie, silne ciało.
Przyszły lata młodzieńcze, odzwierciadliły się w jasnej wodzie wybujałością linji jak smukłość młodego drzewa.
Zasłona jest nad szeregiem samotnych, przygotowawczych dni i nocy, jeno przy myśli o tem zda się nam, że słyszymy pełno orlego szumu.
Bóg przyspasabiał proroka.
A gdy nastała godzina, podniósł się Jan samotnik i, jak go dzisiaj widzimy, wszystek ogromny, wszystek jakoby z jednej bryły, wyszedł na świat, wołając: „Prostujcie ścież ki Pańskie!“ Vox clamantis!

II. PUSTYNIA.

„Człowiek, niektóry zstępował z Jeruzalem do Jerycha“...
Tak się zaczyna w Ewangelii św. Łukasza przypowieść o dobrym Samarytaninie.
Istotnie z Jeruzalem „zstępuje się“ do Jerycha.
Wyminąwszy Betanię, droga idzie niemal bez przerwy w dół, oczywiście nie w prostej linii; skręty są bardzo częste i znaczne.
Ale przedewszystkiem cecha owej drogi to wielki smutek.
Pustka.
Wyniosłości, wśród których biegnie gościniec, są tak jałowe, że, zda się, zniweczono tutaj i starto bodaj ostatni ślad życia.
W pogodny dzień błękit nieba ogarnia jednostajną żółtawość wzgórz. W świetlisty dzień, w złotym blasku nieukojona posępność objawia się na pustyni.
Jest w pewnym punkcie, mniej więcej u połowy gościńca, gospoda.
Tradycya do tego miejsca odnosi miłosierny postępek Samarytanina.
Linje obnażonych pagórków zarysowują się twardo: rozpadliny i rozsypiska przecinają wzniesienia w sposób nagły - i smutny. Prócz wymienionej gospody nie dostrzeżesz tu siedzib żadnych; bezludzie.
Łatwo uprzytomnić sobie, że oto tutaj wpadł nieszczęśliwy podróżny pomiędzy zbójców, którzy go też, złupiwszy i rany mu zadawszy, „odeszli na poły umarłego“.
Po kilku godzinach jazdy pochyłość staje się zboczem góry; strome, ale już ostateczne zstąpienie w dół.
Bezpośrednie otoczenie Jerycha leży wśród żółtych piasków jako smuga wykwitająca zielona.
Gdy się już jest w tej dolinie, okolne barwy nabierają łagodnie błękitnych cieni. Czy od pasma przymglonych, dalekich poza Jordanem gór?
Jerycho znajduje się o 250 metrów niżej poziomu morza.
Na horyzoncie z dwu stron łańcuchy górskie; bliżej i na zachód wyniosłości, oddzielające od środkowej Judei, na wschód Zajordańskie pasmo, wpośród którego upamiętniony śmiercią Mojżesza szczyt: Nebo.
Pomimo tych ograniczeń na widnokręgu i wbrew głębokiemu położeniu doliny, panuje tu przestrzenność. Góry błękitnieją w lekkiej siności, a nie tylko owe dalekie, ale i bliższe, te od zachodu. Z łagodnego przelewu barw wytwarza się w atmosferze jakieś rozmarzenie; ogólne kształtów linje wydłużają się, jakby w nieskończoność iść miały.
Roślinność jest bogata. Sucho szeleści wysoka palma, a okrężny cień roztaczają olbrzymie sykomory. Smugami wpośród piasków, gdziekolwiek przedostaje się woda, jeden za drugim sad: pomarańczowe drzewa o ciemnej zieleni i wielkolistne, postrzępione banany.
W połowie kwietnia na krzakach obfitość blado-czerwonych, rozwiniętych i pełnych, przedziwnie pachnących róż. W połowie kwietnia, tutaj na skraju pustyni, szept dorodnego jęczmienia.
Jest pośpiech roślinności, gdziekolwiek przesiąkła woda.
Lecz właśnie tej wody mało.
Nowożytne Jerycho zgoła nie warte uwagi, chyba jako „nędza dnia dzisiejszego“. Kilkanaście lepianek bez okien, albo szałasy z trzech ścian, od przodu roztworzone; dachy są z cierniowych gałązek, a podpierają dyle koślawe.
Przy drogach wszędy owego ciernia mnóstwo; wikłają się krzewy w gęstwinę. Jeszcze zielone, ale rychło posępnieją, zsychając.
Wieczorem stada, wracające do domu, wzbijają obłoki kurzu. Słychać beczenie owiec i kóz.
W zapadającym pomroku rozbłysło przed szałasem ognisko jedno i drugie, trzecie... Unosi się dym.
Dokoła ognisk postacie przysiadły na ziemi; zebrały się rodziny, kobiety pieką chleb. Na półkulistym, rozegrzanym kamieniu rozciągnięta cieniuchna warstewka ciasta; gdy się cokolwiek opiecze, kobieta z ogromną wprawą przekłada na drugą stronę.
Wieczór przelał się w noc. Płomienie migocą czerwonawo. Zanim pogasną... Noc bardzo ciepła, jest parno, i tylko od czasu do czasu wietrzyk sucho szeleści w pośrodku sztywnych wachlarzy palm.
Głęboką cichość kilkakrotnie przerwało bliższe i dalsze, wrzaskliwe psów szczekanie.
Przed rankiem bywają cudne chwile: jeszcze gwiazdy nie znikły z wysokiego sklepienia, ale już czuć w powietrzu niewysłowiony, a twórczy oddech dnia. Zwiastowana jest uroczystość, w której ta połowa globu ziemskiego obraca się twarzą ku słońcu. Codzienne święto, a przecie niewyczerpanie nowe...
W niedostrzegalnym pochodzie odwiecznie tworzących sił ponocna szarość stropu przerznęła się smugami odbić różowych i wnet nalewa się słodyczą najprzedziwniejszych odcieni ametystu. Zgotowany gościniec, po którym przyjdzie — światło.
Dzisiejsi mieszkańcy jerychońscy przeważnie Arabowie, jednakże napotyka się i Murzynów. Wszyscy razem nieliczni, ze trzysta, trzysta pięćdziesiąt głów. W śród okolicy koczują Beduini.
„Kultura“ europejska wzniosła tu trzy hotele... Okrom tego znajduje się klasztor grecki i rosyjski dom dla pielgrzymów.
Z szerokich krużganków na piętrze tego domu widok rozległy, przesłodki w godzinach popołudniowych. Oczy toną w nieporównanie łagodnym przelewie barw; linje ułożyły się do spokojnego poziomu; na widnokręgu majaczeniem błękitnem są góry.
Bliżej, tuż za poręczą galeryi, masz ogród; przeciągając ramię, zdumionymi palcami dotykaj potężnych konarów sykomory; spoglądaj, jak się kołysze palma...
W ogrodzie, raczej na jego krańcach, bardzo skromna i dosyć brzydka kapliczka. Na budowę cerkwi zbierają się zasoby i materyał, do którego należą odnalezione tutaj kolumny, podstawy kolumn, wielkie płyty i czworoboki kamienne, szczątki mozaikowej posadzki — słowem, wydobyty ostatek jakiegoś kościoła, który prawdopodobnie był przez krzyżowców wzniesiony.
W gromadzeniu budulcu, wogóle w przygotowaniach, przeszkadzają niechętni współwyznawcy, mnisi greccy. Użala się na nich dozorca domu, „batiuszka”, starowina z rzadkawą bródką i wystającym poniżej wysokiego kołpaka cieniutkim warkoczykiem, który w kółko okręcon i przytwierdzony szpilkami.
Do Palestyny przybywa rok rocznie jakieś sześć albo siedm tysięcy pielgrzymów, włościan rosyjskich. Dla wszystkich, po odwiedzeniu Jerozolimy, najważniejszą rzeczą jest widzieć Jordan i skąpać się w Jordanie. Stąd gromadne wędrówki do Jerycha, gdzie odpoczynek, nocleg, a także nabożeństwo. Owoż w tym względzie ostatnim, dopókąd niema cerkwi rosyjskiej, korzysta grecka...
Pielgrzymi przeważnie wędrują pieszo: idą w butach, czasami w łapciach; kij w ręku, spory tobół przez plecy; głowy kobiet owinięte szczelnie chustami. Wszyscy niejednokrotnie zdają się usychać od skwaru, pomimo to pilnie kroczą.
W jerychońskiej gospodzie czeka ich orzeźwienie.
„Matuszka“ dozorczyni, zakonnica, nosząca tu świecką odzież, wskazuje każdemu miejsce, a potem rozsiąść się mogą dookoła wielkich stołów w ogrodzie, zaś w pobliżu palm ustawiony jest pełen waru, niepospolitej objętości — samowar.
Przed wieczorem, kiedy jarząca świetlistość dnia opada, dobrze wynijść na drogę, wiodącą ku zachodowi.
Po obu stronach gęstwina splątanych krzów cierniowych: na prawo za takim kolczastym wałem ogrody. Gościniec zwrócił się lekko, przybierając północno-zachodni kierunek.
Idziemy do źródła Elizeusza.
Podobno ongiś prorok uczynił tu wodę z niezdatnej zdrową. Strumień ścieka do niewielkiego stawku, zkąd kanaliki odprowadzają do pól i sadów szacowne zasilenie.
Nieco opodal na lewo, u podnóża najbliższych gór, ukazały się wpośród piasków rozkopy.
Wyłaniają się podwaliny murów bardzo szerokie, a nawet gdzie niegdzie ściany; potężny, ścisły zrąb. W paru miejscach wykute w szarym kamieniu schody. Podobno tu przed wiekami wznosiło się starożytne Jerycho...
Jeżeliśmy za dnia przyszli, nie bojący się złotych żarów, obróćmy się jeszcze na lewo. Ścieżka piąć się zaczyna. Wstępując, miejmy utkwione przed siebie oczy. Tam zdaleka, w tej skale, wyżej i niżej porozmieszczane otwory, czeluście czarne. Wznoszą się ponad ścianą niemal prostopadłą i gładką; z naszego punktu spojrzawszy, pomyśleć trzeba, że chyba ptak tam doleci... A przecież w średnich wiekach zamieszkiwali te gniazda pustelnicy.
Góra nosi nazwanie: „Dżebel Karantal“, a tak jest, bowiem tradycya upatruje tutaj miejscowość, gdzie stało się według Pisma, że „Jezus, pełen Ducha świętego, wrócił się od Jordanu i zaprowadzony jest na puszczę. I był tam czterdzieści dni“...
Niedaleko od szczytu cerkiew i klasztor grecki, przez którego obręb przejść trzeba.
Zakonnik otwiera niewielką bramkę w murze. Ztamtąd mozolną ścieżką wychodzi się na wierzchołek.
„I wwiódł Go dyabeł na górę wysoką i ukazał Mu wszystkie królestwa wszego świata w okamgnieniu“.
Słońce zalało przestrzeń, rozedrganą powodzią.
Nie oglądamy, co prawda, królestw całego świata, ale z tej wyniosłości objawia się przed wzrokiem jednakże — obszar. Płowy i wyzłocony, a smutny. Jest pewna tragiczność rzeczy, które są w blaskach smutne...
Nieporównanie przejrzyste powietrze uwydatnia żółtawość piaszczanego rozłogu.
Jerychońskie pola i sady stopiły się znów do znaczenia paru strzępionych, zieleniejących smug... Prześwietlony błękit kopuły rozwiedzion jest — nad pustynią.
Obróceniśmy twarzą na wschód.
Tam — daleko zarysowują się zaroślami niewyraźne brzegi Jordanu. Jeszcze dalej jednostajna płowość pustyni nasycać się poczęła majaczeniem siności; rozmarzający czar spłynął ku niej od stoków Moabskich gór.
Aliści nie to jest najbardziej, a najsmętniej wspaniałe.
Nieco więcej na prawo, zatem ku południowi, wśród rozpostarcia żółtawych piasków legła spokojnie tafla matowego błękitu: „Martwe” Morze.
Z wyrazistością przedziwną odcinają się kształty brzegów. W uciszonem powietrzu ten cały obszar wydaje się nieruchomy, a wszakże wyczuwamy oczyma ciężkość i pełność wód.
Jest utajona gotowość do wzdęcia się i beznadziejnych wysileń.
Owo najniższe poziomem a samotne, zaiste, iż „zapomniane“ morze nie rozszaleje się nigdy wszechstronnym przelewem — oddechem po przestrzeni. Nie ulży sobie nigdy.
Wolno mu tylko głucho uderzać do okólnych krawędzi, zamkniętych przed wiekami.
Znak odrębności ponad niem, a dusza głębi, jaka zawżdy w jeziorach być musi, sieroca i pustelnicza. Jeno, że przytem jest obciążona słonością, jakoby nadmiarem wieczystych łez i goryczą.
Mozolnie jest iść pustynią od strony Jerycha do Jordanu. Oczywiście w spiekotę dnia.
Żar leje się z przedziwnego nieba, które pomimo najokrutniejszej pogody nie pogłębiło się barwą szafiru, bladawe jest, a srogie.
Żar obwinął głowy podróżnych, wgryza się im do oczu. Spracowane piersi daremnie wzdychają do wietrzyka.
Ziemia rozpalona skarży się dzikim smutkiem. Nigdzie zieleni, nigdzie pociechy drzew. Miejscami sterczą niewielkie krzaki wyschnięte, a klujące cierniem złośliwym. Wylania się w złotem słońcu posępność udręczenia.
Naraz... Co to? halucynacya zmęczonych myśli czy ócz? Jakoweś widma zjawiają się na powietrzu.
Początkowo jakby leciuchny szkic: związało się to z drgających promieni. Szybko w następnej chwili zarys tężeje; napływa kolor, świadectwo życia.
W pełnego, białego dnia olśnieniu narodzone są głowy, barki, postacie całe. Skończone kształty osuwają się chyżo na ziemię; poszły przed siebie niezmiernie zwinnym ruchem.
Czaszki i czoła ich owinięte w fałdzistość jasnych chust, draperye płaszczów opadają w dół, osłaniając stopy; wsparli ręce na laskach, zakrzywionych u góry, bardzo wysokich, dogodnych w wędrowaniu. Pot oblewa im ciemne twarze, tem niemniej idą śpiesznie z lekkiem karków podaniem, ze spojrzeniami, które przed się i na strony rzucają chytre, a niespokojne i biegające oczy.
Pustynia wyjawiła obraz niezapomnianej przeszłości...
Bo wszakże poznajemy tych ludzi? Toć przecie są wysłańcy kapłanów jerozolimskich, ażeby, „szedłszy”, wywiedzieli się prawdy o niedawnym, lecz głośnym w okolicach Jordanu proroku i nauczycielu, o Janie...

Chrzciciel pojawia się w pustyni, jak występująca z zamierzchłego tła dziejów postać, odrazu skończona i olbrzymia. Pismo wyraziło się o tem nie tylko zwięźle, ale z owem mocnem wskazaniem już spełnionego faktu. „Był Jan na puszczy, chrzcząc i przepowiadając chrzest pokuty” (Ewangelia św. Marka). Albo: „A w one dni przyszedł Jan Chrzciciel, każąc na puszczy żydowskiej ziemi. (Ewangelia św. Mateusza).
Zaledwie jeden z pomiędzy ewangelistów, Łukasz, naszkicował wielkimi, choć ogólnymi rysami genezę tego „przyjścia“, ukazał początek Janów, a także, chociaż z bardzo daleka, dziecinny wiek i młodzieńczy. Następnie podał wiadomość, określającą czas powołania.
„Piętnastego roku panowania Tyberyusza cesarza, gdy Poncyusz Piłat rządził żydowską ziemią, a Herod był tetrarchą galilejskim“ i t. d.
„Za najwyższych kapłanów Annasza i Kaifasza stało się słowo Pańskie do Jana Zacharyaszowego syna na puszczy.
„I przyszedł do wszystkiej krainy Jordanu.”
Przypomnijmy sobie kwiecistą a rzeźwą ustroń wpośrodku gór za Ain-Karim. I przepędzoną w niej orlą młodość człowieka, który gotował się do chwili.
Aż nastąpiła chwila.
Musiało to być ogromne... Właśnie jak niecofniony rzut, który z kwitnącej górskiej łąki przenosi w otwartą a spieczoną i chciwą pić pustynię.
Albo-li jeszcze większe. Streszczone w jednem piorunującem poczuciu, kiedy zbiegły się wszystkie tęsknoty, a twórczem upragnieniem zadrżało życie aż do głębiny trzew; w jednym wyrazie: już.
Oczywiście, nie można o tem dość godnie mówić... Chyba powtarzając niezastąpione orzeczenie ewangelisty: „Stało się słowo Pańskie do Jana...”
I wtedy natychmiastowy, potężny gest: podniósł się prorok i szedł do Jordanu.

Wysłańcy dostojników napotkali Chrzciciela w pobliżu świętej rzeki. Obecność jego odgadli łatwo po zbiegowisku postaci, krążących wśród gęstwiny, jakoby wokół głównego dla wszystkich punktu. Słuchacze to byli i uczniowie, lud, wychodzący z Jeruzalem i od całej żydowskiej ziemi.
Krótkie cienie padły na płową drogę: poboczne zarośla niewysokie były, aczkolwiek zwarte, służące za schronisko pospolitym tu dzikom, a zaś niekiedy i lwom.
Niebawem wędrowcy zapuścili się całkiem w głąb. Droga szła teraz rozsypiskiem żółtawem wpośród młodego lasu. Znużone czoła ogarnął miły wiew.
Ptactwo najrozmaitsze w poplątaniu gałęzi śpiewało nieskończenie radosnym gwarem.
Roje drobniutkich muszek napełniały powietrze, wilgotnawe od poblizkiego oddechu wód.
Jan w kole mnogich słuchaczów siedział na wielkim kamieniu. Właśnie w tem miejscu otwierała się półokrągła polanka, padało pełne światło. Był w słońcu; nie odwracał się, ni osłaniał. Silne, aczkolwiek wychudłe ciało świeciło się połyskami twardego bronzu. Głowa... Wysłańcy dostojników zatrzymali się chwilkę zmieszani. Ujrzeli potężną zjawę. Twarz to była, jak natężenie wyłącznej myśli i bólu. Pod ściągniętemi brwiami palił się ogień głęboko zapadłych oczu, a przedziwna gorącość raz po raz oblewała ostro wykute rysy. Wydawało się to tryskaniem podskórnego płomienia.
Usłyszeli głos jego nizki, o szorstkiem i bezlitosnem brzmieniu; zaś jeszcze nielitościwiej uderzała treść słów mówionych: „Rodzaju jaszczurczy, któż wam pokazał, abyście uciekali od przyszłego gniewu? Czyńcież tedy owoc godny pokuty...”
W gromadzie powstał szmer. W pośrodku pospolitego ludu znajdowało się tam kilkunastu faryzeuszów, których serca, kochające sławę narodu, ścisnęły się cierpieniem.
Prorok popatrzał, odgadując. Żaden wzgląd nie złagodził surowego oblicza. Podniósł głos, zagrzmiał okrutnemi słowami:
„Nie chciejcie mówić w sobie: ojca mamy Abrahama. Albowiem wam powiadam, iż mocen jest Bóg z kamieni wzbudzić syny Abrahamowi.”

Twarze słuchających pobladły. Oto uderzył pocisk w najdroższy skarb narodu, w wyłączność Izraela. Zgroza zuchwałego bluźnierstwa czy też straszliwej prawdy zawisła ponad rzeszą.
Jeden z faryzeuszów postąpił, aby mówić. Był to mąż prawie stary, w pełnem świetle południa uwypuklały się jego strudzeniem zgięte plecy. Stał udwrócon od rzeszy, a twarzą ku Janowi. Może już mówił, rozwodził rękoma na powietrzu, aliści do uszu słuchaczów dobiegło tylko jakby zgrzytliwe łkanie.
Natomiast tem wyraźniej zabrzmiała po chwili odpowiedź Jana: „Boć oto już siekiera do korzenia drzew przyłożona. A przeto wszelkie drzewo, nie rodzące owocu dobrego, wycięte będzie i na ogień wrzucone.”
Trwoga przeleciała nad tłumem. Podniósł się młodzieniec smukły i wytwornej postaci; wysłannicy jerozolimscy poznali go w okamgnieniu. Saduceuszem był z bogatego rodu; ogłoszono o nim, że od pewnego czasu, pożerany troską tajemną, nie zaspakaja się radościami życia.
Wstawał z szelestem kosztownych, miękkich szat, na twarzy malowała się niepomierna tęsknota, ale współrzędnie przebiegał cień obawy. Coś podobnego do wschodzącej rozpaczy dźwięczało w jego głosie, gdy, wyciągając ramiona, zapytał: „Cóż tedy czynić mamy?”
Wstrzymano dech.
Jan odrzekł krótko: „Kto ma dwie suknie, niech da nie mającemu, a kto ma pokarmy, niech podobnie uczyni“...
Ramiona Saduceusza opadły nieruchome.
Po skończonej nauce, gdy uczyniło się miejsce w pobliżu nauczyciela, wysłannicy przystąpili, rzecz wykładając.
Było już po południu. Gromada rozeszła się w znacznej mierze; zostali najgorliwsi, wyczekujący pokutnie jutrzejszego ranka i chrztu w Jordanie.
Rzeka przebłyskiwała wśród gąszczów odblaskiem srebrno-szarym.
Długa przemowa posłów miała na celu postawienie ostrego pytania: „Ktoś jest?”
Żadne imię nie przeszło im przez usta, ale Jan myśl zrozumiał. Podnosząc utrudzoną twarz, odpowiedział: „Nie jestem Chrystusem”.
Wówczas ośmielili się i natarli: „Cóż tedy? jesteś Eliasz?“
Zaprzeczył znów: „Nie jestem“.
Popatrzeli po sobie, ostatnia próba: „Jesteś przecie prorokiem?“
Był widocznie zmęczony godzinami mówienia, bowiem odrzekł najkrócej jednym wyrazem: „Nie“.
Zawrzało. Zrywała się ciekawość pospołu z głuchym gniewem; kilkanaście rąk wyciągniętych trzęsło się na powietrzu.
Gdy się tłoczyli, powstał. Odchodził na skraj lasu.
Pobiegli za nim z okrzykiem, że wreszcie wyjawić się musi, aby odnieśli sprawę kapłanom-książętom w Jerozolimie.
Podniesione ich głosy nabrzmiewały pogróżką; docierali zgiełkliwie: „Co powiadasz ty sam o sobie?“
Przystanął. Gęstwina kończyła się w tem miejscu kępami drobnych krzów, otwarło się przestworze lekko falistej, spieczonej w słońcu ziemi.
I dał im tę odpowiedź, od której powiało idącym w przestrzeń tchem: „Jam jest głos wołającego na puszczy: prostujcie drogę Pańską, jako mówił Izajasz prorok“.
Rozważali przez chwilę; popędy wiary mieszały się z oburzeniem; nareszcie jeden parsknął zjadliwie: „Dlaczego chrzcisz, jeżeliś ty nie Chrystus, ni Eliasz, ani prorok? Pytam: dlaczego chrzcisz?“
Oburzenie przemogło, rozlało się jakby falą i otoczyli Chrzciciela obręczą wściekłych twarzy.
Zasię Jan milczał chwilę. Oblicze jego poczęło się dziwnie mroczyć: nie był to smutek ni gniew. Na ostrych rysach położyły się cienie niewysłowionej uroczystości i zadumy. Tak wygląda głowa człowieka, przed którym się rozwarły drzwi do niezgłębionych przestrzeni.
Jan wchodził w siebie.
Tajemnica własnego powołania otoczyła go, jak niezmierny świat...
Do onej chwili zdawało mu się, że wie... Teraz poznał, iż wiedza jego, aczkolwiek na orlich skrzydłach niesiona, dotykała zaledwo powierzchni rzeczy. We własnym duchu odkrywał niewyrażone obszary; zamroczył go dech wielkości; nawet jego... Natężył się w tem poczuciu dochodzenia do ostatecznych granic. Jakże daleko na drogach tych pozostała dotychczasowa szczęśliwość obcowania z wolą Jehowy. W zawrotnym locie opada srogość, i odłamuje się wszystek ból. Nie z odległym rozkazem odtąd obcować mu dano: pewność niewysłowionej blizkości zalewa wszystkie władze. Szczęście jest tylko słabym dźwiękiem. Staje się coś jedynego: szczyt tęsknoty ludzkiej dosięga niepomyślanej wyżyny, duch się pogrąża, wierzący w olśnienie białego światła, w byt niepoczęty i nieskończony, Boży.
Jan począł odpowiadać. Mówił nie tylko do owej marnej gromadki gniewnych ludzi, ale do rozświetlonych piasków pustkowia, do majaków dalekich gór, zasię także do wszystkich, którzyby kiedykolwiek w pustyni lub za pustynią podnieśli ku niebu serce smutne:
„Ja chrzczę wodą, ale w pośrodku was stanął, którego wy nie znacie.
„Ten was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem.
„Ten jest, który po mnie przyjdzie...“ tutaj słowa poleciały tajemniczym promieniem we wszystkość czasów i mocy: „ale który przede mną był.”
Słuchacze nie zrozumieli.

Następująca noc była właściwie ostatnią powołania Janowego.
Jako miał zwyczaj, po całodziennej nużącej pracy oddalił się od ludu. Szedł zwolna przez pustynię.
Żar słoneczny opadał. Pojawił się nawet przedwieczorny, szepcący wiatr; lekkiem tchnieniem przelatywał nad posępnością rozłogów. Morze Martwe leżało w oddali jak płachta sina.
Od tego momentu wypocznienia aż po następny świt odbyły się jakieś niesłychane rzeczy: skrzydlate moce zeszły się na pustyni. Wynikła z płowych piasków mowa chwalebna, której odtąd nie posłyszało już żadne ucho.
Wieczór zastał Jana nad morzem. W tem miejscu brzeg był płaski. Słońce zachodziło z przeciwnej strony za dalekością judzkich gór; obszar wodny spoczywał już w chłodnym, błękitniejącym cieniu.
Wzdęło się morze.
Spoglądał Chrzciciel daleko widzącemi oczyma.
Siność wzbudzonych, pełnych wód biegła przed nim, że nie dostrzegało się końca drogi. Natomiast z prawej strony brzeg się podnosił, tamując, a na lewo sterczały poszarpane wyniosłości Moabu.
Granica...
Zahamowane w rozpędzie, wzdęte półkręgi przychodziły z ciężkim pluskiem do brzegu. Nigdy żadne morze w podobnym stopniu uciśnione nie było. Słyszało się wszystką mozolność wstawania gęstych fal.
Naraz poczęło się to w niezrównany sposób odmieniać, jakoby przesunęła się po powierzchni jakowaś potężna dłoń, a pełna łaski. Wezbrany ciężar opadał. Nastąpiło oddzielenie porywu od męki, jak duszy od bolesnego ciała. Wywiązał się przecudowny, bo wolny śpiew.
Leciało to ku Janowi raczej, niźli płynęło pod jego stopy. Wszakże dzisiaj był czas. Nastawał moment, w którym głosowi, wołającemu tak długo, odpowiedzieć miała pełnym dźwiękiem pustynia.
A on, człowiek-głos uciszony, przemierzał ją z krańca w kraniec. Skrzydlata moc ponosiła Chrzciciela; zdawałoby się, że chciał tej nocy pośpiesznym krokiem pożegnać te wszystkie miejsca znane.
Koniki polne rozdzwoniły się wśród parowu. Było to w pewnej odległości od morza. Głęboki wieczór już opłynął rozłogi; ciemność zatarła kształt rozpadliny, jeno ze dna, porosłego ciernistymi krzakami, dobywał się ów dzwoniący chór. Grało smutnie i słodko, coraz śpiewniej i głośniej, aż do przepojenia powietrza roztęsknioną muzyką.
I wtedy i w tym sposobie zbiorową mocą nieprzeliczonych, drobniutkich brzmień, podniósł się oddech ziemi, przejawiający wolność tak samo, jak ją obwieszczał wyswobodzony z Martwego Morza śpiew.
W przepaścistą noc klęczał prorok na niewidzialnych piaskach pustyni. Z niedościgłego przestworza patrzały gwiazdy, wzywając mruganiem złotych oczu. Dusza wylatywała ku nim, jak ptak.
Jan modlił się jedyną modlitwą, wstępowaniem całej istoty.
Własne słowa otworzyły mu wokół dotychczasowej dostrzegalnej cząsteczki bezmiar świata. Wyrzeczone słowa: „Ten po mnie przyjdzie, ale przede mną był“... rozwaliły dlań w piorunującym rozbłysku ściany czasu. Zrywał się teraz w nieskończoną działalność swoich wczorajszych słów; wstępował do ogromu. Wreszcie zamieszkał w nim...
Z ciemnych okręgów nocy płynęły ku podniesionej głowie proroka szepty i szmery. Zdawało się, że tam stoją w kornem półkolu wielkie anioły, duchy pustyni. Powiewając skrzydłami, ostatni hołd oddają.
Wszystko doznane związywało się w jeden wyraz.
Ongiś na zielonym stoku, wśród gór, w poszumie orlim objawiło się Powołanie. Dzisiaj w tajni przed świtem, w hymnie wolności, którym zadźwięczała pustynia i rozśpiewało się umęczone morze, stwierdzona jest wtóra przeogromna rzecz: Dopełnienie.
Bardzo wcześnie, zanim pierwsza smuga jutrzenki drasnęła szczyty Moabskich skał, w piersiach Janowych zapaliło się wieczne słońce...

Stał nad brzegiem Jordanu. W porannem świetle płowa i mętna toń rzeki połyskiwała wytryskiem złotych skier. Prąd leciał wartko pomiędzy zielonością spadzistych wybrzeży. Słowiki dośpiewywały w gęstwinie młodych drzew.

Nie rozpoczynał obrządku chrztu, mimo ciżbę tłoczącą się niecierpliwie.
Czekał.
A po niedługiej chwili nie potrzebował mu nikt obwieszczać imienia ubogiego człowieka, idącego ku niemu piaszczystą, znojną drogą.
Przejrzał odrazu wszystek ciąg tego trudu, począwszy od zacisznych bram Nazaretu. Wspomniał całą nędzę wędrowca, skromnego syna cieśli...
I — upadłszy na ziemię, nie uznał się dość godnym, aby rozwiązał rzemyki obuwia Jego...
Tu się właściwie kończy historya Jana.
Spłynęła w nieśmiertelność społem z szelestem prześwietlonych, przedziwnych kropel, które Chrzciciel win ludzkich wylał na głowę — przyjmującą wszystkość człowieczą z własnej woli...





ZA JORDANEM.




Jerychońskie pola po obu krawędziach drogi zlekka szeleszczą kitami zielonego jęczmienia.
Pozostawiwszy za sobą miasto, właściwie kilkanaście lepianek i parę wystrzelających nad niemi europejskich budowli, jedziemy mniej więcej pół godziny.
Konie przeważnie dobre, szerokie siodła arabskie z wielkiemi, ciężkiemi strzemionami.
Koń zwrotny, idzie zgoła bez trenzli na jednym postronku po lewej stronie szyi.
Ale oto koniec oazy; bezpośrednio z zielonem polem graniczy pustynia.
Przyległa do ostatniego łanu, żółcieje w słońcu obszarem lekko falistym i bardzo smutnym.
A słońce już dość wysoko i dzień się zapowiada upalny.
Pustynią teraz jechać będziemy coś około godziny.
Na prawo, od pewnego czasu widzialne, ale wciąż w odległości, połyskuje stalowo-niebieskie Martwe Morze.
Nie zbliżymy się doń, bo droga nas w bok prowadzi do przejazdu przez rzekę, Jordan jest oto tam przed nami, z północy na południe płynący; daleką, wązką linią zielonych wybrzeży wśród piasków oznaczony. Bliżej do morza a więc ku południowi znajduje się miejsce upamiętnione według tradycyi aktem chrztu Chrystusa. Do mostu kierować się trzeba w górę rzeki.
Jedziemy wciąż we wschodnim kierunku, mając przed sobą błękitniejące zjawisko moabskich skał za Jordanem.
Cisza jest i świetlistość w powietrzu.
Most na Jordanie wysoki, po obu stronach rodzajem schodów opatrzony, więc dostępny tylko dla jeźdźców albo pieszych.
Ale bo też i droga kołowa tu się kończy; począwszy od tamtego brzegu są jeno nikłe ścieżki, a potem ślady ścieżek – wiodące w górski kraj.
Rzeka płynie dość wartko głębokiem korytem wśród zielonego gąszczu cienkich topoli i rozłożystych krzów. Toczą się z cichym szumem wody mętne i płowe. Oczom schylonym nad falą przez chwilkę z powodu onej barwy przypomniała się Wisła.
Miły chłód rzeczny orzeźwił nas na mgnienie.
Pustynny obszar rozciąga się za Jordanem. Kamienista pustynia. Góry wydają się już niedalekie, aliści jeszcze parę godzin dość mozolnej wędrówki oddziela od ich podnóża.
Zanim się w drogę ruszy, nastaje króciutki, dziwny moment.
Otośmy tutaj na pograniczu judzkiej ziemi. Łańcuch moabskich gór występuje plastycznie, uwypuklony w półkolu na horyzoncie. Rozróżniają się kształtów szczegóły. Naprzykład, tam za innemi i nad innemi, wysoki, królujący, nagi, okrągły szczyt.
Właśnie do tego punktu skierowują się oczy. Zatrzymały się przed nim i jakby zawisły w nagłem, wielbiącem poznaniu rzeczy.
Jest dziwne poczucie, że stamtąd, z dalekiego, królewskiego wierzchołka pada na czoło nasze w majestacie poezyi wspomnienie legendarnego czynu, w którym zaiste były monumentalne rozmiary. Bo jak mówi tradycya, oto tam w ostatniem a tragicznem spojrzeniu wyraziło się i zamknęło wielkie, epickie życie... Urok posągowej postaci Mojżesza pada na wyobraźnię naszą.
Bo oto tam góra Nebo.
Słońce poczyna prażyć. Osobliwsze, do stalowych trepów podobne, strzemiona arabskie mocno rozgrzane przypiekają podeszwy obuwia.
Do podnóża gór jedzie się w samo południe otwartą, kamienistą, całkiem bezdrzewną przestrzenią. Na tym obszarze jeno dwa razy w dużym odstępie napotkana jest cienka linia strumyka. Znikome to i prawie żadne wśród jałowych rozłogów, ale ujrzane zblizka przyniosło czar niespodzianki.
Wjechawszy w wodę, ażeby napoić konie, zapuszcza się wzrok wzdłuż skrętów szemrzącej wązkiej strugi: krzewy różowo kwitnących oleandrów utworzyły ponad tem śliczne, wdzięczne sklepienie.
Promyki słońca wpadają poprzez sztywne, jasno-zielone, drobnolistne gałęzie, zaś pęki kwiecia rozsypane są z czarodziejską hojnością jak w bajce. Ciche, wystarczające sobie królestwo.
Niebawem poza nami zmaleje to znów do znaczenia cienkiej, blado-zielonej nici wśród pustynnych rozłogów.
Drugi z kolei strumień, już u podnóża górskiej twierdzy płynący, zatacza się skrętem, mając po jednej stronie obszerniejszą połać drzew i krzewów oleandrowych. Smuga zieleni dźwignęła się tu ku stokom, ale dalej nie pójdzie i pozostanie jedyną. Piętrzy się dziki, nieurodzajny świat.
W wielkiem, przeczystem niebie pali się złoty majestat słońca.
Poczynamy wstępować na kamieniste zbocze. Zrazu całkiem bez drogi, przez rozsypiska i miałki gruz. Potem, gdy ściany wzniosły się stromo, ścieżyną bardzo wązką i wśród wysokich głazów wijącą się wężowo.
Koń za koniem iść musi; wspinają się pracowicie.
Okolica taka bezludna, że tylko czasem napotyka się Beduina. Jeździec, lub pieszy, lecz zawsze dostatnio uzbrojony. Okolica w dzikości swej niebezpieczna, bowiem tu już wszechwładnie panuje sępie prawo koczowniczego bytu. Więc człowiek obcy nie zapuszcza się sam w te przestrzenie.
Godziny upływają, a zresztą skwar dnia stopniowo ostawał się w niższym okręgu poza nami, tutaj rzeźwość panuje bardzo miła.
Przy nagłych skrętach albo oglądając się wstecz, za każdym razem widzimy, hen! daleko w nizkiej krainie połyskujące, stalowe zwierciadło Martwego Morza. Wiemy, że ten widok nie znika; wystarczy obejrzeć się na chwilę.
A w miarę naszego wywyższenia, gdy tam zlewają się szczegóły w majaczącą wspólność jakiegoś kształtu i nieokreśloność omglonego koloru, ono, to stalowe zwierciadło, zdaje się tem potężniej błyszczeć skupionem odbiciem wszystkich promieni słońca.
Już dzień się bardzo nachylił, gdy dosięgamy wierzchołka góry Nebo.
Cały okrężny świat ma się ku spoczynkowi wieczora. Wielkie, mroczące cienie rozwlokły się po urwiskach, kopułach i kamiennych rozłogach. Cisza zapanowuje brzemienna wszystkością niewypowiedzianych rzeczy.
Ziemię judzką mamy teraz w nizinie przed sobą, tak jak ją oglądał umierający Mojżesz.
W słonecznem świetle możnaby widzieć całą rozległą przestrzeń od wzgórz Hebronu po Karmel w Galilei. Ale już tajemnica wieczorna zasnuwa tę krainę cichym zalewem coraz ciemniejszych tonów. Tylko smętna tafla Martwego morza odcina się i wyraźnie szarzeje wśród ogólnego kształtów roztopu.
Okrągławy szczyt góry Nebo usiany jest głazami, wśród których dają się rozeznać ruiny jakiejś budowli, może kościoła z V-go czy VI-go wieku.
Cisza. Zdaje się, że nachylone białawe sklepienie chciałoby ten zadumany wierzchołek wziąć w siebie i odgraniczyć od wszystkiego, co żyje. Ogarnia nas to tragiczne ukojenie wieczorne, w którem jest ogrom rzeczy, nie dających się nigdy wypowiedzieć całkowicie.
Poniżej góry Nebo, w stronie północnej znajduje się „źródło Mojżesza“ i śliczny wodospad. Struga wody zlatuje wzdłuż ściany, w której stalaktytowa grota. Wnętrze jej widać poprzez ten szumny, rozpryskujący się pęd strumienia.
Aliści na oną dodatkową wycieczkę tym razem jest zapóźno, boć to najmniej godzina uciążliwego zjeżdżania wśród ostrych głazów. A zresztą grotę trzeba oglądać za dnia, w pełnem słońcu.
A więc jedziemy już wprost przed siebie w dalszym wschodnim kierunku. Spuściliśmy się na płaskowzgórze obszerne. Roztoczyły się kamieniste, ale uprawne pola. W zapadającym zmierzchu jeszcze przez chwilę widać zieloność owsa i bujnej pszenicy.
Za parę godzin będziemy u kresu drogi, w Madabie.
Zciemnia się.
Wtem przyleciała woń dymu i dobiegło beczenie trzód. Zbaczamy na krótki postój do sąsiedniego obozowiska Beduinów. Tu koczuje ród, utrzymujący dobre stosunki z mieszkańcami Madaby.
Półkręgiem rozsiadły się czarne namioty; migocą i dymią palone przed niemi ognie. Stada owiec tłoczą się z głośnym bekiem, rżą konie.
Dano nam pić; coś w rodzaju kumysu. Gościnnie zapraszają na nocleg, jednak wolimy dziś jeszcze dotrzeć do celu.
W księgach Jozuego jest wzmianka o moabickim grodzie Madabie, który to gród po dokonanym podboju przypadł w podziale pokoleniu Rubena. Za czasów króla Omri Madaba należała do państwa izraelskiego. Następnie przechodziła z rąk Moabitów do Nabatejczyków.
Machabeusze wznieśli tu zamek obronny.
Panowanie rzymskie przydzieliło miejscowość tę do Arabii skalistej. Wreszcie po ogłoszeniu chrześcijaństwa miasto było stolicą biskupią i przez pewien czas znajdowało się w stanie wielkiego rozkwitu.
Potem przyszły wieki zupełnego milczenia i zagłady. W pustyni sterczały kupy gruzów.
Dopiero przed trzydziestu kilku laty osiedliła się tu gromada wychodźców z odległego o kilkanaście godzin drogi miasta El-Kerak. Emigracyę spowodowały zamieszki wyznaniowe. Ludność w El-Kerak jest w ogromnej większości muzułmańska; wysiedlili się chrześcijanie.
Misyonarze towarzyszący owej gromadce w braku jakichkolwiek budowli pierwotnie zamieszkali w jaskiniach, które się tu znajdują we wschodniej i południowej stronie dawnego grodu. O jednym z tych misyonarzy utrzymuje się jeszcze świeże wspomnienie pełne czci.
Wstał jasny, złoty ranek. Wietrzno jest. Na tem wyniosłem, otwartem płaskowzgórzu wiatry panują nieustanne.
Dzisiejsza nędzna Madaba wyrosła z gruzów i kamienistej gleby. Zaledwo się rysuje ubogiemi kształtami; zgoła się nie odcina kolorem.
Stoją nizkie domostwa, często wcale bez okien; czworoboki kamienne nakryte płaskim dachem.
Światło wbieżało przez drzwi otwarte. Chłód z wnętrza takiego wieje. Światło ukazało w ścianach izby mieszkalnej idące rzędem framugi, to miejsce do spania przeznaczone.
Aliści w takiej oto izbie uprzejmość gospodarzy usuwa kupy ziarna zsypane na podłogę; zmywają grube pokłady śmiecia i kurzu.
Ukazała się nagle ciekawa, misterna posadzka mozajkowa; symetrycznie, według pewnego planu rozmieszczone są postacie zwierząt, drzewa z ptakami na gałęziach, w pośrodku głowa ludzka.
Mozajki znachodzą się tu w wielu miejscach, najciekawsza z nich w dzisiejszej cerkwi greckiej, zbudowanej ze szczątków dawnego kościoła. Oto część posadzki tworzy w mozajce wielką mapę starożytnej Palestyny. Rysunek bardzo misterny i zajmujący, że się już nie mówi o znacznej wartości naukowej.
Dzisiejsi mieszkańcy Madaby trudnią się rolnictwem i chowem koni; obsiewają owsem znaczne przestrzenie, w połowie na plon, w połowie na pastwisko. Z wiosną część ludności wyciąga w pole: koczują pod namiotami.
Bezdrzewny, zielony obszar roztacza się tu na wsze strony, królestwo wiatrów. W ogrodzie, należącym do misyi łacińskiej, kilka drzewek rośnie pochyło.
Dla nieprzywykłych oczu smutną jest zupełna bezwodność tej okolicy. W porze deszczowej od października do marca zapełniają się cysterny i to jest zapas na drugie półrocze, okres suszy.
Osada ma cerkiew grecką, jak się wspomniało, oraz kościołek i plebanię łacińską. Do obsłużenia parafii katolickiej trzech księży: proboszcz Arab, wikaryusz - Polak i trzeci ksiądz, Maronita. Wzajemny stosunek tych parafian i tych duszpasterzy nosi cechę takiej prostoty, takiej serdecznej i ufnej zażyłości, że to nas doprawdy przejmuje zdumieniem.
Na plebanii jest izba, służąca do codziennych zebrań wieczornych. Każdy przychodzi z całą swobodą, jak do własnego domu. Toczą się rozmowy, opowiadania. Bywa, że się coś ciekawego przeczyta.
Księża utrzymują szkołę dla chłopców; szkółkę dziewczęcą prowadzą trzy siostry ze zgromadzenia św. Różańca. (Organizacya działająca wyłącznie w Syryi i Palestynie).
Owoż sześcioro rzetelnie gorliwych ludzi ku obsłudze parafijki, liczącej najwyżej 400 osób. Nauka, pomoc lekarska w najpierwszych przypadkach choroby, (jest apteczka i księża znają się na tem), przyjazne towarzyskie obcowanie.
Masz się czemu dziwować tutaj: „na krańcu świata“, na „posterunku misyjnym dalekim“, w „dzikim, zapadłym kącie“ i t. d. Masz się czemu dziwować, oświecony przybyszu ze środka cywilizowanej Europy, z kraju, gdzie zamykają szkoły, gdzie karzą za nauczanie, gdzie ludziom zbożnym odbierają domy modlitwy, gdzie trzeba niejednokrotnie ginąć z chorób, z ciemnoty i t. d.
Młody wikary, ks. Bronisław Panfil, rodem z Pułtuska, jeżeli się nie mylę, jako dwunastoletni dzieciak oddany został do seminaryum przy Patryarchacie łacińskim w Jerozolimie. Seminaryum to wychowuje młodzież na misyonarzy.
Właściwie działalność misyjna bywa tu dosyć ograniczona, bo rząd turecki zabrania propagandy wśród wyznawców islamu.
Cała rzecz przeto polega na rywalizacyi ścierających się wyznań chrześcijańskich.
Ma to swe dobre strony: troskliwość o zachowanie, a gdy można, o przyciągnięcie owieczek, powoduje pilne działanie w kierunku kulturalnym. Stąd po małych mieścinach jak Betleem albo Nazaret taka pokaźna, imponująca ilość szkół, domów wychowawczych, szpitali i t. p.
Ks. Panfil, który Polskę już nieco przez mgłę pamięta, wkłada w swoją pracę misyjną cały zapał młodego serca i żywego umysłu.
Wiemy, że cenne są takie rzeczy i znowuż nie tak bardzo powszednie. Możnaby w tym wypadku, jak w wielu innych trochę ironizować na temat mimowolnej hojności naszej...





Z PODRÓŻY PO SAMARYI.
I.

Znajdujemy się o jakieś trzydzieści kilka do czterdziestu kilometrów w kierunku północno-zachodnim od Jerozolimy.
Widnokrąg jest szeroki.
Okolica wciąż kamienista i falująca wzgórzami, jednakże z tą odmianą, że do zespołu barw szarawej i jasno-zielonej właśnie owej zieleni przybywa coraz więcej, że się ten kolor wzmacnia, że czasem już przeważa.
Na stokach wpośród głazów rozszerzają się smugi pól; w rozpadlinach oliwki dochodzą tęższych rozmiarów; wszystek kraj zdaje się stopniowo nabierać twórczej mocy.
Niewysłowiony smętek Judei pozostał już za nami...
W pewnem miejscu, na prawo od gościńca, zarysowała się wioseczka Sejlun. W starożytności było to miasto Silo, wsławione przechowywaniem Arki przymierza.
Wioseczka zdaje się leżeć nad półkręgiem jakowejś wodnej przestrzeni; zielonkawość barwy i falowanie pod wiatrem wywołują owo wrażenie. W istocie leży na brzegu wielkiego pola.
Oczy przybysza, rozeznawszy tę prawdę, wysyłają promień tęsknoty... Od dawna nie widziało się szerokiego łanu.
Tajemnica uroku pól jest właściwie bardzo prosta: oto mnogością zjawisk i głosów przemawia ziemia do wyobraźni człowieka, aliści jej macierzyński k’niemu stosunek da się podsłuchać i wyczuć może tylko w jednym sposobie, a przynajmniej w tym jednym nadewszystko...
Rozkołysanie polnych przestworzy miewa dla ucha ludzkiego łaskawość zawsze powrotną, niewyczerpaną, matczyną...
Wyjechawszy z Jerozolimy zupełnie wczesnym rankiem, można około południa przybyć do zajazdu El-Lubban w pobliżu dawnej Libny.
Przez chwilę jesteśmy na znacznej wyniosłości. W stronie północno-wschodniej sinieje daleki „Hermon“, najdostojniejszy ze szczytów Antylibanu.
„Khan“ czyli zajazd El-Lubban położony jest w urodzajnej dolinie. Droga zbiega w kilkakrotnych, wężowych skrętach. Gdy pusta, białawością kamienia połyskuje surowo w wielkiem słońcu. Natomiast bywa, że pstrzy się i mieni śpiesznym ruchem; zdarza się to w epoce przeciągania karawan.
Oto nikną na skręcie i znów się, jeden za drugim, wydostają rozpędzone szybko powozy.
Woźnica arabski niejednokrotnie lubi wypuścić konie wprost z góry tęgim kłusem.
Droga aż do Napluzy (dawnego Sichem) kołowa i dlatego turyści i tak zwani pielgrzymi tę część podróży odbywać mogą w powozach.
Zdarzają się jednak gromadki jadące konno, albo na osłach, tudzież całe szeregi tych prawdziwych pielgrzymów, ludzi ubogich, którzy wędrują pieszo.
Włościanie rosyjscy, przybywający rok rocznie w liczbie kilku tysięcy gwoli spędzeniu Wielkiejnocy w Jerozolimie, poprzez Samaryę chadzają do Nazaretu. To samo czyni od czasu do czasu jakowaś garść Polaków.
Ubogi i odrapany khan Lubban ożywia się w południową godzinę. Rżenie koni, ryk osłów, różnojęzyczny gwar ludzi. A wszystko, zwierzęta i podróżnicy, schroniło się pod cień muru.
Tymczasem przecudne, złote słońce pali się nad dolinką. Miłośnie podniosło się ku niemu rozkwitnięte a rozłożyste drzewo granatu. Na tle ciemnego listowia płomiennie i kropliście migocą czerwone, drobne kwiaty; zaś gałęzie, w dół opadając, schylając się aż do ziemi, utworzyły zaciszną i najczarowniejszą altanę.
Słońce przepotężnie rozgrzało ten wszystek sad położony przy nędznym khanie, kamienista gleba wydaje rosnący żar; kilka młodych, wysmukłych drzew migdałowych drży leciuchno powiewnością gałązek w upalnej, znojnej ciszy.
Jeden głośniejszy szept złowić można subtelnym, czujnym słuchem: to strumień, wedle sadu płynący, mamrocze sam do siebie, bez przestanku unosi jakąś swoją wiadomość, może w znaczeniu drobną, a przecież nieskończoną...
Figi rosną na skraju tego zakątka, dość wysoko nad łożyskiem strumienia.
Nie są to już niewielkie, marne drzewiny z okolic Jeruzalemu. Ziemia tchnęła rodzącą mocą. Jeszcze nie jej najtęższy wyraz, ale już dzięki onemu tchnieniu pień się podźwignął i rozłożyły się wokrąg konary. Jest soczystość ciemno-zielonych, zębiastych, bujnych liści. Gdzie niegdzie poprzez gęstwinę przegląda błękit nieba.
Przychodzi myśl, że pod takiem pięknem drzewem figowem w podobnie złoty dzień zadumał się ongi mądry Natanael, w mniemaniu swojem samotny, lecz dostrzeżony przez Tego, który następnie przy pierwszem zobopólnem zetknięciu powiedział: „Wpierw, niż cię Filip wezwał, gdyś był pod figą, widziałem ciebie.“
Zdziwił się Izraelczyk.
I więcej, bo się zgoła przeraził.
Wydało mu się, że jakieś bezwzględne światło lunęło potokiem na mądrą głowę i odsłonione znienacka serce.
Niemałej wagi musiała dlań być ta chwila przemyślana w samotności pod figą.
Może dotknęła najgłębszych rzeczy, subtelnych włókien, długo niewiadomych składników i zjawisk, które czasem dopiero po latach objawiają się człowiekowi w najtajniejszem, wewnętrznem wstrząśnieniu.
A oto cichy głos doń powiada: „Widziałem“. I mówi w taki sposób, że wątpić nie można, iż to oznacza: „Widziałem cię całego“.
Ze spokojnych na pozór oczu płynie przenikające, dolęgliwe, niepowstrzymane światło.
Drży w ten sposób badane, obnażone serce człowieka. Cierpi we wstydliwości swojej, w bardzo drażliwem, niespodziewanem uczuciu. Cierpienie dochodzi do kresu, w którym gwoli ratunkowi boleśnie dotkniętych rzeczy zerwać się musi jakaś ogromna, przywracająca wszelką dostojność nadzieja.
I dlatego Natanael odpowiada w wybuchu: „Rabbi, Tyś jest król izraelski, syn Boży...“
Przed takim odsłonić się – nie boli.
Wyminąwszy El-Lubban, w niewielkiej poza niem odległości urywa się bity gościniec. Dalsza droga prowadzi po nierównościach i zsypiskach kamieni. Poziom kilkakrotnie zstępuje w nagłych spadkach i znów się podnosi.
Wreszcie roztworzyła się obszerniejsza równina. Zafalowało zboże, łany gęstego, dorodnego jęczmienia.
Ciemna zieloność już poczyna przechodzić w złotawy ton dojrzewania; wszystko pole nasyca się odblaskami nadciągającej pośpiesznie najpiękniejszej – a smutnej, żniwnej pory.
Tu i owdzie na zboczach wzgórz oddalonych pokładły się pastwiska; zbiegają szerokiemi płatami aż ku środkowi doliny.
Pasą się stada koni, wielbłądów i bydła rogatego. Gromady półnagich pastuchów, przeważnie młodzież i dzieci, dostrzegłszy ciągnącą karawanę, lecą z natrętnym wrzaskiem, domagając się datku: „bakszisz”.
Czasami, a nawet dosyć często, z pomiędzy traw albo nizkich zarośli, wychylają się groźniejsze postacie ludzi silnych, posępnych, przemierzających oczyma rozciągłość i obrończą moc podróżnego taboru.
Od strony północnej zamykają widnokrąg jeszcze dalekie szczyty Garizim i Ebal.
W tym kierunku, linją możliwie prostą, posuwa się karawana.
Minęło godzin kilka i dzień się już nachyla; świecą ukośne, przedzachodnie promienie.
Jesteśmy w pobliżu gór.
Zarysowały się, jako dwa potężne kopce graniczne. Pomiędzy niemi barwista smuga, wnijście do jasnej doliny Sichem. Tutaj, w podwojach utworzonych przez Garizim i Ebal, w progu obiecanego dziedzictwa, zatrzymał się ongi Abraham, wzrok zapuszczając we wszystką przestrzeń przed sobą. „I ukazał się Pan Abrahamowi i rzekł mu: Nasieniu twemu dam ziemię tę...”
Tędy przeciągnął Jakób w powrocie z domu Labana i za cenę stu jagniąt od władców Sichemowych zakupił „sztukę pola, na której rozbił namioty“.
Zaś w późniejszym czasie, gdy wreszcie miał być uwieńczony tryumfem długoletni „Exodus“ z ziemi niewoli, Jozue tutaj lud swój w taki sposób ustawił, że „połowica ich podług góry Garizim, a połowica podług góry Ebal“. I ogarnąwszy oczyma ono wielkie półkole, „czytał wszystkie błogosławieństwa i przekleństwa i wszystko, co napisano w księgach zakonu.”
Było to jakby sprawdzenie umowy, zawartej między Panem i ludem, obrachunek w którym Jahwe przez usta Jozuego wykazał dotrzymanie obietnic swoich. Przyszłość miała zależeć od tego, czy lud dotrzyma.
Pełno tu wspomnień, owych najpierwotniejszych, pociągających prostą a wielką poezyą dziecięcego okresu ludzkości.
Oto pasterski byt koczowniczy, trwożne i zachwycone a nieustanne obcowanie z potęgami przyrody: ze złocistym świtem i sinym zmierzchem, z żarem dnia i zagadką nocy. Owiewa wiatr, przychodzący z pustyni, gada przestrzeń, najeżona łańcuchami wzgórz kamienistych, przeciąga burza gwałtowna i krzesze tam wysoko na niebie jaskrawe, okropne błyskawice.
Pada się w lęku na twarz.
Potem powoli wśród chaosu wrażeń otrzymywanych budzi się świadomość własnego istnienia. A budzi się i przejawia, jako największa z tych wszystkich tajemnica.
Człowiek pragnie zrozumieć; podźwignął głowę w najpierwszem mozolnem wysileniu. Tuż nad sobą, nieledwie w dymach pasterskiego ogniska, widzi twarz swego Boga. Widzi Go, jakim jest w stanie ujrzeć. Według miary możności swojej. Więc w rysach bardzo prostych, nadludzkich w stosunku do stopnia sił, ale nie do samej natury. A przytem bardzo blizko.
Takie kształty wykowało pierwotne poczucie boskości, podnoszące się z ziemi.
I rozpoczęło się to przedziwne współżycie, o którem we wspaniały sposób opowiada Pismo Starego Zakonu, najcudowniejsze przejawy określając prostotą słów niezrównanych: „Pan się ukazał, Pan rzekł...“
Zatrzymujemy się na płaszczyźnie „w obliczu Garizim i Ebal“. Trzeba teraz iść w prawo wązką ścieżyną, wśród szeleszczących, dorodnych kłosów.
Słońce dogrzewa bardzo łagodnie, w powietrzu cisza.
Idziemy, mając przed sobą w niejakiem oddaleniu znów pole i właśnie owo, ceną stu jagniąt kupione, Jakóbowe.
Ale nie dochodzimy do niego. Jest bliżej miejsce bardziej pamiętne, pochłaniające wszystką uwagę, zdolne obudzić cały ogrom wzruszenia.
Ścieżyna stała się wązką do tego stopnia, że brodzimy w bogactwie kłosów. Zewsząd ogarnia nieprzepłacony szept zbóż.
Słońce słodko przygrzewa, w powietrzu cisza.
Jest pełno wspomnień.
Ale w tej chwili już nie owych pierwotnych, z surową twarzą Boga unoszącą się nad pastuszem ogniskiem w kłębach dymu.
Znajdujemy się w kraju przedziwnym. Tutaj każda przepływająca epoka stwarzała niezapomniane rzeczy. Aż do tego, co się stało przed dziewiętnastu wiekami... Zaś to ostatnie różni się od uprzednich tem, iż nie jest, jak one, przeszłością, lecz obecnością i tchnieniem nieprzerwanem. Po dziewiętnastu wiekach tak samo zdrój „wody żywej“ i nieledwie tak samo – niezgłębiony.
Wysoki mur okala przestrzeń niewielką: wznoszą się nad nim gdzie niegdzie konary i głowy drzew.
Na skutek głośnego zapukania otwierają bramę; wnijść można.
Mija się sadzawkę i długi, pospolity, brzydki budynek, zapewne schronisko dla pielgrzymów i klasztor, bo miejscowość obecnie należy do mnichów obrządku greckiego.
Mija się to wszystko, nie patrząc, nie widząc, nie biorąc pod uwagę. Licha rzecz, oszpecenie, przejaw wszędy w tym kraju napotykanej zdawkowej czci. Aliści nie zepsuje to stworzonego siłą wzruszeń obrazu.
Była studnia, leżąca na uboczu, na prawo, niedaleko od głównej drogi. A droga ówczesna prowadziła w tym samym co i dzisiaj kierunku, z dalekiej Jerozolimy poprzez wąwóz między Ebalem i Garizim – do Nazaretu.
Prawowierni, pobożni żydzi gościńcem tym nie chadzali, przekładając uciążliwszą podróż po drugiej stronie Jordanu. Bo czemże największe utrudzenie w porównaniu z obrzydliwością mieszkania wpośród nieczystych? Samaryą, jak wiadomo, uważano za kraj „nieczysty“...
Ale był Jeden nie wzdragający się dotknięcia grzeszników.
Studnia znajdowała się w otoczeniu podmiejskich pól. Może, podobnie jak się dziś dzieje, ścieżyna do niej wiodła, biegnąca od głównej drogi. Może nieopodal jej zrębu stały, jak w tem miejscu dziś stoją, pomarańczowe i cytrynowe drzewa rozrosłe, tchnące niewysłowioną świeżością bujnych liści.
Godzina była popołudniowa, „jakoby szósta” (według ówczesnego rachunku). Tak mówi Ewangelia Św. Jana.
Studnię okrążało dość wysokie a szerokie obmurowanie; takie same i za dni naszych napotyka się wszędzie w tym kraju.
Bez wątpienia przybiegały tu ścieżki z blizkiego miasta Sichar. Rankiem i przed wieczorem roiło się na nich od postaci niewieścich, dźwigających na głowie wązko-szyje dzbanki gliniane. Chłopcy przypędzali osiołki objuczone stągwiami, które się mieszczą w koszach odpowiednio plecionych, zwisających bydlęciu na oba boki.
To samo, zupełnie to samo dziś oglądać możemy. Każdy zbiornik wody w tym suchym kraju staje się centrem życia dla całej okolicy. Powtarzają się momenty, wydarzenia, widoki. Podróżny czasem przeciera oczy, zapytując sam siebie: „Czyliż to iście widzę? Czy nie sen jest na jawie o znanych z dalekiego opowiadania zamierzchłych ludziach i rzeczach?“
Owóż była jakoby szósta godzina. Siedzący u studni Jakóbowej wzrokiem ogarniał żywą zieloność wiosennych pól, przelewy wdzięcznej barwy, smugi i blaski, nabrzmiewanie pod wiatrem, który obudza leciuchne, pierwsze fale.
W prostej linii na skraju łanów srebrzył się gaj oliwny, delikatny i, zda się, smętliwy w przeciwstawieniu nagłem kolorów.
Za gajem rozłożyło się miasto Sichar.
Był „spracowany z drogi“, tak mówi o Nim Pismo. Zaiste „spracowany“. Wszystkim trudem ludzi ubogich, wędrujących pieszo w kurzawie i spiekocie, o częstym głodzie i dolęgliwem pragnieniu. Wszystkim trudem ludzi walczących, których krok każdy jest świadectwem i czynem...
„Uczniowie Jego odeszli byli do miasta, aby kupili strawy“.
Przyświecały ukośne, przedzachodnie promienie.
Wówczas ukazała się na ścieżce od Sichar najpierwsza ze śpieszących po wodę kobieta. Powiedział jej: „Daj mi pić...”
Co było dalej, powszechnie wiadomo, ale z tem jest jak ze słońcem, na które patrząc w tępem przyzwyczajeniu, widzi się tarczę złocistą – wielkości dyni...
W rozmowie z Samarytanką występuje tenże co w stosunku do Natanaela moment, oświetlający całe wnętrze człowieka.
Aliści w tej kobiecie nie wzbudziło to buntu i bólu. Poczuła się oblana jasnością i rzekła w prostocie niezmiernego zdumienia: „Panie, widzę, iżeś Ty prorok...”
Ten przedziwny dyalog u studni, choćby tylko ze stanowiska poezyi (ale owej istotnej, która się wznosi do prawd odsłonięcia), jest rzeczą niedoścignionej piękności.
W krótkim przebiegu bogactwo najgłębszych motywów dramatycznych, wszystka moc nieukojonej ludzkiej tęsknoty i takie słoneczne uwieńczenie: „Bóg jest Duch, a ci, którzy Go chwalą, potrzeba, aby chwalili w duchu i w prawdzie“.
Przy końcu IV-go wieku dokoła studni wzniesiono kościół, który gdy z czasem runął, Krzyżowcy na jego szczątkach zbudowali kaplicę. Dziś ziemię zaściełają społecznie te pierwsze i te wtóre ruiny. Zachowała się krypta kaplicy; w niej właśnie otwór pamiętnej studni.
W półgodzinnej stąd odległości, na stokach Ebalu, ukazuje się miasto Napluza, (w arabskiem wymawianiu Nabluz, dawniej po grecku Sichem, hebrejskie Szechem).
Miasto zamknięte w pierścieniu pysznych sadów. Południową dzielnicą przysuwa się podnóża Garizim.
Wewnątrz, odpowiednio do powszechnego typu miast wschodnich, bardzo zgiełkliwe i bardzo brudne. Wąziutkie ulice częstokroć sklepione, przez co miejscami zupełnie ciemne.
Ludność w ogromnej przewadze muzułmańska, zaznacza się fanatyzmem i nienawiścią względem wyznawców innej wiary.
Ciekawą jest Napluza jako miejscowość, gdzie się dotychczas przechowała w nieprzerwanej ciągłości tradycya „samarytańska”. Gromadka samarytanów tworzy grupę wyznaniową, rządzoną przez arcykapłana z pokolenia Lewi. Święto Paschy obchodzą pod namiotami na górze Garizim; zabijają w ofierze baranka wielkanocnego i t. d.

Na stokach wzgórz, wkoło miasta, jak powiedziano, roślinność rozkosznie pociąga oczy. Tu już bujność, już moc, wybuch twórczości szczęśliwej i rozmaitej. Nad gęstwiną wszelkich odcieni gdzie niegdzie strzelają wachlarze palm...
II.

Drzewa wynurzają się z mgły zarannej. Jest w tem coś prześlicznego.
Jedzie się przez chwilę szerokim gościńcem, wiodącym od Nabulus. Wszystką przestrzeń na ziemi i w powietrzu zasnował opar srebrzysto-biały. Dopiero za każdorazowem przybliżeniem się występują z tej tajemnicy najpierw górne konary, potem całkowite rozgałęzienie i pień. Zaszumiało przywitaniem porannem olbrzymie drzewo.
Po krótkim czasie skręt na prawo i opuszcza się bitą drogę.
Dzień wszedł tryumfalnie, roztapiając srebrzystość mgieł. Słońce świeci nad okolicą górzystą, poszarpaną i pustą. Wązka ścieżyna snuje się w tych wertepach, załamuje się w spadkach i znów wybiega.
Karawana rozciągnęła się długą linią.
Na samym przodzie, zapewne gwoli powadze i obronie, żołnierz w czerwonym fezie, w obdartej ciemno-niebieskiej odzieży, ze starym karabinem przewiązanym szmatą płócienną. Koń pod tym wojownikiem niemłody, ale rasowy, jeszcze zachowujący wszystką godność piękności.
Drugi z rzędu po wązkiej ścieżynie jedzie na zgrabnym siwku Franciszkanin bosy w brunatnym, ciężkim habicie.
Następnie sznur podróżnych.
Niektórzy, co lepsi jeźdzcy i mający rzetelnej dobroci konie, wyłamują się z przewlekłego ordynku i harcują po bokach wśród kamieni.
Inni trzymają się kolei. Są to nowicyusze, którym to z trudnością przychodzi.
Towarzystwo jest prawie wyłącznie z Włochów złożone. Gdy się sznur nadto rozciąga, od maruderów, nie mogących nadążyć, dobiega ku przodowi błagalny krzyk: „adagio!”
Słońce wstępuje coraz wyżej na czystą kopułę nieba.
W blasku migoce pstra karawana; konie różnej maści i osły; jadą mnisi, księża i świeccy pielgrzymi, kilka kobiet pomiędzy nimi; biegną, przeciskając się wśród jadących, poganiacze jucznych osiołków.
Czasami na wązkiej ścieżce taki osiołek zatamuje drogę koniowi. Wysunął się zkądś niespodzianie, plącze się u nóg końskich, przebiera drobnemi kopytkami. Odegnać się nie da żadnym sposobem.
Jest tak objuczony, że z pod pakunków wyglądają tylko cztery cieniutkie nożyny. Temniemniej drepce niezmordowanie, z uporem iście godnym tej sławy, którą wyrobił sobie w świecie.
I niema rady; trzeba za osłem jechać do chwili, gdy cokolwiek łagodniejsza stromość pobrzeża dozwoli w bok uskoczyć i w następstwie wyminąć.
Czasem w przesmyku spierają się konie. Przez nieuwagę jeźdźców dopuszczone do zbytniego zbliżenia, poczynają gryźć się i kwiczeć. Słychać tu i owdzie krzyk albo klątwę. Szarpnęło się cuglami, koń na moment przysiada.
Albo znowuż, łamiąc porządek, wpada w nieswoją kolej młody Arabczyk, bokiem na podjezdku siedzący. Bosemi piętami bije wierzchowca swego, pokrzykuje zadowolony. W ręku ma długą linkę, na której za sobą drugiego konia wraz z delikwentem prowadzi.
To nowicyusz niepewny siebie — wolał w ten sposób powierzyć się opiece poganiacza.
I teraz rzeczywiście jak delikwent wygląda, obu rękami na łęku wsparty, trzęsący się w drobnym kłusie bezradnie i nieszczęśliwie.
Po upływie mniej więcej trzech godzin dojeżdża się do ruin Sebasty.
Jest to wzgórze, które ongi Izajasz nazywał „koroną pychy Efraim...“
W dziesiątym wieku przed Chrystusem Omri, król izraelski, pobudował tu miasto „Szomron“, po aramejsku Szamerain, następnie w brzmieniu greckiem Samarya. W epoce asmonejczyków nabrało owo miasto rozgłośnego znaczenia, ale jeszcze za tej samej dynastyi, w zamęcie wojen domowych, zburzonem było przez Jana Hyrkana.
Podźwignął je z ruiny Herod Wielki. I nie tylko podźwignął, lecz ozdobił wspaniale. Współcześnie jednak odebrał grodowi imię stare i naznaczył piętnem pochlebstwa, nazwą na cześć cesarza, od greckiego: Sebastos, (Augustus).
Dziwnym był ten okres dziejowy i dziwny władca: Idumejczyk ze krwi, Żyd z religii, Helleńczyk wszystkiem zamiłowaniem, a jeszcze ponad tem w wielu okolicznościach życia Rzymianin.
To ostatnie z uniżoności i musu... Zapewne. Nie był to jednak przymus wyłącznie fizycznej natury. Przyłączyły się inne względy, mianowicie nacisk wielkiej idei, która ludziom ówczesnym nakazywała utożsamiać w jednem pojęciu te dwa wyrazy: Rzym i świat.
Miejsce działania: owa Judea, już od trzech wieków zalewana potężnym prądem cywilizacyi helleńskiej, a przecież w rdzeniu swym narodowym nieubłaganie przeciwna wszystkiemu, co przynosiła Hellada.
Czas: chwila bezpośrednio poprzedzająca największe w losach świata zdarzenie.
Postać samego króla zakrojona na niezwykłą miarę: zbrodnicza, lecz nigdy mała, nawet w momentach przymusowego zniżania się w proch przed Rzymem. Nawet w tych razach wyczuwa się tragizm zaciekłej, napiętej a wiecznie głodnej żądzy potęgi i władzy. Wydziera się ona w górę i walczy; przyniewolona, gnie się, prosi i — czyha; poprzez niepokój i mękę do myśli swych powraca.
Tragicznym jest stosunek tego dzikiego miłośnika do zaciętej Mariamny i tego synobójcy do dzieci, które w początkach przecie kocha.
Tragicznym w bezowocności szereg czynów tak krwawych, że uwydatniają się nawet w ramach tego — wszakże dość strasznego okresu.
Na wzgórzu, które było koroną pychy Efraim, sterczy dziś kilkanaście kolumn, których głowice zniszczały, albo w drobnych ułamkach ścielą się tu i owdzie po ziemi. Ostatnie ślady wzniesionej przez Heroda, z pogwałceniem uczuć żydowskich, świątyni na cześć Augusta Cezara.
Naokół szeroki widok i piękny: faluje okolica górzysta, ale już urodzajna, zielona; zbiegają po stokach poletka szumiących, dorodnych zbóż.
Na południe od szczątków świątyni znów kilka słupów, przeważnie monolitowych, znaczących początek wspanialej ongi kolumnady, długiej na 1,700 metrów, okrążającej to wzgórze. Dziś szeleszczą krzaki i szepce na poletkach pszenica.
W kierunku północno-wschodnim, u znijścia w dolinę, znajdował się wielki teatr, również dzieło Heroda...
W Sebaście odbyły się wspaniałe gody królewskie z żoną, jedną z dziewięciu, samarytanką Maltassą...
Herod, namiętny budowniczy, pięknościami architektury greckiej zapełniał ziemię izraelską i judzką: krużganki na górze Moriah, marmurowy pałac na Syonie, wspaniałości w Jerycho, Herodyum, Macherus, Cezarei nadmorskiej i innych wielu. Ale duch ziemi judzkiej wzdrygał się przeciwko temu i miał sobie za obrazę te cuda sztuki obcej, służącej najczęściej wielobóstwu, teatrom, igrzyskom, słowem — potędze grzechu.
I mówił sobie duch judzki w gorzkiem poczuciu upokorzenia i kary: „Nogami podeptana będzie korona pychy Efraim...” „I będzie kwiat opadający sławy radości jego...” „Oto duży a mocny Pan, jako nawałność gradu: wicher druzgocący, jako bystrość wód gwałtownych, wylewających się, wypuszczonych na ziemię przestronną...“
Aliści dzisiaj powiedzieć można, że zarówno na pychę Herodową, jak i na „pychę Efraim“, wstał „Pan mocny a duży, jako nawałność gradu, wicher druzgocący...“
Palestyna była krainą wstrząśnień i przewrotów; jest ziemią ruin może bardziej, niż która inna w świecie.
W VI-ym wieku ery chrześcijańskiej w Sebaście istniała bazylika; miejsce jej poniżej Herodowego wzgórza, w niewielkiej odległości. W dwunastym wieku krzyżowcy, prawdopodobnie na zwaliskach dawnych, dźwignęli kościół pod wezwaniem Jana Chrzciciela, rozpowszechniła się bowiem tradycya o wrzekomem tam pogrzebaniu ciała tego świętego.
Obecnie zachowana część tej budowy w odpowiedniej przeróbce tworzy meczet...
Im dalej na północ w kierunku ku Galilei, tem piękniejszą staje się okolica. Roślinność nabiera bujnego pędu. Wieczysta pieśń przyrody nabrzmiewa dostojnem poczuciem sił.
W południe zjeżdżamy na odpoczynek ku brzegom śpiewającego strumyka.
Toczy się po kamieniach z hałasem młodocianego wesela. Przewija się smugą krętą; to przepada, to znów się pojawia. Perli się i orzeźwia powietrze już przeniknione żarem.
Nadjeżdżając, trzeba nizko pochylić głowę pod gałęźmi drzew figowych.
Wybujał, chociaż na kamienistem podłożu, gaj figowy. Drzewa są wspaniałych rozmiarów. Rozciągnęły się konary i cień ścielą po szaro-białej ziemi. A zaś u góry przepyszne sklepienie bujnych liści ciemno-zielonych przepuszcza delikatną siatkę złotych promieni i napełnione jest słodyczą ptasiego gwaru.
A drugie prześliczne miejsce, w kilka godzin później spotkane: wzgórze dosyć wysokie, trawiaste, szumiące, porosłe, starym lasem oliwnym. Pnie tych oliwek potężne, w koronach ich majestat łagodnej powagi.
W Palestynie nad wszystkie drzewa sprawiają wrażenie — oliwne. Do tych z tęsknotą przywiązuje się wyobraźnia, i myśl, i serce.
Ze wzgórza chwilę patrzymy na spadające w terasach połacie żyznego kraju, na krasę zbóż, wpośród których nie „ciche grusze“, lecz znowuż ciche oliwki siedzą.
Następnie jedzie się dość mozolnie: to stromo na dół, to również stromo w górę. Miejscami przesmykiem, jak szczeliną; miejscami pod sterczącą gdzieś wioską, przylepioną do zbocza, a wtedy karawana nasza wpada w ciasne opłotki bardzo wysokich, zwartych a kwitnących kaktusów.
Przed zachodem objął piersi powiew z przestrzeni. Znagła ukazuje się oczom szeroka i długa równina Medż-el-Ghazak.
Trzody pasą się na rozległem pastwisku; tu i owdzie pstrzą się gromadki ludzi.
Na prawo w dalekości pod ukosem promieni zamigotały jakoweś smugi wód.
Przyjemny wiatr chłodzi czoło.
Zanim tę równinę opuścisz, przy krańcu jej podnieś głowę, pielgrzymie czy podróżniku. Dojeżdżasz właśnie do góry dosyć wysokiej. Na białawej opoce zbudowane miasteczko z tegoż kamienia, przeto nie odróżniające się barwą, a raczej podobne do zębatego wierzchołka pospólnej, zwężonej ku szczytom bryły.
Jest w położeniu tego miasteczka coś z wyglądu strażnicy.
„Onego czasu“ upadł był strach, jak ciemność, na serce Izraela; jeden z wielu ponurych momentów w historyi tego ludu. „Przyciągnął Assur z gór od północy; którego mnóstwo zastawiło potoki, a konie ich okryły doliny...”
Przerażenie bije ze słów opowieści. Słychać wołanie „do Pana Boga Izraelskiego“, aby „nie były dane na łup dziatki ich, a świętości ich na splugawienie, i nie stały się pośmiewiskiem poganom”.
Trwoga o to ostatnie taka znamienna; jedna z cech, które trzeba najbardziej zapamiętać, aby zrozumieć ducha Starego Zakonu, jego monumentalność i znaczenie.
Owoż tego srogiego czasu naprzeciw góry, którą właśnie mijamy, zgromadził się był obóz nieprzyjacielski w takiej liczbie i sile, że „synowie izraelscy, skoro ujrzeli wielkość ich, porzucili się na ziemię, sypiąc popiół na głowy swoje“.
Ale niebawem stało się coś dziwnego.
O wschodzie, „modląc się Panu“, przeszła przez bramy miejskie samowtór z swą niewolnicą i zstępowała z góry niewiasta najurodziwsza z córek tej ziemi...
Miejscowość, którą widzimy, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa starożytną Betulią, rodzinnym grodem Judyty. O tej to Judycie Pismo powiada: „Imię twoje uwielbię, że nie odejdzie chwała twoja z ust ludzi, którzy będą pamiętać na moc Pańską wiecznie.“
Na kartach „Księgi Judyt“ wyśpiewana jest pieśń epicka, w której przerażenie ma barwy krwi i popiołu, a potem zapał wstaje błyskami ognia, aż się wszystko powietrze rozżarza zapamiętałością nadziei, wreszcie fakt, wielki tryumf nie własny i nie tylko dla siebie. Przesycona jest „Księga Judyt“ tem, co religię Starego Zakonu z poziomu narodowego kultu podniosło do stanowiska wszechświatowej, wiecznej zasługi: „Pomnij, Panie, na przymierze Twoje... aby dom Twój w świętości swej został i wszyscy narodowie poznali, żeś Ty jest Bóg, a oprócz Ciebie innego niema“.
Na nocleg zdąża się do Dżenin’u, wsi, położonej na granicy Samaryi i Galilei. Wieś tonie w przepychu sadów. Przy zapadającym pomroku całej piękności nie widać, ale nazajutrz wczesnym, pogodnym rankiem patrzy się, jak nad wysokim płotem z kaktusów weselą się przestrzenie jasno-zielonych, bujnych drzew cytrynowych, albo na rozłożystych gałęziach rozlewa się, migoce i płonie miłosny kwiat granatu.
Wzgórza samarytańskie skończyły się na tej linii granicznej i oto jest rozciągniona szeroka i urodzajna równina „Esdrelon“. Drogi pobiegły w różne strony krawędziami pól rozmaitych; wszędy po brzegach wysypała się trawa jeszcze wiosenna, bujna, szumiąca, przetkana drobnem kwieciem. Tam — daleko, gdzie zachód, sinieje wał Karmelu; wprost przed siebie na północ można posyłać oczy w kierunku niedostrzegalnego jeszcze Nazaretu; zaś ku wschodowi na prawo wznosi się góra okrągłych kształtów, oderwana, całkiem samotna, przedziwna, zdająca się być uświęconym na wieki, nieporównanym ołtarzem: Tabor.





KARMEL.

Potężny górski grzbiet rozciąga się na przestrzeni około 20 kilometrów.
Z północnej strony u samego podnóża leży miasteczko Haifa.
Przybywając tu drogą lądową z Samaryi lub z Nazaretu, na parę godzin przed osiągnięciem kresu podróży wjeżdza się dosyć stromo na wyżynę porosłą starym lasem dębowym. Wysoka trawa słania się między drzewami. Przechodzi świeży wiew.
To już podgórze Karmelu.
Dalej na tym samym poziomie przestrzeń równa, aż do samej Haify. Uprawne pola, — drogi szerokie, po drogach tu i owdzie turkocące wielkie drabiniaste wozy. Taki pierwszy napotkany wóz bardzo dziwi: odwykło się od tego. W tym kraju, o ile się nie chodzi a jeździ, to przeważnie konno, lub na ośle czy mule. W nowszych czasach przeprowadzono kilka gościńców łączących miejscowości najbardziej odwiedzane, i krążą temi szlakami powozy dla wygody Europejczyków. Przy sprzęcie z łąk i pól używany jest najczęściej cierpliwy, nieoszacowany tu osioł, niekiedy wielbłąd. Wóz, gospodarski wóz wydaje się osobliwem zjawiskiem.
Powozi, stojąc wyprostowany, krzepki, mocno ogorzały człowiek z jasnymi blond włosami. Oczywiście jakiś — aryjczyk. Jaki? Jest w tej twarzy coś, co ułatwia odgadnięcie niemiłej prawdy: Niemiec.
Niemcy posiadają pod miastem bogatą, wzorowo urządzoną kolonię. Na ogólną liczbę zamieszkałych w Haifie 650 Europejczyków jest co najmniej 500 Niemców.
Zazieleniały ogrody strzelające gdzie niegdzie smukłością sztywnych palm; po za niemi nawprost szarzeją pierwsze zarysy miasta. Jeszcze chwila, a przy nagłym zakręcie drogi zabłysną w słońcu białe żagle łodzi rybackich.
Całą gamą szafiru zagrało morze.
Haifa jest zgiełkliwa i brudna, jak tylko wschodnie miasteczka być potrafią. W zamęcie ciasnych uliczek jedyne piękne wrażenia, gdy się od czasu do czasu otworzy przelotna perspektywa na rozmaity rysunek masztów, kominów, żagli i na błękitną delikatność wód.
Co większe statki kołyszą się na kotwicach w dość znacznem oddaleniu; brzeg tutaj nieprzystępny podobnież jak i w Jafie.
Ruch handlowy dość ożywiony; wywozi się pszenicę, oliwę, owoce. Ruch turystyczny na wiosnę i w jesieni, bowiem większość podróżnych udających się do Galilei przybywa tu drogą morską z Jafy, albo z położonego na północ Bejrutu.
Dzień jest jasny, lecz wietrzny; szafirowe morze wzdyma się, łamie, wysłupia; z bryzgiem pian wściekłych rozbija się o brzegi.
Zresztą morze tu bywa najczęściej niespokojne.
Przebyło się mniej więcej całą długość niechlujnej Haify. Miasteczko liczy naogół 15,000 mieszkańców, w czem około tysiąca żydów, którzy mają dzielnicę swoją i ogrody. Tuziemcy w niewielkiej części chrześcianie greckiego i łacińskiego obrządku, zaś przeważna większość wyznaje wiarę Proroka.
Droga poczyna wstępować na stoki Karmelu.
I tu zachodzi okoliczność ciekawa, przynajmniej dla Europejczyka. Droga publiczna, ale oto, ujechawszy „maluczko“, napotyka się mur i bramę z napisem francuskim i arabskim; widocznie przejazd poprzez własność prywatną. Jedna połowa bramy otwarta i miejsca w tem właśnie tyle, że człowiek przejdzie albo konno przejedzie.
Druga... Ale otóż z powodu tej drugiej cała rzecz!
Zdarzyło się, że jechał cały szereg powozów. W bramie, strzegąc przymkniętej połowy, stoi wiedźma barczysta, nieopisanie brudna. Za murem widać sklepione podsienia jakiegoś domu.
Zatrzymał się szereg jadących; pierwszy z rzędu woźnica zeskakuje z siedzenia, idzie ku wiedźmie. Następuje wymiana pytań, poczem odrazu podniesione głosy, grad słów zdyszanych, wrzask.
Jednakże nie należy sądzić, że to jest kłótnia; broń Boże, to tylko w stylu miejscowym rozmowa.
Przyłącza się drugi woźnica, trzeci, czwarty, wreszcie nadchodzi dygnitarz, jedyna osobistość, która tu rozstrzygać może, dragoman. Trzeba wiedzieć, co oznacza dragoman w tym kraju. Odpowiedzialny jest za bezpieczeństwo i wygodę podróżnych; pobiera należność ryczałtowo, natomiast ponosi wszystkie poszczególne koszta; stąd w stosunku do podróżnego zawodowa troskliwość i respekt mniej więcej taki, jaki się ma dla banknotu; w stosunku do współziomków w kwestyach noclegów, wynajmu koni i t. p. nieustanna czujność i natężenie myśli, jakby tu coś urwać z zapłaty.
W danym wypadku dragoman jest człowiekiem opasłym, co się Arabom rzadko zdarza. Na wydatnym brzuchu za pasem rewolwer, krótki rozwarty kaftan i tureckie ogromne szarawary, na głowie turban z kraciastej chusty. Bronzowa twarz lśni od potu, co bywa u imć dragomana każdorazowym objawem, gdy rzecz się toczy o monetę.
Bo tu widocznie targ. Wiedźma snać czegoś żąda, a tamci „namawiają“ do ustępliwości. Utworzyła się barwna grupa, pełna żywego ruchu, bowiem to wszystko miota się, wymachuje rękami. „Rozmowa“ dosięgła kulminacyjnego podniesienia; bębenki w uszach nienawykłego słuchacza narażone są na pewne niebezpieczeństwo.
Tymczasem słońce zalewa ten wszystek obraz potokami błogosławiących promieni.
Upływa pięć minut, dziesięć minut, podróżni z dostojną rezygnacyą usadowili się, każdy, jak mógł najlepiej; czekają. Aliści mniej więcej po paru kwadransach wiedźma dostaje srebrną monetę, pół „medżyda“; wierzeje tryumfalnie rozwarto i dalsza podróż odbywa się bez przeszkody.
Czem był onego czasu Karmel, ta góra Boża, góra cudu w Starym Zakonie i widownia legendowej potęgi Eljasza?
Stoki i wszystek szczyt porastała przedziwna, zielona puszcza dębów, grusz dzikich i migdałowych drzew. Na polankach wśród trawy rozbłyskiwały tysiące różnobarwistych, pachnących kwiatów.
Co noc obfita rosa okrywa błogosławieństwem górę Karmelu i dlatego nie niszczeje na niej zieloność nawet w ciągu skwarnego lata, gdy w całej Palestynie zsycha się wszystko i na czas obumiera.
Więc nieprzerwanie od krańca do krańca każdego roku szumiała puszcza dawna świeżym oddechem dębów, drzew migdałowych i grusz.
Ale nie na tem kończyła się piękność góry.
Oto północna część tego grzbietu wysokim i urwistym przylądkiem wybiega w morze.
Ostatnie zastępy leśne ujrzały się tedy na wyżynie z trzech stron otoczonej sinawym bezmiarem wzdychającego żywiołu. Wiatr, który powiał, obudził pieśń na dwa głosy. Stała, jak harfa dźwięcząca, zielona puszcza doczesnem bogactwem życia wezbrana, na stromym cyplu wysoko w obliczu wiecznego morza.
Tak było ongiś w okresie Starego Zakonu.
Tak było w dniu, kiedy Eljasz, najpotężniejszy z proroków, wstąpiwszy „na wierzch Karmelu, i nachyliwszy się ku ziemi, włożył twarz swoją między kolana swoje“, albowiem w duszy usłyszał nadchodzący „głos wielkiego deszczu“, zaś ojczyznę trapiła od trzech lat posucha.
Wszakci to on sam oznajmił był ludowi przed trzema laty: „Żywie Bóg Izraelów, przed którego oblicznością stoję, jeśli będzie przez te lata rosa i deszcz, jedno według słów ust moich“.
Teraz z twarzą przy ziemi oczekiwał wstrząsany najwyższą nadzieją i przebłyskami najgłębszej trwogi.
I rzekł do sługi swego: „Wstąp, a spojrzyj ku morzu. Który, gdy wstąpił i obejrzał, rzekł: niemasz nic“.
I wtedy był istotnie moment tragiczny.
A sługa w ten sposób „wracał się po siedmkroć“.
Aliści za siódmym razem oto „obłoczek mały, jako stopa człowieka występująca z morza“. Zwycięztwo!
Na południo-wschód od tej miejscowości, w głębinach wonnego lasu, odbyła się owa potężna scena legendy, wzywanie ognia z niebios na świadectwo, który jest Bóg.
Widownią akcyi stała się zapewne jedna z ukwiecionych polanek. Tu tłum proroków fenickich wzywał imienia Baalowego od poranku aż do południa, mówiąc „Baalu, wysłuchaj nas”. „I skakali przez ołtarz, który byli uczynili“.
Miejsce to musiało już być oddawna przeznaczone na oddawanie czci Bogu, albowiem Eljasz, gdy jego kolej nadeszła, przystąpiwszy „naprawił ołtarz Pański, który był zepsowany“.
Huragan klęsk dziejowych obnażył wonną górę Karmelu.
Dzięki błogosławieństwu rosy zieleni się przez rok cały, a wczesną wiosną, w lutym i marcu, okrywa się kobiercem kwiecia. Rzadkiemi kępami drzew migdałowych, dębów i grusz szeleści tu i tam; aliści wspomnienia to są tylko i ślady. Ogołocenie tej góry gada surowym bólem i wdowieństwo jej wieczne w obliczu wiecznego morza.
Na cyplu, kędy sługa Eljaszów „wstępował, by spojrzał“, znajduje się dzisiaj posiadłość klasztorna księży karmelitów. Zakon ich powstał tutaj już w XII-ym wieku; przechodził różne koleje.
Przemiłym jest pobyt w „hospicium“, schronisku mieszczącem się przy klasztorze, szczególniej w tych chwilach najlepszych, gdy napływ pielgrzymów nieduży. Obszerne, ciche izby, napełnione bielą firanek nad łóżkami, chłodna woda w wielkich glinianych dzbanach o wązkiej szyi, ogromne okna szeroko rozwarte na „Eljaszowe“ morze.
A właśnie ono tutaj duszę ludzką ogarnia, morze. Działa zupełnie inaczej niżli gdziekolwiek indziej w świecie.
O paręset kroków od klasztoru, na samem urwisku zbudowana terasa powyżej której, wieżyczka z latarnią morską. Jeśli tam stanąć a zwrócić się na lewo ku południowi: sine morze i smuga brzegu aż hen – ku starożytnej Cezarei. Jeśli na prawo ku północy: siność morza i kontury zatoki z migotaniem dalekiej białej Akry, a jeszcze dalej smuga brzegu aż hen – do starożytnego Tyru. Zaś wprost przed nami już tylko morze. Ciemny błękit wieczyście niespokojny. Gdzieś na horyzoncie dostrzegalny punkt czarny; to szczątek strzaskanego niedawno okrętu.
Jakieś — nieco surowe a wielkie tchnienie czystości podnosi się z tych obszarów i owiewa człowieka, zwieszonego na skalnym występie legendowej góry. Jakaś zaświatowość jest tu w powietrzu.
Kościół klasztorny mieści w obrębie swym pod ołtarzem grotę, w której jakoby przebywał Eljasz. Dużo podobnych pieczar znajduje się na Karmelu, szczególniej wzdłuż zachodniego zbocza od strony morza. To też od wieków krzewiło się tu pustelnicze życie. Jakaś tradycya ascetycznego ducha otacza szczyt tej góry.
I pomyśleć sobie, że jest tam obecnie odchodząca od świata na falach owego ascetyzmu jakaś sieroca dusza polska...
Zdarzają się wśród naszego ludu objawy głębokiego duchowego sieroctwa; natknąć się można na to najsnadniej gdzieś daleko za krajem. Podlegają temu, oczywiście, jednostki o usposobieniu mistycznem, a takich jest pomiędzy ludem naszym więcej, niżby się z pozoru zdawało.
Owóż jeden z tej liczby, tak zwany postulant, mający niebawem wstąpić do nowicyatu.
Człowiek jeszcze młody; wychudła, skupiona twarz, w niebieskich oczach to zapatrzenie, które się w Polsce spotyka.
Narazie, na pierwszy dźwięk — przecież niespodziewanego polskiego słowa nie okazuje nic, żadnego wzruszenia, jakby dusza – już za klauzurą.
Jednakże po chwili zawiązuje rozmowę. Głos powolny, spokojny, trochę martwy. Na zapytanie, co go przywiodło do takiego odosobnienia, odpowiada z przemknięciem bólu w zapatrzonych oczach: „Przekonałem się, że świat to jest wielki oszukaniec”.
Z historyi jego ostatnich lat wyłania się właśnie ono głębokie sieroctwo duszy...
Z zawodu krawiec, rodem z Częstochowy. Zawsze czuł w sobie jakowyś tajny świat, do którego pociągały go wszystkie upodobania. W czasie wojny japońskiej uciekł przed służbą wojskową jakimś żywiołowym odruchem; nie mógł iść.
Po powrocie dostał się do więzienia. I wtedy w tej prostej duszy zaczęło się coś łamać i coś powstawać przeciw różnym straszliwym, nienaturalnym rzeczom. Wyraża się to w bolesnych, dziecięcych słowach: „Więc ja się wtenczas rozgniewałem na kraj swój i wyjechałem na zawsze“.
W wędrówce tej obok doczesnej nędzy przekonał się jeszcze o dziwnym braku, może równie dotkliwym jak brak chleba. Usiłuje to wytłómaczyć:
„Bo to i taki naród... Jakże to? Jest tam takie miasto, jedna część nad morzem, a druga dalej; dwoiście się nazywa...“
Aha, Pireus i Ateny; Grecya. Więc co?
„Bo to i taki maleńki naród, a wszystko ma...“
A na koniec wywnioskowanie ciekawe:
„Musieli królowie polscy ciężko zgrzeszyć...“
Biedni królowie polscy!
Powyższy epizod nie wyda się błahym tym, którzy mają sposobność spotykać na dalekich gościńcach światowych takie a dosyć liczne jednostki, ludzi z ludu, którzy do niedawna byli jako przyziemne kłosy i odczuwali przeważnie żywiołowo.
Spotykając ich, można widzieć, jakim głębokim tragizmem załamuje się w prostych duszach narzucające się siłą rzeczy — porównanie.





W GALILEI.




Poprzez równinę Esdrelonu prowadzi na północ droga, właściwie ścieżka do Nazaretu; w kierunku północno-zachodnim pobiegł wcale szeroki gościniec do nadmorskiej Haify.
Nazaretu jeszcze nie widać z przyczyny odległości, a powtóre dlatego, że ukryty jest w łańcuchu pagórków, zamykających horyzont od tamtej strony.
Natomiast ku wschodowi spostrzega się odrazu daleką, ale przyciągającą oczy, które się długo ztamtąd oderwać nie mogą — przedziwną górę Tabor.
Jest szczególnego kształtu, wszystka łagodnie zaokrąglona; wznosi się całkiem samotnie. W przejrzystości powietrza, w tej cichej, zielonej Galilei, opromienionej największem wspomnieniem, sprawia wrażenie — ołtarza.
Zwiedzający Nazaret pielgrzymi i turyści zazwyczaj nie jadą ani idą bliższą drogą wprost ku północy, jeno wielkim kręgiem zbaczają, aby obejrzeć wsławioną górę Karmelu.
Wśród tych dróg galilejskich, a raczej po przydrożach znajdują się cudne ustronia.
Nieporównaną rzeczą jest iść w południe pod ulewą świetlistą, słoneczną, w złocie szeleszczącego jęczmienia. I wnijść tak bezpośrednio z onego pola w cichą ochłodę ogromnych drzew figowych.
Przyplątało się tu w gęstwinie kilka cytryn jaśniejszym liściem wdzięcznych i roztacza konary płomieniście kwitnące drzewo granatu.
Naokół dostałe kłosy patrzą się złotemi oczyma.
Panuje wielki spokój.
Czasami w takim cienistym zakątku napotka się gromadkę odpoczywających Arabów. Głowy, bez względu na wiek, poważne; każda, według zwyczaju, owinięta w tak zwany „kefijeh”. Jest to obszerna chusta, w celu lepszego umocowania przyciska się ją nad czołem i wokoło ciemienia walkiem z wielbłądziej sierści.
Siedzą w milczeniu. Tu i owdzie na trawie pokładli gliniane, smukłe, wązko-szyje gąsiorki używane w podróży. Słońce poprzez zieloną osłonę wdziera się siatką promieni; wyświetliło bronzowe twarze i uwydatnia senliwą nieruchomość postaci.
Jadąc od strony Karmelu, ma się za sobą dopiero co pożegnany szum morza, w sobie przejmujące wrażenie. Bo widziało się legendową górę Eljasza, po której wieczyście wiatry chodzą i która prostopadłemi ścianami zlatuje wprost w bezdeń i bezmiar łkających sinych wód.
A tymczasem wjechaliśmy między pola i błonia. Na prawo ode drogi studnia w wysokiem obmurowaniu. Naokół pokładły się stada owiec i czarnych kóz.
Trzeba zboczyć, aby ominąć, nie przerywając spokoju; gdyby się to mnóstwo spłoszone porwało, uczyniłoby chmurę kurzu i zamęt nieopowiedziany. Studnia jest i powinna być miejscem błogosławionem spoczynku.
Ale jest także ośrodkiem życia. Pasterze mozolnie rozlewają wodę w koryta, a dokonawszy tego, kładą się w cieniu, wpośrodku swoich trzód. Słychać powolne chłeptanie pijących bydląt i głosy ludzkie.
Niekiedy taki pastuch stanie wyprostowany na tle tej wszystkiej malowniczości i powietrznego przezrocza. Wtedy przedziwna sylwetka. Głowa w „kefijeh“ spowita, fałdy krótkiego płaszcza spływające z ramienia, nogi bose, w ręku pasterski kij wysoki, zakrzywiony u góry...
Zupełnie jak na obrazkach, któreśmy widywali w dzieciństwie.
Przychodzi krótka chwila zapamiętania, w którem zatracone poczucie czasu. Obecność zlewa się ze wspomnieniem. Obrazek widziany w dzieciństwie, ożył, rozświetlił się, rozpromienił. Oto my sami w jego obrębie jesteśmy objęci jakiemś splątanem wrażeniem rzeczywistości i snu...
Udeptanemi, wąziutkiemi ścieżkami schodzą się dziewczęta po wodę; każda z wysmukłym dzbanem na głowie.
W tej krótkiej, dziwnej chwili możnaby bez trudności uwierzyć, że oto niebawem nadejdzie dzieweczka, córka Labana, śliczna Rachel. A na ten widok podniesie się zdziwiony przybysz z dalekiej krainy, odwali kamień, którym się studnia zawiera i napoiwszy trzody, ucałuje dzieweczkę.
Sielanki tego rodzaju zapewne i dzisiaj niejednokrotnie zawiązują się wokoło studni, która jest punktem zbornym, ośrodkiem miejscowego życia.
Do Nazaretu przyjeżdża się wieczorem. Już od pewnego czasu okolica stała się łagodnie górzystą. Droga w licznych zakrętach spuszcza się i podnosi.
Szybko zapada zmierzch. Wpółwyraźnie widać trzody ciągnące do domu. Majaczeją zarysy pagórków. Tu, owdzie, przy zbliżeniu wyrastają jakieś konary drzewne, a wyminięte znowu się w mgle roztapiają.
Zaś tam wysoko jest dziwne niebo, przepaściste, zasnuwające się szarawem srebrem obłoków.
Słodycz niezmierna spływa na uciszony świat.
W oddali zabłysły światełka Nazaretu.
O którym Nazarecie teraz mówić będziemy? Czy o dzisiejszem, zmodernizowanem miasteczku, które cóż ma z dawniejszych, niezmiennych rzeczy? Jeno amfiteatr pagórków, spokój zacisza i każdodzienną gloryą prześwietlonego powietrza.
Czy o tym drugim, wymalowanym tęczami w głębi serc?
Aliści poezya tego drugiego Nazaretu jest czemś tak delikatnem, subtelnem i drogiem, że bodaj najostrożniejsze wyrazy wydałyby się jakowemś naruszeniem...
Więc tylko od czasu do czasu zaznaczyć można, że to istnieje, że wybłyska, przetwarzając dosyć banalną dzisiejszość w słodki czar.
Z wrażeń związanych z obecnym stanem rzeczy najsilniejszem jest to, które wywołuje codziennie zaranny dźwięk dzwonu.
Jeszcze szaro na świecie, jeszcze niezmiernie cicho. W wieńcu łagodnych wzgórz śpi mieścina, ongi pobłogosławiona na szereg wieków.
Wtem poważnem, przedziwnie pełnem, nieporównanem brzmieniem uderza dzwon. Bardzo powoli. Trzy razy. Na „Anioł Pański... “
I to zaiste wstrząsa...
Wogóle żyje się tu podwójnem życiem.
Przechadzając się po szerokich kurytarzach przestronnego „hospicium“ franciszkańskiego, wędrując uliczkami do innych nowoczesnych budowli, ma się w wyobraźni i w sercu poczucie dawnego wyglądu tychże miejsc. Śni się spokojność ścieżynek pomiędzy kamiennemi domkami.
Tu, owdzie, chmara gołębi sfruwa z płaskiego dachu.
Podobne domki i dzisiaj tu widnieją, lecz śni się chwila, kiedy odmiennych nie było, chyba jedyna, znacząca się większym rozmiarem synagoga.
Do której to synagogi onego czasu „wszedł według zwyczaju swego w dzień sobotni i wstał czytać. I podano mu księgi Izajasza proroka. A otworzywszy księgi, znalazł miejsce, gdzie było napisano: Duch Pański nade mną, dlatego mię posłał, abych opowiadał Ewangelią ubogim, posłał mię, abych uzdrowił skruszone na sercu...“
Kościół Zwiastowania należy do franciszkanów, znajduje się obok hospicium i klasztoru. Kilka wysmukłych, drobnolistnych drzew szeleści u wnijścia. Są to, o ile się zdaje, drzewa migdałowe.
W głębi kościoła pod głównym ołtarzem krypta, do której schodzi się po stopniach kilkunastu. A schodzi się z tem nagłem wewnętrznem uciszeniem, spadającem na duszę w obliczu nieprzemierzonych rzeczy...
„Verbum caro hic factum est”.
Ten napis na głębnej ścianie.
Wedlug tradycyi ponad tą kryptą wznosiły się ściany domku Maryi. Domek, jak wiele ówczesnych budowli, mógł przypierać do skały, właściwie wchodzić w skałę, tak iż część pomieszkania w onej wykuta była.
Tradycya mówi, że Joachim i Anna posiadali jedną siedzibę niedaleko ztąd w bogatem ongi i znamienitem mieście Seforis (po hebrajsku Sippori); drugą tu w cichym Nazarecie. Ta druga stała się domostwem Maryi.
Tradycya wskazuje miejsce, na którem zajaśniała postać przychodzącego anioła Gabryela.
„Verbum caro hic factum est.” Dusza polska, bardziej niż każda inna, bierze to w siebie. Owa dusza zawsze przez kolej dziejów swoich wytęskniona do realizacyi, do słowa, które się ciałem staje...
I przeto z pomiędzy wszystkich wspomnień uświęconej krainy Nazaret jest właśnie tem, do którego cząstka duszy polskiej przywiera.
Na północ od klasztoru franciszkanów leży wśród murów przestrzeń niewielka ze szczątkami kościoła, wzniesionego tu za czasów wojen krzyżowych na domniemanem miejscu domostwa i warsztatu św. Józefa „bottega di San Giuseppe.“
Właściwie są to już nie ruiny tylko ślady, więc oczom nic nie przeszkadza rozświetlić się tym samym widokiem, który się ongi miewało, stanąwszy na progu ubogiej chaty cieśli.
Zaiste jest to bardzo słodka kraina, najdoskonalsze zacisze. Wianek zielonych wzgórz zewsząd otacza, ochrania, zamyka...
Ukryło się to wśród obszarów wielkiego świata, utaiło w sobie, błyskając cicho, jak przecudne, wiosenne pąkowie, z którego miał się rozwinąć nieprzekwitniony, słoneczny i szkarłatny kwiat...
W kierunku północnym, ale już znacznie dalej, na krańcach miasta znajduje się „Ain Miriam,“ źródło Maryi. Jest to jedyna studnia miejska; kobiety i dziewczęta schodzą się do niej tłumnie co wieczór i co rano, zupełnie tak samo jak schodziły się w owym czasie...
Właściwe źródło wytryska trochę opodal w zachodniej stronie, obok należącego do Greków kościoła św. Gabryela. Przepływa do zbiornika pod nawą kościelną i ztamtąd wylewa się do studni.
Prześliczny widok na miasteczko i okolicę roztacza się z najwyższego północnego pagórku Dżebel-es-Sikh. Tabor wyłania się na wschodzie, dolina Izraela stoczyła się ku południowi, a tam daleko na zachód potężny grzbiet Karmelu, wchodzący klinem w morze...

Ścieżynami górskiemi po urwiskach, wertepach, w przeciągu dwu godzin dojeżdża się do stóp Taboru.
Teraz niemal godzina wspinania się stromo w górę. Oczywiście ta cała podróż odbywa się konno lub jeśli kto woli na ośle — albo jeśli komu przyjemniej, pieszo.
Zbocza Taboru porosłe są gąszczem krzaków, gdzie niegdzie drzew.
Owiewa nas wiatr rzeźwiący, tem milszy że się przedtem zaznało dojmującego upału w Nazarecie.

Zapadła noc.
Przedziwna jest tu noc na Taborze.
Przez szeroko rozwarte okna wlewają się szepty wiatru. Potrząsają snami zdrożonego człowieka. Napełniły mu głowę i serce mnóstwem cichych a potężnych, niewymówionych słów. W uśpionym mózgu mrok się przelewa w nagłą, zawrotną, oślepiającą jasność — przemienienia...
I trwa to tyle, co błyskawica.
Cisza.
Potem za oknami porywa się hałas: rżenie pasących się koni, kwik. Podróżnicy znaleźli przytułek w zbudowanem na szczycie „hospicium“ franciszkańskiem, lecz wierzchowce, sztuk kilkanaście, całe stado, puszczone luzem na trawę wkoło ścian. W załomach murów śpią rozciągnięci na ziemi tak zwani „mukari“, których obowiązkiem jest doglądanie koni i piecza o pakunki podróżne. Sprawia to wszystko wrażenie obozowiska.
Od czasu do czasu psy ujadają zgiełkliwie. Może zwęszyły niebezpiecznego zwierza, który się tu jeszcze przytrafia. Świadczy o tem w refektarzu hospicium wypchana hyena, pono niedawno ubita.
Wstaje się przed świtaniem. Schodzi się z izb gościnnych.
Na dworze jeszcze noc; w głębokiem niebie palą się złote gwiazdy. W ciemności słychać jak konie gdzieś obok trawę żują; odezwie się parsknięcie, to znowu pies zawarczy. Na prawo w oddaleniu migotliwe światełko. W tę stronę skierować się należy.
Po chwili jesteśmy w obrębie ruin. W cie rozwalonego doszczętnie kościoła, (stawiali go krzyżowcy), pod otwartem, niezmiernem sklepieniem nocnych niebios odprawia się cicha msza.
Chwieją się wątłe płomyczki świec na kamiennym ołtarzu; wkoło podnosi się wielki, przedranny oddech ziemi; u góry gwiazdy świecą.
W ciągu dnia można zamyślonemi oczyma ogarniać widnokrąg bardzo szeroki. Tu ku południo-zachodowi rozciąga się na płaszczyźnie plac boju, stoczonego pod wodzą prorokini Debory i Baraka.
Przychodzą na pamięć słowa tryumfalnego hymnu, który Debora w następstwie wyśpiewała: „Z nieba walczono przeciwko nim, gwiazdy trwając w rzędzie i w biegu swoim, przeciwko Sisarze walczyły. Potok Cizon niósł trupy ich... Kopyta koniom padały, gdy uciekali pędem i gdy spadali na szyje co mocniejsi nieprzyjaciele“...
Wybucha w tem wszystka zaciekłość wschodniego temperamentu i srogiej poezyi starego Zakonu. I kończy się hymn apostrofą znamienną, powtarzającą się różnemi słowami w księgach tych tyle razy: „Tak niechaj zginą wszyscy nieprzyjaciele Twoi, o, Panie! A którzy cię miłują, jako się jaśni słońce, gdy wschodzi, tak niechaj świecą!“
Na północ daleko, ponad stopniowem spiętrzeniem wzgórz i gór widnieje królewski, biały szczyt Wielkiego Hermonu, który jest końcowem ogniwem, a zarazem chwałą łańcucha Antylibanu.
Na wschód błękitnieje dostrzegalnym ztąd rąbkiem Genazareth, jezioro Tyberjadzkie, „Galilejskie morze“...
Wszelako ze wszystkich chwil tu na Taborze przebytych najcudniejszym jest wczesny, srebrzysto-szary zaranek, o którym zstępuje się ścieżynami wśród zwikłanej gęstwiny. Głosy ptasząt gdzieniegdzie odzywają się nieśmiało, czasem się kamień z pod nóg utrącony potoczy z krótkim stukiem. Zresztą upajająca cisza. I rzeźwość.
I taka przedziwność w tej rannej atmosferze, iż możnaby we wszystko uwierzyć...
Czyż tam na zakręcie przed nami we mgle srebrzystej nie schodzą bez szelestu ci czterej? Bowiem, według słów Pisma, wziął ich ze sobą trzech: Piotra, Jakóba i Jana. „A gdy zstępowali z góry“, może o podobnej godzinie, z pewnością zaś w niewymownem oszołomieniu, „przykazał im, aby nikomu nie powiadali, co widzieli, aż kiedyby Syn Człowieczy zmartwychwstał“...

Kana Galilejska, dziś po arabsku Kafr-Kenna, jest wioszczyną ubogą, leży na stoku wzgórza wśród kaktusowych opłotków i postrzępionej zieleni sadów.

Kościołek łaciński wzniesiony jest na dwukrotnych szczątkowych pokładach dawniejszych świątyń, z epoki wojen krzyżowych i z IV-go wieku, a jeszcze wstecz sięgając, na śladach synagogi.

W świetlistym, skwarnym dniu po południu, środkiem pól żółciejących ku żniwu, wielkiemi, stromemi zakrętami zjeżdża się do jeziora.
Ukazało się nagle, zabłękitniało w głębokiej kotlinie, w obramieniu płowych skał, które tutaj od wschodu zaznaczają granice dawnej Gaulonitis.
Mocno-niebieskie ze stalowym połyskiem ukazało się „Galilejskie morze“.
Tyberyada leży bardzo nizko, na samym brzegu, na przylądku wchodzącym w wodę. Widać palmy, które gdzie niegdzie strzelają ponad ciasnotą stłoczonych domów.
Pobyt w mieście nieznośny dla ciągłej kurzawy, niechlujstwa, zaduchu i nadmiernego gorąca. Klimat tu skwarny z przyczyny położenia (208 metrów niżej poziomu morza).
Tyberyada dzisiejsza brudna, zgiełkliwa, nędzna. Tyberyada dawniejsza, przez Antypasa Heroda wzniesiona na cześć Tyberyusza, leżała cokolwiek bardziej ku południowi. Sławną była z przepychu, z mnóstwa marmurowych pałaców, z Herodowego „Złotego domu“.
Dzisiaj szczątki nieznaczne.
Pobyt w mieście nieznośny, aliści jezioro sprawia ogromne wrażenie.
Wychodzi się na przystań o świcie: jest szaro, gwiazdy, aczkolwiek pobladłe, jeszcze świecą.
Woda wydaje się sina; na przeciwległym dalekim brzegu widmowe skały.
Łodzie wypływają cicho na głębię.
Z nieporównaną słodyczą wstaje dzień nad tem Galilejskiem morzem. Powietrze jest przejrzyste, przepojone lekkiem migotaniem promieni. Czar poranku łagodzi smętek jałowych skał na wschodniem wybrzeżu. Zachodnie stoki mniej urwiste i miejscami pokryte złotem pól dostałych; jest połowa maja. U stóp jednego z tych urodzajnych stoków Magdala...
Góra „Błogosławieństwa“ wznosi się półkulistym, poważnym grzbietem, cicho płonie żółtością roztoczonego łanu.
Nizko nad samą wodą przecudna smuga krzaczków oleandrowych obsypanych kwieciem różowem. Fala, w pełnem świetle dziennem bardzo błękitna, podpływa ku nim, szeleści po kamieniach.
O siódmej jesteśmy na zachodnio-północnym krańcu jeziora w Tell-Hum, dawniejszem Kafarnaum.
Potężne zwaliska starożytnych budowli, może i tej synagogi, w której Chrystus nauczał; ślady ulicy brukowanej kamiennemi płytami. Wpośród tych ruin oleandry, już nie krzaki, ale drzewa wysmukłe, kwitnące cudnie różowo...
I cisza. Żadnej profanacyi, żadnej nowoczesnej ludzkiej siedziby. Jak dobrze, że jest tylko roztocz niebieskich fal i wspomnienie.





GENEZARETH.




Słońce spływa złociste na krainę smętną,
pustą... Różowe oleandrów krzewy
sypnęły się wzdłuż brzegu, gdzie wód sinych tętno
gra koleją wstawania i łagodnej zlewy.
Goreją wzgórz tych stoki, którym snać pamiętno,
że chadzał niemi powiew cudu, brzmiały śpiewy:
„hosanna!“ Dzisiaj cichość, choć to w żniw jest porze;
kołysze się w pustkowiu „Galilejskie morze“.

Na zboczach od zachodniej strony pól rozłogi
dostałe są i świecą... Oto w dół ku wodzie
zbieżała smug żółtawość, przeciw którym srogi
wieniec skał tam ze wschodu, zda się, ostrzem bodzie

zwiewność tych cichych niebios, od słońca pożogi
nie rozpalonych, smutnych. Nie mkną dzisiaj łodzie
i żadne wiosło z pluskiem modrych wód nie orze...
Nieskończenie ucichło Galilejskie morze.

Pójdziemyż, duszo moja, spojrzeć w to pustkowie?
Czy pójdziem słuchać głosu, który — przecie niemy?
Ubrały się obłoki w zorzy złotogłowie,
gaśnie dzień... Nadaremnie tęskną czujność ślemy;
żaden szept z głuchej ciszy męce nie odpowie...
O, duszo moja, jednak my tu czekać chcemy...
Znikły w ostatnim błysku przedwieczorne zorze,
zasnuło się w tajemność Galilejskie morze!

Trzeba cicho w noc wniknąć, w krótką noc widmową;
utożsamić się z mrokiem nocy, która czeka.
Majaczą skały; ostry szczyt utonął głową
w sinawej mgle... Jest jakaś wielka rzecz, daleka;
oto się rodzi, wstaje, idzie, wielkie słowo...
Słyszysz-li? bije w fali tej serce człowieka;

wszystka przyroda sercem westchnęła człowieczem.
Przyjdzie czas... Duszę w czucie świtu przyobleczem...

Godziny przesunęły się jak trwożne kroki,
pełne czci, i nadziei, i bólu. Noc zbladła.
Przedranny wiatr potrącił morza nurt głęboki,
złamała się w oddechu szara toń zwierciadła;
wyczekiwanie jękiem dźwiękło z fal roztoki.
Już blizki świt: nabrały barwy gór widziadła,
sinieje woda, gwiazdy po kolei mdleją.
Ciszej serce! Brzmią tętna — szalone nadzieją...

Gdzieś przy brzegu plusnęła lekko łódź... Słuchamy.
Rozstępuje się, szepcąc, wód traconych niwa;
łańcuchy skał są dziwne dla obrazu ramy;
powolnym ruchem wioseł smukła łódź wypływa.
Przebiegł rytm, w zlewie kropel szmer perlistej gamy...
Zamarła pierś w jedynem natężeniu żywa...
Z czółna spuszczono niewód, rozpoczęcie pracy;
poznajesz, duszo moja, co zacz są rybacy?


W półświetle oczy mogą rozróżnić postacie
Jakuba, Piotra, Jana... Naraz między zgrają
jęły szukać, jak gdyby mówiąc: „Gdzie Go macie?
rozstąpcie się!“ Z pośpiechem bolesnym szukają
i zaszkliły się wielkim smutkiem, jak po stracie...
Rybitwi ciągiem sieci fal powierzchnię krają;
aliści niewód pusty, wszystek trud jałowy;
tchnienie trwogi wionęło na tych ludzi głowy.

Niepokój rośnie. Owóż są apostołowie,
wybrani pańscy, słudzy, którym piecza zdana!
Drżą ramiona bezsilne w nieszczęsnym połowie:
owoż słudzy niezdatni po odejściu Pana;
owóż dola, co smętnie się sieroctwem zowie.
W sieroctwie rozpętane namiętności rosną;
gniew i ból społem zdjęły załogę żałosną...

Widzicie, oczy? Co to? Nad przepaścią wody
olbrzymieje wam znagła ludzi tych znaczenie...
Czy majaki nawiewa wiatr poranny, młody?
Czy z krainy tajemnic tu upadły cienie?
A wtem pojąłem... Toć są postacie — narody!
Siadły w rybackie czółno, które powiew żenie;
zmącona, tęskna czeladź po odejściu Chrysta;
zmącona dziwna zjawa, ale rzeczywista.


Boją się... To lęk, który strachem się nie zdawa
i jest z pozoru buntem, wrzeniem, sił rozpaczą...
Lecz w przepaściach tajemnych krzyczy dusza krwawa,
wieczna dusza, dla której czasy nic nie znaczą;
którą obchodzi jedna, niewymowna sprawa,
że się uczuła w łonie wieków znów tułaczą,
postradawszy jakoweś dobro niezmierzone. —
Płynie łódź, nie wiedząca w jaką płynąć stronę...

Błysło światełko... Słońce wschodzi? Nie! zbyt nizko
nad kamienistym brzegiem... Tam, tam, — czy widzicie?
Przedziwnie słodko jawi się blask i kolisko
cichych promieni rośnie jak w przeczystym świcie...
Wpośród zamętu nagle przystań zda się blizką;
drgnęło aż w głębi trzewiów potrząśnione życie.
Porwali się na łodzi; wyciągają ręce,
wiedzą, kto jest..! Poznali. Oto koniec męce.

Chrystus stoi na brzegu. Nie symbol, nie mara;
żywy, obecny Chrystus, człowieczy i bratni.



SZAWEŁ.




Αnaniasz był człowiekiem słodkiego serca i „bojącym się Boga“; tacy miewają zazwyczaj sen spokojny.
Jednakże dnia owego wieczorem panowało w maleńkim domku niejakie przygnębienie, które mogło w następstwie niekorzystnie oddziałać na zwykły spokój snu. Jakoż i oddziałało.
Dom Ananiaszów znajdował się we wschodnim obrębie miasta, w pobliżu ulicy nazwanej „Prostą“, bowiem wyciągniętą linją biegła po znacznej przestrzeni. Zdobiły ją kolumny rzeźbione i wznosiły się tam przeważnie mieszkania znacznych ludzi.
Owóż wschodni koniec tej drogi Prostej należał już do dzielnicy żydowskiej, zdawna założonej w tem miejscu, obszernej i bogatej.
Przepychem i wytwornością świeciły liczne dwory. Działo się tak szczególniej w kierunku południowym, gdy natomiast na północ od rzeczonej Prostej ulicy osiedliła się ludność uboższa, zarobkująca, rzemieślnicza. Pomiędzy tą ludnością — owi, żydzi przecie i swoi a jakby obcy, cisi, a niebezpieczni — Nazareńczycy.
Ananiasz należał do ich grona.
Ku zacisznemu domostwu prowadziła uliczka wąziutka, bardzo kręta, dość długa. W paru miejscach z nad wysokiego muru gałęzie drzew morelowych zaszemrały świeżością i błysnęły zielenią. Maluczkie kwadratowe podwórko ocieniał wielki orzech, rozkładając dokoła przepotężne konary. Ztamtąd na prawo niziuchne drzwi... Zakołatać...
Nazareńczycy w Damaszku zażywali aż po tę chwilę bezpieczeństwa osób i czci. Wprawdzie rosnąca niechęć objawiała się ku nim wpośród rodaków możnych, a przedewszystkiem wśród panów synagogi; były to jednak objawy jeszcze głuche. Wprawdzie przedostały się tutaj wieści o zdarzonych w Jerozolimie wypadkach, a mianowicie o gwałtownej śmierci Szczepana i rozpoczętem prześladowaniu; nie zdawało się wszakże, by to ostatnie po za obrębem Judei rozwielmożnić się mogło i miało.
Naraz rozbiegła się całkiem przerażająca wiadomość: „Szaweł, parskając groźbami i morderstwem przeciwko uczniom Pańskim, przyszedł był do najwyższego kapłana i prosił od niego listów do Damaszku, do bóżnic: iż jeśliby których znalazł tej drogi mężów i niewiasty, aby związanych przywiódł do Jeruzalem“.
Kim był Szaweł, wiedziano. Zasłyszeli już wszyscy, jako ochotnem sercem i współudziałem „zezwalał” na zabicie Szczepana i jako czasu kamienowania u jego nóg dla dozoru oprawcy poskładali swe szaty. Zasłyszeli wszyscy, że „burzył kościół, wchodząc wszędy do domów, a ciągnąc męże i niewiasty, podawał do więzienia“.
Wiedziano, iż posiada stosunki znakomite, a cieszy się rozgłosem gorliwości i wielkiej wiedzy; przed gościem takiej miary roztworzą się niechybnie i tutaj w Damaszku drzwi potężnych i uszy...
O szukaniu nazewnątrz obrony i opieki nie mogło być zgoła mowy. Kolonia żydowska stanowiła zespół dość silny i ciało aż nadto odrębne, ażeby faktycznie rządzić się swojem i tylko swojem prawem; tembardziej, że sprzyjała temu swoboda, którą ją darzył etnarcha podówczas władający Damaszkiem z ramienia króla Nabatejczyków Aretasa.
Tak więc — żadna dłoń litościwa nie pomknie się z pomocą.
Złowrogi gość niedaleko. Może jutro? dziś może..
O tem rozpowiadano tego wieczora w rodzinnem gronie, w domostwie Ananiasza. Że musiało być przy rozmowie boleściwe ściśnienie biednych serc — prosta sprawa.
Niebawem zapadła noc.
Cichym błyskiem świeci się lampa oliwna w środkowej izbie domu. Cienie migają po wyścielonej podłodze, cienie podnoszą się we framugach, które służą za miejsce spoczynku poszczególnym członkom rodziny.
Bowiem jest raczej usiłowanie snu, niżli sen.
Godziny upływają, lecz nie osłabia się naprężenie owo nieznośne, nawpół świadome, głuche.
O pewnej chwili, (dlaczegożby sobie tego wyobrazić niewolno?) musiała podźwignąć się z posłania jakaś postać, niewymownym lękiem trącona, może sędziwa macierz Ananiaszowa, albo żona z rozbudzonem dzieciątkiem na rękach, albo społem te obie zarówno przeczuwające i pełne bólu.
Zaliż ich nie widzimy, jak stoją w migotliwym okręgu oliwnej lampy na podłodze wyścielonej ubogą plecionką ze słomy?
Wyciągnęły szyje przed siebie. Zgadujemy, że oczy ich trwożne ogarniają jednego, małżonka i syna, głowę domu i żywiciela, na którego najpierwej upadnie los...
Nagle zadrżały, przysiadły; skurcz przygiął je do ziemi. We wgłębieniu, kędy spoczywał Ananiasz, posłyszan szmer niespokojny.
Śpiący podniósł się do połowy, płaszcz odrzucając i znieruchomiał.
Po całej izbie wionęło jakowymś ogromnym tchem; potem cisza. Zda się, unicestwienie wszystkiego, rozsypka w proch przed wielkością, chwila...
Naraz dobiegł do uszu stłumiony głos Ananiasza: „Otom ja, Panie“...
Kobiety zrozumiały.
Poczęły się niemo modlić.
I znowu był moment niewysłowionej cichości, a przecież pełen nieskończonego brzmienia. I znowu głos Ananiaszów, ale tym razem jakoby pełen troski i trwogi: „Panie, słyszałem od wielu o mężu tym, jako wiele uczynił złego świętym Twym w Jeruzalem. I tu ma moc od najwyższych kapłanów wiązać wszystkich, którzy wzywają Imienia Twego... Panie!“
Cisza.
Serca niewiast zamarły w udręczonem oczekiwaniu.
Wtem Ananiasz, powstawszy, owinął się w płaszcz i szedł ku drzwiom; na twarzy był spokojny.
Stara macierz wyciągnęła ramiona:
„Dokąd?“
I dodała z jękiem: „Do kogo?“
Odpowiedział, wychodząc: „Pan mówi: ten mi będzie naczyniem wybranem, ażeby nosił imię moje przed narody, i królmi, i syny izraelskiemi“...
I zagłębił się w czarnej nocy.

Na południo-wschód od Damaszku rozciąga się płaszczyzna szeroka.
Pasma górskie rozbiegły się aż na krańce; oddechy wiatru swobodnie wpoprzek chodzą.
Tędy przesuwa się dzisiaj kolej żelazna, idąca aż z dalekiej Kaify; tędy — ale trochę więcej na zachód, prowadziła w starożytności droga z Jerozolimy.
Miasto majaczeje w zieleni olbrzymich wkoło sadów.
I pomyśleć, że na tej cichej równinie zdarzyło się przed wiekami zjawisko pod względem psychologicznym najdziwniejsze, najdonioślejsze, jakie tylko być może.
Cóż wyrówna piorunującej mocy tego wstrząśnienia?
Pismo wyraża się o tem krótko: „Zprędka i zewsząd oświeciła go światłość z nieba... A upadłszy na ziemię, usłyszał głos, mówiący do siebie...”
Aliści w tej zwięzłości jest właśnie przedziwna siła, jest zaznaczenie tych działań, pod któremi się łamią, albo przeistaczają się światy.
Dusza Szawłowa była przed oną chwilą obszarem płomiennym gniewu, ale także i w równej mierze – bólu.
Wszakże skupiło się w niej i wyraziło wszystko dziedzictwo rasowych i narodowych nadziei, dla których swego czasu po bohatersku ginęli Machabeusze.
A dostojność owych nadziei, królewskość Izraelowi obiecywana przez wieki, zdawała się naraz bluźnierczo dotknięta fałszem umaczanym w poniewierce i krwawej nędzy ukrzyżowania.
Przeto Szaweł, „parskający groźbami,“ cierpiał...
Jego szczere cierpienie to sprawia, że nie jest on w tym okresie postacią przykrą; przeciwnie. W charakterze Szawła przejawia się już wtedy znamienna późniejsza cecha, wielkość uczucia...
Zbliżało się południe. U szczytu niezamąconej kopuły niebios wisiało ogromne, złote słońce, przejrzystość powietrza napojoną była drganiem promieni.
Zdrożeni jeźdzcy upatrywali niedalekich już murów miasta.
Nagle stało się coś dziwnego. Oto po lewej stronie blask, jakoby kula słoneczna, przedwcześnie staczała się do zachodu. Wnet to samo na prawo i wokół, „zewsząd i zprędka,“ w jednem mgnieniu.
Oślepiająca światłość. Widzieli ją chwilę wszyscy. A Szaweł padł na ziemię.
Co się natenczas zawiązało pomiędzy tym powalonym w jasności a jasnością samą? Świadkowie nie dosłyszeli; głos był tylko do niego.
W przerażającem wstrząśnieniu wszystkich władz zapaliła się twórcza pewność; rzeczy uważane za fałsz, niepodobne i niemożliwe, objawiły się jako Prawda.
A wtedy z owej, bardzo głębokiej duszy wybuchnął bezmiar żalu, którego siłę zaledwo wyobrazić sobie możemy. Żalu za wszystek czas, w którym się nie kochało prawdy...
Dusza Szawłowa miała mieć w sobie odtąd i aż do końca ognistą ranę, z której dobywała się bezgraniczna, nieukojona miłość.
W wielkim momencie kiedy przeistaczał się wnętrzny świat, wszystko życie człowieka zbiegło się wgłąb, zesztywniały zwykłe cielesne władze. „Szaweł wstał z ziemi, a otworzywszy oczy, nic nie widział.“ Więc towarzysze „za ręce prowadząc, wwiedli go do Damaszku.”

Noc jeszcze była, aczkolwiek już odczuwać się dawał ten nieporównany podmuch przedranny, po którym szarzeje niebo.
Gwiazdy migały bladem światłem.
Ulica „Prosta“ tonęła w mroku i wielkiej cichości snu; tylko poza bramami domów, które Ananiasz mijał, odzywał się przesubtelny szept wodotrysków zdobiących wnętrze podwórza.
W powietrzu rozchodziła się od czasu do czasu cudownie świeża woń róż.
Ananiasz postępował powoli, rozglądając się z ostrożnością, jakgdyby szukał.
Nareszcie zakołatał do drzwi; otworzono. Otworzono tak rychło, że snać pod dachem tym głębokiego snu dziś nie było.
Dom należał do znanego w Damaszku żydowskiego bogaczu Judy.
Od paru dni panowała tu troska połączona z wielkiem zdziwieniem, a to wszystko z powodu gościa, którego oczekiwano serdecznie, ale który się zjawił w takim niezwykłym stanie...
Ananiasz progi bogacza przestępował raz pierwszy w życiu, jednakże wszedł ze spokojem i jakąś raptowną, zdumiewającą pewnością siebie.
Spoglądając w twarz odźwiernemu, nie pytał o Szawła Tarseńczyka, jeno poprostu oznajmił, że do niego przychodzi.
Tyle niecodziennych rzeczy przytrafiło się w dniach ostatnich, że odźwierny obcego bez wahania w dom wpuścił i nawet się nie zdziwił. Opowiedział mu tylko, jako są wszyscy strapieni i niespokojni o cenne zdrowie męża. Od momentu kiedy tu przybył, znagła oślepły, wiedziony przez towarzyszów pod ręce, nie przemówił jednego słowa, nie dotknął pożywienia. Zdaje się trwać na modlitwie — jakowejś zapamiętałej, a całkiem bezsennie, i w ten sposób upływa trzecia doba.
Głuchy niepokój jest w domu...
To rzekłszy, chciał Ananiasza wieść do komnaty. Ale ten, wyprzedzając go, skierował się sam przez podwórze, jakoby doskonale świadom, kędy i gdzie.
W głębi dosyć obszernej, oświetlonej lampami izby rysowała się postać Szawła. Juda, gospodarz dworu i paru jego przyjaciół siedzieli blizko wnijścia na pokrytej kobiercem podłodze. Twarze ich wyrażały strapienie, a co więcej obawę. Snać, gwoli tej obawie rozniecono tu tyle świateł. Gwoli stroskanym świadkom, a nie mężowi, do którego zmartwiałych źrenic napróżno przypływał drżący blask.
Głowa Szawła wyglądała tragicznie. Oblicze jego, zawsze wyrażające namiętność uczuć, teraz zdawało się skamieniałe w momencie jakiegoś straszliwego wstrząśnienia. Nie wykonywał żadnego ruchu i tylko po nieznacznem falowaniu zapadłej piersi możnaby poznać, że ból w nim nie zmartwiał, ale — żyje.
Gdy wszedł Ananiasz, Juda obrzucił go pytającem spojrzeniem. Ubogi Nazareńczyk nie pokłonił się dostojnikom. Patrzał na Szawła. Jego niezmierną mękę ogarnął słodyczą nieznanego światu współczucia. A także niewymowna słodycz brzmiała mu w głosie, gdy rzekł: „Szawle, bracie, Pan mię przysyła, Jezus, który ci się ukazał w drodze...“ I wyciągnąwszy dłonie, z jakąś królewską powagą położył mu je na ramionach.
A Szaweł w tej chwili – przejrzał...

Dzisiaj ulica Prosta jest prawie cała sklepiona, przytem od krańca do krańca drży nieustannym handlowym zgiełkiem; ulica Prosta dzisiaj jest bazarem...
Nikt nie oznaczy, nikt nie wie, kędy stał dworzec Judy.
W miejscu, na którem tradycya zapamiętała dom Ananiasza, Franciszkanie urządzili kapliczkę. Przechodzi się do niej przez kwadratowe podwórko, a na prawo są nizkie drzwi: zakołatać...
Tylko żadne drzewo cieniste nie osłania podwórza...
Zresztą miasto duże i ludne o charakterze wybitnie wschodnim, który cokolwiek zamąca przeprowadzona w ostatnich czasach linia elektrycznego tramwaju.
Aliści przed miastem rozciąga się ta sama płaszczyzna, na której jasność Boża „zewsząd i zprędka“ ogarnęła człowieka...





ZACZAROWANE DNI.
Na północ od Damaszku, przy linii kolejowej wiodącej do Alepu, leży Baalbek, dzisiaj drobna mieścina.

Dzień jest przemiły, słodki a rzeźwy, pełen wyżynnej czystości i chłodzących powiewów.
Ale bo wysokość już dosyć znaczna: przeszło tysiąc sto metrów.
Oczy zapatrzyły się w przestrzeń zieloną, w tę dostojną a wyniosłą równinę, która dźwignęła się, rozdzielając szeroko dwa łańcuchy mocarnych gór: Antyliban stoi od wschodu, odleglejszy Liban piętrzy się na zachodzie. W słońcu świecą na szczytach srebrzyste płaty śniegu.
Miasteczko ukryte w gęstwinie sadów.
Narazie wzrok prześlizguje się nad tem, a leci podziwiający i szczęśliwy aż do granicznych stoków Antylibanu. W liniach tego łańcucha jest słodycz, wierzchołki nie wystrzelają tu ostro; najwyższy szczyt, Hermon Wielki, wznosi się rozłożysto potężnym płowym grzbietem. Tu i owdzie srebrzy się w słońcu śnieg.
Można tak iść przed siebie ku onemu wschodowi z zachwyconemi oczyma. Droga ściele się trochę piaszczysta, szeroka.
Ale możnaby także skręcić rychlej na lewo ścieżyną w gąszcze ogrodów. Tu nietylko ogarnia cień, ale zaraz oczarowuje szemrzący, subtelny śpiew strumieni. Woda wytryska obficie, w różnych kierunkach spływa; wije się, szepce, gra. Po przebyciu suchego kraju, jakim jest Palestyna, to perliste granie i ten oddech świeżości wywołuje poczucie nieskończonego uroku.
Ścieżka dobiegła do dużej drogi i obie społem zwracając się ku północy, przechodzą w ulicę miasteczka.
Jakiś obszerny hotel z angielską nazwą, rzędy potulnych domków, znowu hotel, sklepiki, słowem – jakgdyby nic.
Wtem na lewo, nad poziomem tych zabudowań i nad wierzchołkami rosnących z tyłu topoli, zamajaczyły, wyrosły, wybłysnęły olbrzymie kolumny świątyni.
Stoją na przeczystem, jasno-lazurowem tle nieba.
Jest ich sześć: świecą się barwą żółtawego kamienia; są tak wyniosłe. że pomimo potężnych rozmiarów wydają się bardzo smukłe. Na głowicach korynckiego porządku dźwigają poprzeczne głazy architrawu; powyżej fryz widnieje, a raczej szczątki fryzu.
Błękit owionął to przemożne zjawisko. A także smutek...
Baalbek posiada ruiny kilku świątyń wznoszonych kolejno na tym samym obszarze.
Nadzwyczajna jest rozległość tych zwalisk, a smętny czar w tem ich położeniu pośród obfitej, bujnej, wielmożnej roślinności.
Idzie się wzdłuż spiętrzonych murów i złomów, a zaraz po drugiej stronie nad wązką drogą wysmukły las topolowy... Na każdym kroku radosne spotkanie z gwarem wody, strumyki rozbiegają się jak srebrzyste nici. Wszystkie zbocza pagórka, na którym wznosiła się akropolis, pokryte bogactwem sadów; soczysta zieleń drzew owocowych zdaje się sławić wesele życia.
Ale oto postarajmy się wnijść do wnętrza. Uskutecznia się to za opłatą „medżyda.“ (monety równającej się 4 fr. 50 cent.).
Wstępujemy po stopniach zbudowanych gwoli wygodzie zwiedzających; wielkie, starożytne schody uległy całkowitemu zniszczeniu, zgoła nie dochował się szczątek.
Cień pozostał na stokach; zalewa nas pełne słońce. Weszliśmy w dziwny świat.
Zrazu odczuwa się niemal oszołomienie.
Jeśli można zabłądzić, zgubić się pod rzęsistem światłem wśród ruin, to właśnie tu.
Ogarnia ogrom.
Idzie się wprost przed siebie, gdzie oczy poniosą, bez rozeznania kierunku i jedynie pod owem niezwyczajnem wrażeniem ogromu.
Dopiero po dłuższej chwili wyłania się możność oryentacyi, rozwagi i oceny.
Więc najpierw od strony wschodniej, od wnijścia, potężne propyleje. Zachowały się podstawy dwunastu kolumn przedsionka, zaś po obu krańcach od północy i od południa wznoszą się baszty.
Olbrzymia brama pomiędzy dwojgiem przejść mniejszych prowadzi do zewnętrznego podwórca. Ten był ongiś ozdobion okrężną kolumnadą, obecnie ścielą się po ziemi obłamki, gruzy... Z okólnych, wysokich ścian, Arabowie w wiekach średnich uczynili mury obronne.
Dalej szczątki portyku i drugi, obszerniejszy, bardzo rozległy dziedziniec.
Staje się w progu. Obezwładniło na chwilę niezmierne wrażenie wielkości – i ruiny.
Słońce oblewa złotym deszczem rumowisko strąconych gzemsów, ściennych płyt, kapitelów. Gdzieś ku środkowi wyłania się z tej powodzi szczątek olbrzymiego ofiarnego ołtarza. Na krańcu z lewej strony, osobno, jakby na wyspie, wyniesiona i stosunkowo oszczędzona przez czas, olśniewa pozostałością przepychu świątynia Bachusa.
A tam nawprost, od portyku najdalej, a nad wszystkiem – owe królewskie kolumny, któreśmy z odległości widzieli.
Baalbek był w głębokiej starożytności grodem poświęconym czci boga Baala. Oczywiście musiała tu wtedy istnieć odpowiednia temu kultowi świątynia.
Później w epoce przemożnych wpływów greckich bóg Baal utożsamiony został z Heliosem, a miasto równorzędnie z dawną nazwą: „Balbiki“ otrzymało drugą: „Heliopolis“; ta ostatnia utrwaliła się na cały czas panowania rzymskiego.
Obok Baala-Heliosa poczęto czcić osobliwie Hermesa i Afrodytę. Bezwątpienia stawiano im świątynie i najprawdopodobniej właśnie tutaj w prastarym, uświęconym obrębie...
Rzymianie przyjęli dziedzictwo kultu z przelewem na imiona Wenery i Merkurego; aliści Baal-Helios w tej adoptacyi stał się Jowiszem.
Obecne zwaliska są ruinami budowli rzymskich z II-go wieku ery naszej.
Rzym, jak to czynił wszędzie, ogarnął religię miejscowej ludności, włączył ją w swój ogromny świat. Przepychem swoich dzieł dodał blasku.
Za Antonina Piusa rozpoczęto w Heliopolis budowę wspaniałej świątyni na cześć połączonych bóstw miejscowych: Jowisza, Merkurego i Wenery. W tem połączeniu zawiera się poniekąd dowód, że wymienione bogi miały przybytki swoje właśnie tu, na obszarze świętym akropolu.
Całokształt dzieła ukończono w początkach III wieku. Składały się na tę wspaniałość: olbrzymie wiodące z miasta schody, propyleje, sześciokątne podwórze wstępne, ogromny dziedziniec wnętrzny z ołtarzem ofiarnym i zbiornikami wody, wreszcie sama świątynia, „Wielka świątynia“.
Mniej więcej w tym samym czasie wzniesiono nad południowym stokiem pagórka ów przepyszny chram Bachusowy.
Przechadzając się po wewnętrznym dziedzińcu, można odnaleźć i oglądać część strzaskanej monolitowej kolumny z różowego granitu. — Ośmdziesiąt kilka podobnych kolumn wznosiło się tu ongi w wieńcu wspaniałym.
Wpośrodku podwórza widnieją stopnie prowadzące do kamiennego ołtarza, z którego zachowała się tylko połowa.
Poniżej, przedostając się rumowiskiem, podziwiamy śliczne obmurowanie wyschłych dzisiaj sadzawek. Musiały to być zbiorniki wód używanych przy lustralnym obrzędzie. Ścianki ozdobione są płaskorzeźbą misterną i bogatą. Uszkodzenia znaczne, wszakże pozostało dość, by ocenić.
Świątynia Bachusa jeszcze posiada ogólny zarys kształtów, a więc pomimo licznych szczerb jest rysunek zewnętrznej, okrężnej kolumnady, przedsionek zachował się prawie w całości, „cella“ w połowie. Przytem w wielu miejscach ocalone nietylko linie, lecz także niezwykłe bogactwo wykonania.
Z wielkiej świątyni ostały się jedynie owe królewskie a smętne kolumny; zresztą mnóstwo obłamów zaścieła przestrzeń.
Ileż tu legło na tej ziemi pomników potrzaskanych, pychy strąconej, zniszczonego wesela... Ile rzeczy wsiąkło w tę ziemię... Możnaby sobie wyobrazić kolejne pokłady kultu; dzisiaj wszystkie zarówno przysypane kurzawą czasu.
Przy końcu IV wieku Teodozyusz zbudował tu bazylikę. Postawił ją nad ofiarnym ołtarzem, którego część właśnie wtedy zniszczała. — Przy tejże okoliczności, tworząc miejsce dla nowej budowli, obalono wspaniałe schody wielkiej świątyni.
Dzisiaj pomieszały się gruzy. Niełacnoby rozpoznać, co w tem rumowisku należało do chrześcijańskiej bazyliki, a co do chramu Jowisza.
I to jeszcze nie koniec. W VII wieku miasto dostało się w moc Arabów: akropol obrócono na twierdzę. Ztąd znajdują się w tym obrębie ślady przebudowań arabskich, a także pozostałości całkowitych odrębnych budowli, wież obronnych, krużganków. Na południowo-zachodnim krańcu szczątki meczetu.
Zrównał i pogodził czas.
Na dole w samem miasteczku, utopiona w zieleni, stoi okrągła świątyńka Wenery. „Cella“ okolona szeregiem jednolitych kolumn korynckich. Przez rozłamy i szczerby prześwieca się błękit nieba. Pustka tutaj jest wdzięczna, a śliczność przetrwała wbrew ruinie.
Przygasa łagodny dzień. Godzina przedwieczorna przynosi, jak zawsze i wszędzie jakąś zadumę ogarniająca całokształt widnokręgu. — Słońce stoczyło się za graniczny wał Libanu, ale są jeszcze na niebie ostatnie pożegnalne odpływy boskiego światła. Jeszcze przez chwilę powietrze nasycone tą mocą życia.
Z wysokiej terasy hotelu widać, jak kolumny świątynne rozświetliły się ciepłą barwą; przedziwnie płoną w tych odblaskach zachodu. A tłem zjawiska jest Liban, potęga płowych gór, świat, który stąd się wydaje zamknięty, niedostępny i tajemniczy; świat może pełen cudu.
W miarę jak stygnie promienna żywość dnia, rosnący urok przypływa stamtąd tu do nas, od granicznego wału tajemnic do zapatrzonych oczu. Zdaje się, że te góry każą mówić w swojem imieniu, a pośrednikiem ich fala nieuchwytnych, przecież istotnych dźwięków, rzeka przypomnień... Wzdyma się, szemrze; w niewysłowionym sposobie do trąconego poczucia gada.
Chwilami jest w tem cudowny, ogromny poszept dalekich borów cedrowych; gdzieś w ostępach zastukały głucho topory cieślów króla Hirama. W ostępach wieków, nietylko kniei...
Płynie urok. Poczyna wołać już nie samem wspomnieniem, ale i pociągnięciem ku sobie tam... tam... Jakby syreny wynurzają się z fal obietnice. Brzmi śpiew o możliwości widzenia cudnych rzeczy. O jasnym śniegu na zszarpanych urwiskach gór, o wieczystym pośpiechu zdyszanych wodospadów, o błękitach wypełniających tam bajeczne doliny...
Usłucha się wołania.
Oto zaczarowane są myśli i serce człowieka na szereg następnych dni.

Wyjeżdża się z Baalbeku wczesnym, pogodnym rankiem. Na polach bujny, obficie zroszony jęczmień kołysze się, szemrze cicho. — Przez niejaki czas konie mogą iść kłusa, bowiem aż do podnóża gór na dosyć znacznej przestrzeni rozciąga się równina.
Jedziemy zrazu w kierunku północnym z lekkiem nachyleniem ku zachodowi.
Stojący na widnokręgu płowy Libanu wał wznosi się, potężnieje... Wreszcie dosięgnięte samo podnóże. Gościniec urywa się nagle, bo istotnie nie miałby dokąd iść po tej linii; wielka, podobłoczna przegroda, zda się, zamknęła świat.
Na lewo nikłą, ledwo widzialną, ścieżką rozpoczyna się wstępowanie i odtąd już wciąż w zachodnią stronę przed siebie.
Stoki gór porośnięte krzakami i karłowatą drzewiną; gdzie niegdzie wrzosowe kępy kwitną.
Błękit nieba jest bardzo czysty, a słońce poranne zapowiada gorącą wspaniałość dnia.
Ptaki cicho śpiewają w karłowatej gęstwinie na stokach gór.
Poziom wznosi się dość łagodnie. Od chwili do chwili po każdym raptowniejszym zakręcie nikłej ścieżki, widok odsłania się nowy, a przecież nieledwie taki sam... Wciąż okrągławość linii i pokora nizkich zarośli. Więc droga, aż potąd monotonna i byłaby pozbawiona uroku, gdyby nie owo złociste prześwietlenie powietrza i nie ów ptaszęcy gwar.
Jesteśmy już na znacznej wyżynie; stoki obnażyły się, dosięgamy wierzchołka.
Nagle jedna z tych niespodzianek przecudnych, które zdarzają się wpośród gór. O kilka kroków przed koniem załamuje się krawędź grzbietowa; ściana stromo pobiegła w głębię.
I dosłownie wionęło ztamtąd błękitem.
W szerokiem obramieniu skalistych zrębów kołysze się rytmicznem fal rozbijaniem niebieskie jezioro Yammuni.
Daleko nawprost nas w jasnem słońcu jak roztopione srebro migoce, po gładkiej skale wieczyście zadyszane leci, spadając do tej jeziornej toni, kaskada.
Jakaś droga zarysowała się, idąc na lewo; wspina się i ginie w załomach. Snują się i znikają karawany objuczonych osiołków, a ztąd widziane maluczkiem się to wydaje.
Na prawo, nizko w dolinie, kępa drzew ponad wodą; w cieniu odpoczywa bydło rogate; słychać wrzaskliwy gwar pasterzy.
Zjeżdżamy do błękitnego rozlewu...
Na stromem zboczu z pod kopyt końskich piarg obsuwa się z suchym szmerem.
Z doliny bije rzeźwość.
Zjechawszy, doznaje się wrażenia tego słodkiego czaru, który się zwykle wywiązuje nad brzegiem wód.
Konie zaczynają iść z lekkim pluskiem wzdłuż krawędzi jeziora, bowiem właśnie ta krawędź, przystęp do lądu, w wielu miejscach przywalona głazem.
Stanąwszy pod kaskadą, widzi się rozdwojenie żywej srebrzystej wstęgi; jeden strumień w bok prysnął, wśród załomów uchodzi.
Ale podnieśmy głowę, doszukując się początków potoku. Oto jest tam na skale; szumi, perli się, gra...
Zapamiętanie ogarnia myśl człowieka.

Ludność, zamieszkująca podnóże i zbocza północnej części Libanu, składa się niemal wyłącznie z „Maronitów.“ Są to chrześcijanie należący do Kościoła katolickiego wszelako z zachowaniem niektórych przywilejów i odrębności, jak to odprawianie nabożeństwa w narodowym języku, obieralność patryarchy, potwierdzanego w następstwie przez Rzym.
O kilka godzin drogi, w kierunku północnym od jeziora Yammuni, leży maronicka wieś „Aineta.“
Jedzie się do tego miejsca skalistem pustkowiem.
Oczywiście najpierw, porzucając dolinę jeziorną, wydostać się potrzeba na północne zbocze. Potem, jak wszędzie tutaj, nikła ścieżyna poprzez głaźne wertepy.
Słońce przygrzewa, naokół panuje smętna cisza.
Czasem z poza zakrętu ścieżyny wysunie się jeździec na pysznej, arabskiej klaczy. Cienkie, żylaste nogi stąpają jakby w tańcu; chrapy nieco rozdęte i prześliczne wygięcie szyi. Z pod czerwonej kulbaki wydostaje się czaprak wzorzysty, okrywający grzbiet cały aż pod nasadę długiego ogona.
Upływają godziny.
Wieś Aineta położona jest na płaskowzgórzu wysokiem, tuż u podstawy właściwego łańcucha Libanu.
Spiętrzył się wielki, strażniczy, płowy wał; na jasnem tle nieba odgranicza się linią rozłożystych wyniesień i wgłębień połamanych. Widnieją rozścielone, błyszczące płachty śniegu.
Niemal o każdem wyniosłem pasmie gór mniemać można, że jest- pierścieniem tajemnicy. Tembardziej tu w Libanie.
Jakaś przyśniona pewność w nas śpiewa, że ta surowa obręcz zamyka cudny świat...
Przedziwnie zamyśla się Liban w godzinie ostatniej przed wieczorem.
Słońce zapadło właśnie w te za obręczą ukryte, bajeczne kraje. Poniżej szczytów powolne chmury przepływają jak dumy ciche. Tajemnicza wiedza osiadła na czole skał.
W szarawem i już nieco chłodnem powietrzu rozchodzi się delikatny zapach róż dzikich i dzwoni szmer strumienia. Nad poziomem Ainety, wzdłuż kamienistej, wąziutkiej ścieżki bieży pośpiesznie cienka, perlista, przeczysta struga wody. Po obu stronach świeżość poplątanych zarośli; na różanych krzewach rozsypało się drobne, bladawe, subtelnie pachnące kwiecie.
Strumyk chwilami niknie pod głazem, albo w gęstwinie krzu; aliści opodal znów się wymyka, śpieszy się, leci, gna. Wymijając Ainetę, na jedno mgnienie rozszerzył się w rozpędzie, jakoby nabierał mocy, i oto, skręciwszy nagle, rzucił się w dół ku wiosce rozpryśniętą po kamieniach kaskadą.
Z wysokiego, podskalnego występu patrzą się na to rozłożyste konary olbrzymich drzew orzechowych. Trawa porasta na miejscach, gdzie pomiędzy głazami utrzymała się warstwa ziemi. Całkiem do kupy głazów podobna jest zasunięta w cień orzechów chałupa. Poprostu czworobok z narzuconych niedbale kamieni, płaski dach, jeden otwór wchodowy, okien zupełnie niema.
Skalistą ścieżką wstępują tutaj stada w powrocie z pastwisk dalekich. Krowy i osły idą sznurem powoli; przechodzą, spuszczając się do Ainety.
W kierunku południowym w oddali, dopokąd jeszcze trwają poblaski dnia, widać w pośrodku skał, jakoby trójkąt błękitny jezioro Yammuni.
U kaskady kobiety ze wsi zbierają się po wodę. Napotyka się ładne twarze o typie nieoglądanym kędyindziej w tym kraju. Kasztanowate brwi, jasna płeć, jasne oczy. I włosy tegoż co brew koloru, bardzo obfite, splatane w dwa warkocze. Coprawda — dla ścisłości — splatane, lecz nie czesane, chyba w okolicznościach niezwykłej wagi.
Aineta jest wioską bardzo ubogą.
Przyległa do surowego łona skalistej, górskiej ziemi.
Zaledwo się na tem tle odznacza i to bynajmniej różnicą koloru. Szary kamień naokół, z tegoż kamienia sklecone czworoboki przykryte płaskim dachem zgoła bez okien; kryjówki raczej niźli mieszkalne domy.
Wały z nasypanych kamieni piętrzą się wzdłuż wąziutkich, bardzo krętych uliczek.
Kościołek wyróżnia się tylko większemi rozmiarami i tem, że pośrodku płaskiego dachu na słupkach wznosi się daszek, pod którym dzwon zawieszony.
„Churi,“ (ksiądz), bardzo chętnie odstępuje dom swój na nocleg dla podróżników. Oczywiście, spodziewa się i niemylnie zapłaty, co przy jego widocznem ubóstwie jest rzeczą pewnej wagi. Jednakże obok tych względów przejawia się w tym czynie owa wielka gościnność, pospolita na wschodzie, a przeważnie zadziwiająca Europejczyka.
Mieszkanie księdza bezwarunkowo najlepsze w całej wsi, składa się ze środkowej trzechściennej sieni, oraz z dwu izb po bokach. Sień, od przodu całkowicie otwarta, posiada w głębi rodzaj szerokiego podmurowania, kędy na rozścielonych kobiercach i kocach przenocują towarzyszący podróżnemu dragoman i „mukari.“
Europejczyk dostanie izbę na prawo, sypialnię księdza. Na klepisku zastępującem podłogę, łóżko ze pstrym baldachimem u góry, zresztą nic, żadnych sprzętów w rodzaju krzeseł, czy stołu. Małe okienko oświetla wnętrze.
Pod ścianami tu i owdzie naczynia z mlekiem; w rogu kominek.
W jednem miejscu za kotarą framuga, w której ułożone warstwami całe bogactwo domu, kobierce, materace i kołdry wszelkiego rodzaju.
Po lewej stronie mieszkania jakiś skład gospodarski, komora.
Ksiądz siedzi w sieni na niskim, wyplatanym stołeczku. Jest to człowiek już stary, o siwej brodzie i dobrotliwym wyrazie ściągłej twarzy. Nosi niedługą czarną sutannę, granatowe spodnie, pantofle; na głowie kołpak czarny.
Wołają nań: „abuna,“ (mój ojcze,) ale jest tak ubogi, że od dragomana przyjmuje z wdzięcznością chleb pozostały po obiedzie Europejczyka.
Codzień raniutko, przed godziną wypędzania trzód na pastwisko, odprawia mszę w kościołku.
Posługują mu chłopcy mali. Gdy czytać ma Ewangelię, odwraca się twarzą na kościół do zebranej gromadki.
Tak żyją w pospólnej, a niepomiernej prostocie pasterz ze swym ubogim ludem u podnóży wiekuiście wspaniałego Libanu...
Zapada cichy, rosnący, nieprzemierzony mrok.
Jakże tutaj daleko od wszystkiego, co nie jest podgórską, biedną wioską i tajemnicą zgubionych w nocy skał... Zdawałoby się, że jedynem dosłyszalnem tętnem uderza tu proste serce Ainety, bolesne w niezłożonym bólu narodzin, przygłodzonego żywota i śmierci...
I nawet przez chwilę wydaje się, że nic innego przejawić się tu nie może, bo cóżby przezwyciężyło zamkniętą odrębność tej dziedziny i doleciało do skraju takiej ciszy?
Wtem — niespodzianie, z przypomnień, czy przypuszczeń, wogóle z jakichś nieuleczalnych uczuć i drgnień związała się legenda czy bajka:
„Była sobie pewnego razu wędrowna polska dusza... Gdzież to, w którem miejscu, jak świat szeroki i długi, nie natrafiają się od stu lat z okładem takie nieukojone polskie dusze?
I jeszcze jedna rzecz powszechnie wiadoma...
Oto w godzinę śmierci ciał dusze polskie nie idą nigdy odrazu do nieba, czyśca, piekła, wogóle do jakiegokolwiek „zaświecia.“
Nieprzełamana moc każe im krążyć nad ziemią przez czas niemały. Możnaby sądzić, że upatrują czegoś, albo spodziewają się jeszcze, albo poprostu od pewnych miejsc na tej kuli oderwać się nie zdołają...
Niejednokrotnie, gdyby tylko umieć uważać, zarówno w pełni słońca, jak i w spokoju nocy usłyszałoby się ich wiew i lot...
Wyzbyły się ciał swych dawnych, ale mają świetlisty, rozwiewny kształt, jak wspomnienie...
I mają skrzydła gwoli tęsknemu okrążaniu...
Czasem orle, ale częściej jaskółcze, bowiem przeważnie sercami ich potrząsa niezagojony, „jaskółczy niepokój“...
Owóż było to wczesnym, ogromnie wczesnym rankiem, zaledwo poczęło się świtanie.
Liban, jeszcze nie potrącony odblaskiem wschodnich zórz, stał w poszarpanej opończy mgieł szarawych i modlił się do Stwórcy wielkością swej powagi. Zza dalekiego Antylibanu miało niebawem wytoczyć się złote słońce.
W uliczkach Ainety słychać beczenie trzód, budzi się ruch codzienny.
Nagle zadźwięczał cienki i przenikliwy a trochę żałosny dzwon kościoła.
Przez drzwi rozwarte i przez niewielkie okienka sączy się nikły brzask.
Wykazuje prostotę nagich kościelnych murów. Bardzo ubogi, jedyny ołtarz stoi pod głębną ścianą.
Wpadł wietrzyk i zaszeleściał po kamiennej podłodze.
Ławek tu niema ni krzeseł lub klęczników, zgoła nic w tym rodzaju.
Przestronno jest i stąd widno. Przy większem świetle ta pustka wyda się niemal surowa.
Tu i owdzie na rozścielonych matach kobiety klęczą, lub siedzą z podgiętemi nogami. Niektóre tulą rozespane dzieciaki; wszystkie przesuwają paciorki różańca, wszystkim z pod chustek wymykają się nieczesane kosmyki kasztanowatych lub czarnych włosów.
Gromadka mężczyzn przysiadła w pobliżu drzwi.
„Churi“ odziewa się do mszy w oczach tego swojego ludu. Na bocznym stoliku przysposobione ubiory.
Zaczyna się nabożeństwo.
„Churi“ mówi przeważnie pocichu, natomiast stojące wedle ołtarza maleńkie i obdarte chłopaki wygłaszają coś bardzo donośnie, przeciągle, wpółśpiewnie, żałośliwie.
Czasami i ksiądz się w to miesza, a wtedy wytwarza się rodzaj chóralnego lamentu. W monotonnym rytmie wznoszą się i spadają szorstkie wyrazy miejscowego języka.
W chłopięcych rękach kołysze się kadzielnica; „churi“ ją bierze i raz po razu okadza ołtarz, a potem, obracając się twarzą, lud na kościele.
Wionęło od drzwi powiewem i jakby smugą lekkiego cienia.
Nikt z obecnych nie widział, nie wiedział, aniby mógł przypuścić, że to wniknęła, jaskółczym niepokojem wstrząsana, daleka, obca dusza.
Skrzyżowała skrzydła, uklękła; nie dojrzał jej przecie nikt.
Oto „churi“ ponownie wziął kadzielnice z chłopięcej drobnej ręki. Unosi się błękit dymu. I znów psalmodye wygłaszane rytmicznie, cokolwiek szorstko, a żałośliwie.
Modli się lud Ainety zjednoczony w swym prostym bólu narodzin, przygłodzonego żywota i śmierci...
Nagle do tego kościelnego zespołu wmieszał się obcy prąd. Wzburzył jak to wszelka odmienność czyni, a roztrącił jak stokroć przemagająca siła.
Z jakichże poranionych głębin wydobył się ból ten zgoła nie prosty, męka, wobec której tamto wszystko stopniało do linii odrętwionego spokoju...
Szaleje ogromne, bogate, świadome siebie, a pogwałcone życie.
Nie wiedział nikt, co się stało i skąd ten podmuch gorący, jakby od wielkiego i wzdętego płomienia, rozszedł się po kościele.
Potem złagodniało owo dziwne wrażenie...
W brzasku napełniającym kościołek podniosły się nieznaną tu falą: głęboki smutek, rozległa rzewność i.. wiara; jaskółczy niepokój... Z takiemi uczuciami w dalekim polnym kraju prosty człek odmawia pacierze „na intencyę“ tego, co kocha...
Legenda czy bajka utrzymuje, że właśnie to dusza polska i oczywiście po polsku mówiła: „Zdrowaś Marya.“
Może bajka nie zwodzi? Albowiem jak świat długi, szeroki, niema zapewne miejsca, w któremby nie zaświadczył o sobie tułaczy wielkiego narodu ból...

W cichą, krótką noc płyną szepty do uśpionej wioski Ainety. Przychodzą z za wyniosłego grzbietu Libanu; ześliznęły się po spadzistych zboczach, lecą w ciemności. Szemrzą. Rozdzwoniły się nieuchwytnie nad głową śpiącego podróżnika.

Więc marzy się tej głowie jakaś przedziwna pieśń z dawnych czasów. Dźwięki przybiegły z wielkiego oddalenia, opowiadają sposobem przytłumionym, jak to zazwyczaj bywa, kiedy się tyczy spraw, które ongiś... ongiś... Które się wydarzyły gdzieś w rannym zmierzchu, za przedziałem niepoliczonych lat.
Niewyraźne, a przejmujące śpiewanie.
Słychać bajeczny, zciszony pogwar o wielkich skarbach Hirama i Salomona, o wzajemnym szafunku czerpanych garścią klejnotów, o dziecinnem szczęściu tych ludzi, których dusze śmiały się w chwale rozsypywanych, migotliwych kamieni.
Pali się żar słoneczny nad potokami srebra i złota, wyświetla się kość słoniowa; słychać tętno pośpiechu, z jakim szły i płynęły owe nieprzeliczone daniny na czarodziejską budowę świątyni w Jerozolimie.
A za tą pierwszą falą następna, głębszy ton, dostojniejszy... Położony na skrzydłach wiatru szum cedrowego boru.
Trzecia fala dźwiękowa niewysłowioną świeżością srebrnie dzwoni. Ucho rozeznało szmer wód. Jest to przecudowna muzyka wytryskujących górskich strumieni, o których obfitości Biblia z podziwem wspomina i z rozkoszą.
Nie przemija jak tamte. Dłużej trwa; nad wpółobudzoną myślą podzwania; tylko bardzo powoli wsiąka w przedranną ciszę.
Szarzeje.
Ocknęło się jeszcze w mroku ubogie życie wioskowe: słychać porykiwanie osłów, pianie kogutów, pomieszany gwar głosów ludzkich; nawołują się, kłótnia tu i owdzie wybucha; powszedni powrót do powszedniego trudu.
Stopniowo dzień się wyłonił, piękny i jasny, rzeźwiący wczesnym chłodem. Droga wędrownika teraz wprost w górę, na srogą turnię, ku osiągnięciu przeczuwanej oczom rozkoszy.
Na północo-zachód od Ainety rozpoczyna się wstępowanie uciążliwą ścieżyną w nieustannych zakrętach, po stromej wyniosłości, w wymijaniu szklistych, topniejących płacht śniegu. Konie idą wytrwale ze zręcznością zadziwiającą, wdrapują się jak kozy. Trwa to przeszło godzinę.
Gdyby się wstecz obejrzeć, ujrzałoby się gdzieś nisko coraz to drobniejącą Ainetę, zaś dalej ku południowi rozbłysłe w pełnem słońcu, błękitne i migotliwe, śliczne jezioro Yammuni. A jeszcze za chwilę poleciałby wzrok po roztworzonem płaskowzgórzu El-Bika, aż hen! do przeciwległego łańcucha Antylibanu.
Nie oglądamy się jednak zbyt często; gna do góry wytężona ciekawość, przeczuwająca, radosna.
Ścieżyna zwróciła się na lewo. Jeszcze pół godziny mozolnego pochodu.
Kopyta końskie zagrzęzły, przebijając zlodowaciałą skorupę śniegu; teraz wszystka wyniosłość przed nami świeci się biało; aliści jest blizko, widnieje grzbietowa linia przełęczy; już kres, a raczej szczyt — na tę chwilę.
Trochę wysiłku, pospieszne wydźwiganie nóg i grzęźnięcie ponowne. Prędzej! prędzej! Odległość się raźno zmniejsza. Koń szarpnął się, wyskoczył.
Jesteśmy na wyżynie Dżebel-el-Arz.
Najcudowniejszy potop błękitu zalał przed nami świat. Falują w niewysłowiony sposób barwy tej wszystkie odcienie. Niebieskawa mgła rozpoczyna się zaraz, tuż z urwiskiem u naszych stóp, rzednieje na skalistych śmiałych występach, zwiera się znów ku dołowi.
Tajemniczym urokiem przesłoniła zieloność na stokach przepaścistego jaru.
Jar to jest czy dolina tak niezmiernie głęboka, że dno jej wrzyna się kędyś i z przed oczu przepada.
Niebiesko podnosi się brzeg przeciwległy, druga ściana zamykająca zaczarowane wnętrze krainy, bajeczny, rzeźwiący Libanu „raj.“
Po za tą ścianą błękitna barwa natężyła się do szafiru. Nasycona jest wszystka ogromną chwałą złotego słońca na otwartej przestrzeni. Kołysze się wiecznym rytmem, którego oczy z odległości dostrzedz nie mogą, ale przeczuwa nie omylone serce.
I wyrywa się z tego serca najradośniejszy, powitalny krzyk: morze!
Bo naprawdę wsławione morze Śródziemne ujrzało się z tej wysokości, z wydźwigniętej przełęczy Libanu.
A teraz w obliczu wiekuistego świadectwa dalekich, wielowiedzących wód śnij, duszo, o czarodziejstwie tych czasów, kiedy tu wszędzie po stokach jednym zalewem wstępował i schodził, jednym poszumem pod wiatry giął się prastary, cedrowy bór.
Ciemna, falująca zieloność załamywała się w cudne przeguby; zapach przesycał powietrze, mocna woń, rzeźwa, nieporównana w zdrowiu.
Zestąpiwszy natenczas w głąb, do podnóża olbrzymów, znalazłoby się istotnie w jakowymś bajecznym świecie.
Wszechwładne królestwo boru. Rozsiadł się osłoniony okrężnym górskim wałem; dla postronnych zjawów niemasz tu miejsca, wyłączność jego mocy panuje. Wybujała potęga ogromnych pni rozciąga się na powietrzu przedziwnie prostopadłemi liniami kolosalnych konarów. Gdzieś wysoko nad bezmiarem delikatnej szpilkowej zieleni prześwieca jasne niebo. Chmary ptasząt, zamieszkujące wpośród gałęzi, sprawują słodką wrzawę.
Przyłóż ucho do ziemi, dotykaj się rękoma odwiecznych, wielkich pni... Pragniesz jakiegoś dźwięku zwróconego do ciebie, człowieku? Aliści nadaremnie, bowiem szum cedrowego boru – nad tobą i nie zniży się do twej doli. Dumny jest bór cedrowy; mowa jego tylko do Stwórcy...
Poza tem nie uznaje nikogo...
Aż... do chwili, kiedy w tajemniczość tej świętej puszczy wśliznie się mizerna postać z toporem. Od Śródziemnego morza, od bogatych brzegów fenickich, poprzez ochronny wał przywędrowali niewolnicy króla Hirama... Przemykają się wpośród majestatycznych kolumn żywego, szumiącego kościoła.
Za chwilkę rozlegnie się pierwszy stuk...
Ale – przetrzyjmy oczy. Mocno!...
Trzeba się przechylić na siodle; patrzajmy ku dołowi. Trochę na prawo... Tam... Ponad spadem ostatnim, lecącym kędyś w głąb jaru, wznoszą się jeszcze półkręgiem niższe i wyższe góry. Jedna z nich odznaczona dosyć wyraźnie plamą ciemnej zieleni.
Cedrowy gaj, szczątek legendowego lasu...
Zjeżdża się po urwiskach mozolnie; potrzeba na to mniej więcej ze dwie godziny czasu.
Cudowny gaj pokrył wzgórze, które jest u stóp turni nazwanej Dahr-el-Kodib. Turnia naga, świecąca śnieżnym szczytem. Samo wzgórze dosyć wyniosłe...
Szczątek... Ale już — z odległości — te szczątkowe olbrzymy wysyłają nadjeżdżającym drobnym postaciom powitalny, rzeźwiący chłód, pełen uroczystego szumu. Już – pomimo ową odległość – zapanowała ponad głowami naszemi majestatyczna powaga.
Wnijdźmy. I – dożywajmy niezrównanego snu...
Godzina jest południowa. Nie czuć zwykłego o tej porze gorąca, przeciwnie ogarnia świeżość. Surowa świeżość podnosi się z tej ziemi i rzeźwi duszę człowieka.
Na murawie plączą się zwiewne cienie. — Gdzie przestrzeń cokolwiek odsłonięta, tam ponad rozsypanem, drobniutkiem kwieciem brzęczenie złotych pszczół.
U góry ptaszki, niewidzialne w gałęziach, wypełniają to ciemno-zielone przestworze cichą radością lekkiego, nieustannego świergotu.
Zapatrzeć się można wzwyż na przedziwnie prostopadłe konary; nadaje to tym potężnym drzewom swoistą, odrębną cechę.
I zasłuchać się można w szum... Myśl podniecona zgaduje. Zrozumiała — opowieść o dawnych czasach, w których duma świątynnej puszczy gadała tylko z Bogiem...
Dzisiaj, opuszczając to miejsce, unosi się wrażenie jedynej w swoim rodzaju, niepowtórzonej chwili.

W dalszej podróży iście czarownym epizodem jest okrążanie przepaścistej doliny, a właściwie wąwozu porosłego pyszną zielenią aż hen! do ostrego dna.
Już z wysokości przełęczy widać to było jak śliczną smugę.
Zjeżdżając, dostrzegamy wyzierające z dalekiej gęstwiny grupy czerwonych dachów. Albowiem śliczna smuga jest także miejscowością dość zaludnioną i pełną pracowitego ruchu.
Zdumiewa napotkanie takiej oazy wpośrodku pustynnych zwałów gór.
Kraik to zamieszkały wyłącznie przez Maronitów.
Nad północnem załamaniem doliny znajduje się wieś „Eden.“ Wynurza się z gęstych sadów.
Tutejsi Maronici są przekonania, że na wewnętrznych stokach Libańskich rozpościerał się ongi — raj.
Na południo-wschód od Edenu leży druga znaczna wieś, a właściwiej miasteczko „Bszere.“
Jedzie się wśród srebrnego podźwięku zbiegających ze skał strumieni.
To jest zasłyszana przeczuciem owa trzecia fala dźwiękowa; ta, która nie przemija.
Kaskady wód grają dzisiaj jak za dni, w których Pismo sławiło je z upojeniem wzmożonem przez tęsknotę właściwą wyschłej Judei.
„Bszere“ zawisło na zboczu górskiem a ponad ścianą przepastnego wąwozu. W zieleni śmieją się dachy czerwone. Owa czerwoność spadzistych dachów zadziwia odwykłe od tego oczy.
Miasteczko posiada cztery kościoły, kilka kawiarni, sklepiki. Ale przytem i co nas więcej obchodzi, przesycone jest świeżością gajów morwowych, napełnione pogwarem blizkich wód.
Do snu tęczowego podobnem staje się popołudnie, w ciągu którego okrążamy wąwóz pomiędzy „Bszere“ a wysuniętą na zachód daleką wsią „El-Hadeth.“
Droga jest dobra, szeroka, równa; można wypuścić konie.
Na stokach wszędzie rozległe plantacye drzew morwowych; w niektórych zacisznych miejscach figi. Wogóle wszystka przestrzeń do uprawy przydatna stała się bujnym sadem. Szerokolistna roślinność wywołuje owo wrażenie świeżości powszechne tu a przemiłe.
Po urwiskach rosną obficie krzaki, obsypane złotawem, pachnącem, drobnem kwieciem. — Chwilami woń upaja.
Na lewo, tuz ponad bitym gościńcem, grunt się podnosi stopniami spiętrzonych, idących ku turniom wzgórz; na prawo, znowu tuż od poziomu gościńca, w falowaniu urwistem spada do głębin jaru. Zaś po obu stronach owe terasy ślicznie zielone. I po obu, tu, owdzie, niżej i wyżej poczepiały się ludzkie siedziby.
Mieszkańcy w znacznej części trudnią się jedwabnictwem i sadownictwem. Nie widać tu nigdzie ubóstwa panującego u wschodnich podnóży północnego Libanu. Przeciwnie, wykazuje się pewien dobrobyt, ruch, ożywienie. Licznie pobudowane są domki dla zamożnych gości z Bejrutu i Trypolisu, którzy tutaj co roku ściągają na letni pobyt, uciekając z gorących, morskich wybrzeży.
Droga wije się w nieustannych załomach. Głębiny jaru nurzają się w błękitnawej mgle. Na każdym zakręcie odmiana w cudownej grze kolorów. Ale także na każdym, jeżeli się wstecz obejrzeć, coraz groźniejsze zwieranie się grzbietów górskich pozostających za nami. Schodzą się; chłód surowości rzuciły na przedziwność grających w świetle barw.
Jest przed wieczorem chwila, że wszystek horyzont ciężko zaległa spiętrzona potęga płowych gór.
Cisza w powietrzu. Przepływające szare obłoki obwijają zbocza Libanu; — powyżej szczyty trwają niedosiężone.
W dole mroczy się wąwóz jeszcze widzialny w ostatniem załamaniu.
Zastyga.

Nazajutrz, wyjeżdżając z El-Hadeth, ujrzało się w odległości sinawą przestrzeń morza.
Oglądać go wciąż nie będziemy, gdyż droga schodzić i piąć się musi odmianami górskich wertepów, aliści kierunek nasz stale na zachód a zatem wprost ku niemu.
Słońce przygrzewa. Przetwarza się wygląd napotykanej roślinności. Morwowe gaje zniknęły wraz z onem całem, już zamknionem za nami, wiosennem wnętrzem skalistego Libanu. Rosną figi. I coraz częściej pojawiają się drobno-listne, smętne oliwki.
Okolica wciąż dosyć ludna. Ciekawy jest widok domów, zgoła pokaźnych i niekiedy ozdobnych wystawionych na cyplach tak kamienistych i stromych, że nieledwie dojazdu niema. Odbywanie podróży lub przewożenie towarów możliwe jedynie na końskim lub oślim grzbiecie. Pną się pod górę szeregi niezmordowanych osiołków, objuczonych budulcem, płytami wielkich, pociosanych kamieni.
Słońce poczyna sypać złocistym, świętym żarem. Po niższych stokach świecą się wązkie pólka dostałego jęczmienia.
W samo południe odpoczynek na takiem przedziwnem, do połowy zżętem poletku.
Kilka srebrno-zielonych oliwek, od których cień subtelny kładzie się na gorącej żółtości łanu. Tu i owdzie niepowiązane, ciężkie snopy. W innem miejscu wysokiemi kępami szeleszczą kłosy nietknięte jeszcze, żywe. Cisza i rozświetlona pustka. Którzy żęli, odeszli. Spogląda tylko słońce. Rozciąga się w górze niepokalane, jasno błękitne niebo. A naokół, tuż za obrębem szepcącej, złotej niwki — kamieniste obszary.
Lecz — komu w drogę, temu, zaiste, czas! Przed wieczorem będziemy u brzegów morza.

„Batrun,“ w starożytności „Botrys,“ miasteczko dosyć rozległe, położone nad niewielką przystanią.
Uliczki wypełnia gwar handlowy: wnętrza otwartych sklepików napraszają się z różnym towarem; spiętrzone są stosy owoców, pracują rzemieślnicy, przeciskają się przekupnie i kupujący, przepędzane są osły i konie. Ciżba, zwykły wygląd syryjskich miast. I, jak zwykle, wśród ciżby przed kawiarniami na nizkich stołeczkach usadowieni palacze trwają w niezamąconej powadze. Inni goście, również spokojni, wolniutkim ruchem przesuwają pionki na desce; gra przypomina warcaby.
Zgiełkliwemu gwarowi przeciwstawia się głos przychodzący od chwili do chwili w wielkich wezbranych uderzeniach: to gada morze.
Gdy zapadła noc ciepła a ciemna, tylko co nieco gwiazdami wyiskrzona, ponad powszechnem milczeniem wznosi się ta jedyna mowa. I zda się, ze natenczas nabrzmiewa ogromnem łkaniem.
Człowiek, który dość długo wędrował w głębinach lądu, teraz wszystką duszę ma w słuch zamienioną. Powraca — i odnajduje.
Dziwna rzecz, jak niezmiernie wiele z tego, co jest najbardziej nasze, odnajdujemy w wieczystym głosie morza.
I z tej przyczyny nawet ci, którzy k’niemu po raz pierwszy przychodzą, właściwie — powrócili.
Z Batrunu wyciągniętą linią wprost na południe bieży gościniec do Berytos, dzisiejszego Bejrutu. Wszystko to — fenickie wybrzeże.
Ranek jest piękny. Poszarpany skalisty brzeg tak od gościńca blizki, że chwilami mocniejsze fal uderzenie przestrasza konia.
Leci się z rzeźwym wiewem, przy wtórze tego szumu, z widokiem pian bryzgających wysoko, z poczuciem światła, błękitu i przestrzeni.
W pewnej za miastem odległości droga cokolwiek wgąb odstępuje, bardzo niewiele, tak iż się niemal na chwilę z oczu nie traci cudownego sąsiedztwa morza.
Przed południem stanęło się w „Dżebeil.“ Tu było ni mniej, ni więcej tylko prastare fenickie „Gebal,“ potem dla Greków „Byblos,“ miejsce szczególnie wsławione czcią Adonisa.
Z Gebal pochodzili wprawni dozorcy, których Salomon, dzięki przyjaźni Hirama, używał do prowadzenia robót w kamieniołomach wedle Jerozolimy.
Wszystko wybrzeże pełne przedziwnych wspomnień i onemi omglone.
Okolice dosyć uprawne, skąpawo zadrzewione; przeważnie oliwki.
Począwszy od „Dżebeil,“ stają się bardzo ludne.
Po godzinnej mniej więcej jeździe czarowna dla oczu niespodzianka. Z gęsto obrosłego wąwozu wylewa się zielonkawa rzeka Nahr-Ibrahim. Wypłynąwszy w przestrzeń otwartą, nabiera srebrnych poblasków. Widać zakręt ostatni i ciche ujście w morze.
Początki tej rzeki nazywano w starożytności „źródłami Adonisa.“
Coraz ludniej. Wzdłuż drogi „khany“ (zajazdy), w każdym otwarte przedsienie, kędy palacze i gracze spędzają długie godziny.
Jedne za drugimi wsie i miasteczka. Sady przybiegają do krawędzi gościńca, słychać szept zraszających strumieni.
Natomiast w przerwach, na przestrzeniach puściejszych, sterczą rzędy kaktusów sztywnych i opylonych, wyrażających rychliwość spiekłego lata.
Na jakieś kilkanaście kilometrów przed miastem (Bejrutem), zwracamy się na lewo i w górę, aż do miejsca, z którego widać, jak rzeka Nahr-el-Kelb rozszerzonem korytem stacza się do morza. Jeszcze wyżej, na skale, kute w głazach tablice z płaskorzeźbą i napisami asyryjskiemi. Ściana stromo zlatuje w dół. Tam w głębi, o jej podstawy odbijają się z krzykiem ciemno-niebieskie fale. Oczy wybiegły na bezmiar wód.
O zachodzie wjeżdża się do Bejrutu. Skończona podróż i prysnął czar.

Wiosna, 1909 roku.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być o którym muszę myśleć lub o którym myślę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.