Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pod starym murem i zwisającym gdzie niegdzie splotem zielonych krzewów laurowych; odchodzić ku uśpionej mieścinie bretońskiej, mając za sobą ową wzbudzoną pełnię, to niestłumione wołanie.

W pustym, odosobnionym domu, przy placyku, kędy był pono kościół, zburzony w epoce wielkiej rewolucyi, a gdzie dziś niszczeją ostatki rozpadłych ruin, w pustym i cichym domu wchodzi się kręconymi schodkami na bezludne piętro. Schody leciutko skrzypią, skrzypnęły drzwi otwierane. Zresztą nic, żaden głos czuwający.
Jest kwiecień, o wiele zawcześnie na kąpielowych gości i na turystów nawet zawcześnie, przeto po willach pustki i cały szereg mieszkań głuchych, zamkniętych, ciągnie się wzdłuż wybrzeża. Zwrócone ku morzu okna pozamykane szczelnie i smutnie — jakoby ślepe oczy. Temi oczyma, nie widząc, patrzy taki dom osowiały. Wszędy na froncie umieszczona wysoko pod dachem figurka Matki Boskiej, przeciwko wichrom i nawałnościom morskim wezwanie wpół dziecięce do „Gwiazdy Morza“.

W cichej siedzibie przy bezludnym placu sprzęty staroświeckie i ogromne bretońskie szafy.