Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie, to nie on jest, zbyt cicho na jasnej drodze; zgoła zefir nic dyszy.
Czy Amfitryta wieziona w świetności konchy perłowej? Aliści przed Amfitryty orszakiem zwykły polatywać amorki blado-różowe, tu zaś nikt nie zwiastuje, jeno cisza spotęgowała się jeszcze i Zefir zamknięte usta położył na gładkiej fali.
Za chwilę zaczęło się dziać coś dziwnego. Oto ukośne jeszcze promienie ścieliły się coraz wyraźniej w jedną drgającą smugę, jakoby kładąc szlak powitalny pod jakieś dostojne stopy.
Wreszcie na błękitnej, lekko nabrzmiałej linji morskiego widnokręgu ukazał się, zarysował...
Nie leciał...
Nadchodził bardzo cicho, szybko, spokojnie; stopami zaledwie muskał wodę.
Nie leciał, ale w tym ślicznym sposobie nadchodzenia była cała powiewność lotu.
Wydawał się zadumany i zapatrzony, śpieszący wprost przed siebie, jak goniec z rozkazem jakiemś lub wezwaniem.
Skrzydła miał ku przodowi przegięte i na piersiach złożone. Smukły był, wszystek biały...
Anioł...
W oczach morskiego ludku odmalowało się wielkie zdziwienie: takiego zjawiska nie oglądano bo jeszcze nigdy. Więc mnóstwo