Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I oto nagle — jakoby z bezdennych głębi ta chmura łkać poczyna.

Czem jest zatoka morska?
To wielkie cierpienie zdławionej, wepchniętej do lądu cząstki bezkresnych wód.
Oczy przychodnia idą po linii sinawej w bezmiar, ale to jeden kierunek; w dwu innych poczynają majaczeć kształty, po dwu stronach zarysowują się kędyś brzegi.
Dalekie — dla wytężonych oczu twoich, człowiecze, ale boleśnie ciasne temu nagłemu zwężeniu morza.
Raz po raz fale olbrzymich westchnień rozchodzą się na strony. Raz po raz, gwałtowniej i jeszcze gwałtowniej, od dna, którego nie zbadasz, ku brzegom narzuconym wbrew wielkiej żądzy. Aż wreszcie głuchy, spiętrzony ból — w uderzeniu rozbryznął się i rozsączył, powracając po drobnych kamykach szmerem jakoby kolejnych wielu łez.
Aż wreszcie i ty, człowieku patrzący, poczynasz cierpieć z morzem...

Smutno, gdy nad taką zatoką noc się osunie.
Ciemna, gęsta, nieprzenikliwa.
Otarłeś się niespodzianie o drzewo, którego nie widzisz: zaszumiało cichutko.