Przejdź do zawartości

Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczu błyszczących iskrami słońca na toni mówiło doń zapytaniem...
Ale on nie spostrzegał.
Przemijał.
Szedł ku dalekim, płaskim, afrykańskim wybrzeżom.
Nie żaden bóg, albo pół-bóg, nie przyjaciel, albo wróg Posejdona. Był to poprostu anioł do Egiptu posłany z wezwaniem Józefowi:„Wstań, a weźmij dziecię i matkę jego, a idź do ziemie izraelskiej“.
Bo — działo się to dawno, w zaraniu ery, „onego czasu“.

Szedł dziwnym krajem, złotymi obszarami piasku, kędy pobrzeżne nilowe okolice wyglądały jak czarodziejskie oazy na wielkiem łonie pustyni. Szedł dziwnym krajem, o którymby można powiedzieć: zamyślony.
Kto wie, czy droga nie wypadła mu ową stroną, gdzie na tle głębokiego nieba odcina się niemal niepodobne do wiary zjawisko piramid, zaś bliżej z żółtego piasku wyrasta olbrzymia, kamienna, ludzka głowa. Może cień jego smukły przesunął się wzdłuż podstawy Sfinksa?
Niezbadane oczy mogły to widzieć, ale tajemnicy nie zdradzą, tak jak nie zdradziły jeszcze nigdy nic w ciągu wieków.