Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze szaro na świecie, jeszcze niezmiernie cicho. W wieńcu łagodnych wzgórz śpi mieścina, ongi pobłogosławiona na szereg wieków.
Wtem poważnem, przedziwnie pełnem, nieporównanem brzmieniem uderza dzwon. Bardzo powoli. Trzy razy. Na „Anioł Pański... “
I to zaiste wstrząsa...
Wogóle żyje się tu podwójnem życiem.
Przechadzając się po szerokich kurytarzach przestronnego „hospicium“ franciszkańskiego, wędrując uliczkami do innych nowoczesnych budowli, ma się w wyobraźni i w sercu poczucie dawnego wyglądu tychże miejsc. Śni się spokojność ścieżynek pomiędzy kamiennemi domkami.
Tu, owdzie, chmara gołębi sfruwa z płaskiego dachu.
Podobne domki i dzisiaj tu widnieją, lecz śni się chwila, kiedy odmiennych nie było, chyba jedyna, znacząca się większym rozmiarem synagoga.
Do której to synagogi onego czasu „wszedł według zwyczaju swego w dzień sobotni i wstał czytać. I podano mu księgi Izajasza proroka. A otworzywszy księgi, znalazł miejsce, gdzie było napisano: Duch Pański nade mną, dlatego mię posłał, abych opowiadał Ewangelią ubogim, posłał mię, abych uzdrowił skruszone na sercu...“