Przejdź do zawartości

Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych bałwanów, przylewał głos swój do bezmiernego szlochu.
Albowiem w nocy jest morze bardzo smutne.
Zacierają się wtedy różnice usposobienia pomiędzy wnętrzem a wierzchem, wszystko staje się jedną tęsknotą.
Całe szczęście, że wraca złote rano.
Więc tak codziennie owa krasa mórz rozigranych bywała podobna do wsławionej pogody helleńskiej, utrzymującej się nad otchłanią helleńskiego tragizmu.
Ile potęgi woli do takiego czynu potrzeba, o tem wie tylko geniusz Hellady.
Owóż pewnego dnia w młodem świetle weseliło się zwinne grono. Raz po raz zrywały się okrzyki i rozmowy, któreby się uszom naszym wydawały graniem i pluskiem wód.
Nagle zatrzymało się wszystko; Trytony opuściły muszle, właśnie do ust przykładane, muszle, które są jakby trąbki na godach w fantastycznym orszaku. Nereida zsunęła się z potwornego grzbietu delfina.
Gościńcem morskim przyszła wiadomość, raczej poczucie, że ktoś idzie.
Kto?
Czyżby ze wschodnio-północnej strony, z domostwa swego, którem jest szumne Egejskie morze, Posejdon w cwał wypuszczał swe złotogrzywe rumaki?