Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dostojnicy w najrozmaitszych biretach, kołpakach i zasłonach lśniących od złota, we wzorzystych i barwistych ubiorach. Niektórzy z kadzielnicami w ręku, inni mają na dłoni wieżyczki wyzłacane.
W miarę, jak noc uchodzi, odczuwa się coraz bardziej pewne nieuniknione rozdrażnienie, wynik współubiegania się różnych kultów na tej wspólnej pzzestrzeni. Rozumiemy, że w takiej atmosferze powstawać mogą gwałtowne zajścia, o których się tutaj często słyszy.
Tymczasem jeszcze nic się nie dzieje, wszelako każdy drobiazg zdołałby naruszyć utrzymywaną mozolnie równowagę. Położenie jest tak drażliwe, że jedno maluczkie „coś“ potrafi zepsować linię przyzwoitości, granicę. Wtedy rywalizacya, dotychczas głucha, stanie się już zanadto — ludzką i — płaską.
W tej niebezpiecznej chwili obrządkowi łacińskiemu należy bezstronnie przyznać wysokie poczucie godności i miary.
Nic w rodzaju ryzykownego wyścigu. Spokój. Wobec tego, że główna część bazyliki zajęta, o dwunastej w nocy wchodzi do jednej z kaplic ksiądz w białym ornacie i rozpoczyna mszę... cichą. Wnet przy innym ołtarzu drugi, dalej, trzeci i czwarty. Współcześnie i bez przerwy, bowiem w ścisłej kolei, odprawiają się te msze białe i ciche, po róż-