Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cucha jest słodycz, wierzchołki nie wystrzelają tu ostro; najwyższy szczyt, Hermon Wielki, wznosi się rozłożysto potężnym płowym grzbietem. Tu i owdzie srebrzy się w słońcu śnieg.
Można tak iść przed siebie ku onemu wschodowi z zachwyconemi oczyma. Droga ściele się trochę piaszczysta, szeroka.
Ale możnaby także skręcić rychlej na lewo ścieżyną w gąszcze ogrodów. Tu nietylko ogarnia cień, ale zaraz oczarowuje szemrzący, subtelny śpiew strumieni. Woda wytryska obficie, w różnych kierunkach spływa; wije się, szepce, gra. Po przebyciu suchego kraju, jakim jest Palestyna, to perliste granie i ten oddech świeżości wywołuje poczucie nieskończonego uroku.
Ścieżka dobiegła do dużej drogi i obie społem zwracając się ku północy, przechodzą w ulicę miasteczka.
Jakiś obszerny hotel z angielską nazwą, rzędy potulnych domków, znowu hotel, sklepiki, słowem – jakgdyby nic.
Wtem na lewo, nad poziomem tych zabudowań i nad wierzchołkami rosnących z tyłu topoli, zamajaczyły, wyrosły, wybłysnęły olbrzymie kolumny świątyni.
Stoją na przeczystem, jasno-lazurowem tle nieba.
Jest ich sześć: świecą się barwą żółta-