Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na północ daleko, ponad stopniowem spiętrzeniem wzgórz i gór widnieje królewski, biały szczyt Wielkiego Hermonu, który jest końcowem ogniwem, a zarazem chwałą łańcucha Antylibanu.
Na wschód błękitnieje dostrzegalnym ztąd rąbkiem Genazareth, jezioro Tyberjadzkie, „Galilejskie morze“...
Wszelako ze wszystkich chwil tu na Taborze przebytych najcudniejszym jest wczesny, srebrzysto-szary zaranek, o którym zstępuje się ścieżynami wśród zwikłanej gęstwiny. Głosy ptasząt gdzieniegdzie odzywają się nieśmiało, czasem się kamień z pod nóg utrącony potoczy z krótkim stukiem. Zresztą upajająca cisza. I rzeźwość.
I taka przedziwność w tej rannej atmosferze, iż możnaby we wszystko uwierzyć...
Czyż tam na zakręcie przed nami we mgle srebrzystej nie schodzą bez szelestu ci czterej? Bowiem, według słów Pisma, wziął ich ze sobą trzech: Piotra, Jakóba i Jana. „A gdy zstępowali z góry“, może o podobnej godzinie, z pewnością zaś w niewymownem oszołomieniu, „przykazał im, aby nikomu nie powiadali, co widzieli, aż kiedyby Syn Człowieczy zmartwychwstał“...